Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13:S - Bezbarwny horyzont

Wrzask mew rozbrzmiewał w mojej głowie, gdy ptaki te krążyły gdzieś nad nią. Ich białe pióra niemalże stapiały się z kolorem szaro-mlecznego nieba. Świt miało ono już za sobą, a jednak jego kolor nie nabierał ani odrobiny błękitu. Nawet ciemny granat oceanu nie chciał zabarwić bladego nieboskłonu.

Wiatr owiewał mi twarz, na wargach zostawiając drobinki soli. Szum bezkresnej wody odprężał mnie na tyle, że nie bałem się zamknąć oczu. Siedziałem na płaskiej skale, lecz dłońmi brodziłem w nieco wilgotnym piasku. Za plecami miałem domek letniskowy, w oddali którego leżało miasto, które nigdy nie spało. Nadal czułem na karku jego gorący oddech o zapachu spalin, a po kościach rozchodziły się wibracje metalowych konstrukcji.

Ostatnie dni były ciężkie, to zapewne dlatego nie mogłem zmusić się do spania.

Westchnąłem. W przyjemnym chłodzie poranka skóra zdawała się odpoczywać, jednak oczom to nie wystarczało. Cienie pod oczami zaczynały mi ciążyć. Powinienem leżeć w łóżku, a jednak siedziałem u skraju Pacyfiku, nie pozwalając jednak, by jego wody choćby musnęły palce moich stóp.

Pamiętałem, że kochałem, gdy woda obejmowała całe moje ciało wilgotnymi ramionami. Lubiłem nurzać się w jej ciszy niemalże złowrogiej, gdy jej mętna ciemność tłumiła wielkomiejskie światła. Uczucie powietrza wyciskanego z płuc było mi bliskie jak żadne inne doznanie. Umiałem oprzeć się sile tego żywiołu, a teraz bałem się, że gdybym zanurzył głowę, powierzchnia już nigdy by jej nie ujrzała. Opadłbym na dno, a bentos związałby moje ciało z piaszczystym mułem. Woda tym razem przyjęłaby mnie całkowicie, a nie wyrzuciła na zaśmiecony brzeg rzeki z płucami przepełnionymi płynem jak ostatnim razem.

Na początku myślałem, że Phantomhive będzie moim kuponem lotto, przepustką do wolności. W ciągu ostatnich paru dni zmieniłem jednak zdanie i wizja łatwego szmalu prysła niczym bańka mydlana.

Sędziego, który został przydzielony do sprawy podziału majątku Vincenta, znaleziono wczoraj martwego w jego mieszkaniu z rozłupaną czaszką. Agares był skorumpowanym gnojem, niemniej jednak nie mógł zignorować pojawienia się domniemanego pierworodnego zmarłego bogacza, dlatego też musiały zostać zlecone testy genetyczne. Niemniej jednak teraz i tak wszystko poszło jak krew w piach, skoro cały proces związany z dziedziczeniem firmy i pieniędzy został zawieszony. Nie wydawało mi się, żeby prędko ruszył się z miejsca. Presja czasu była dla mnie odczuwalna. Wiedziałem, że Takera mury więzienia nie utrzymają długo i że muszę zniknąć, zanim będzie miał okazję zacisnąć na mojej szyi palce zakończone długimi paznokciami.

Wzdrygnąłem się, kiedy poczułem na ramieniu czyjś dotyk. Płynnym ruchem wstałem i obróciłem się, choć jeszcze chwile temu próbowałem pogrzebać własne myśli pod kruszejącą skałą. Wypuściłem z płuc oddech wstrzymany na chwilę, kiedy dostrzegłem jedynie chłopaka na tle burego, morskiego pejzażu. Był ubrany, ale wyglądał, jakby dopiero co się obudził.

– Znów nie spałeś? – zapytał, a jego głos zlewał się z szumem fal. Wzruszyłem ramionami i nie mówiąc nic, spróbowałem wzrokiem sięgnąć za horyzont. – Nie możesz tak funkcjonować. – Dotknął mojej dłoni, jednak prędko ją cofnąłem. Nie przepadałem za dotykiem innych. – Zmarzłeś. Długo już tutaj tak siedzisz?

– Przestań mówić do mnie, jakbym był upośledzony – burknąłem.

– Wybacz. – Miał na sobie bluzę, a dłonie wcisnął w jej kieszenie.

– Idź się schowaj – powiedziałem takim tonem, jakbym kazał mu spierdalać.

Westchnął. Nie polemizował, tylko niespiesznym krokiem ruszył w stronę domku. Stopy zapadały się mu w suchym piasku, dopóki nie postawił ich na porośniętej suchą trawą wydmie. Rzucił, że zrobi mi śniadanie, zanim zniknął mi z oczu.

Potarłem palcami zamknięte oczy. Rzuciłem ostatnie spojrzenie w kierunku oceanu, zanim odwróciłem się do niego plecami. Normalnie powiedzieć by można, że odwracanie się do czegoś, czego się bało, było nierozsądne. Nie spodziewałem się jednak, że tony słonej wody wystąpią na wybrzeże, aby wydusić z moich płuc ostatni rześkiego, porannego powietrza. Nawet jeżeli rozwiązałoby to parę problemów, nie należało liczyć na naturę w kwestii odbierania życia. Już od dawna przodowali w tym ludzie.

Ziewnąłem. Miałem wrażenie, że nie spałem wieki. Niedługo opanuję do perfekcji spanie niby żyrafa albo jak delfin. Przeciągnąłem się w progu domku, który nie należał do mnie, zanim zamknąłem za sobą drzwi na klucz. Chłodne powietrze poruszało firankami pouchylanych okien.

Domek na skraju skalistego wybrzeża nie był duży ani też luksusowo urządzony. Zauważyłem, że Soma zawsze stawiał na minimalizm, dlatego nie zdziwiło mnie, że wystrój był praktyczny i łatwy do utrzymania w czystości. Nie zabrakło jednak akcentów związanych z indyjską kulturą. Chłopak wydawał się do niej bardzo przywiązany, mimo że z tego, co było mi wiadomo, nie urodził się w Indiach. Spodziewałem się, że nie wychwalał pod niebo wszystkiego, co miała do zaoferowania, zwłaszcza jeśli chodziło o jego gejowskie wyskoki.

Ciel zapalał właśnie kadzidełko w otwartej kuchni, więc wypełniła się ona szybko zapachem palonego piżma. Dziwnie było patrzeć, jak pałętał się po pomieszczeniach, które mieliśmy do dyspozycji. Z pewnością pasował do nich bardziej niż ja. Jak rybka do akwarium. Niemniej jednak, kiedy obserwowałem jego ruchy, które z każdym dniem stawały się pewniejsze, czułem się jak kot, który czeka na odpowiednią chwilę, żeby wyciągnąć rybkę z wody. Nawet jeżeli zrobienie mu krzywdy nie kalkulowało mi się w żaden sposób, nie mogłem się niekiedy pozbyć tej nieodpartej chęci.

Zbyłem swoje myśli. Zbyt długo mieszkałem sam, żeby nie patrzeć teraz na niego jak na intruza. Zwłaszcza że często naruszał moją strefę osobistą. 

Postawił przede mną kubek z parującym, brązowym płynem. Pachniał jak herbata.

– Dosypałeś tam czegoś? – zapytałem, choć odpowiedzi udzielonej na to pytanie i tak bym nie wierzył.

– Cukru. Może pomoże na tę twoją ponurą minę – prychnął. – Będę robić gofry, też chcesz? – Przewróciłem oczami. – Uznam to odpowiedź twierdzącą.

Blat, przy którym siedziałem, wyglądał jak wykonany z marmuru. Wpatrywałem się w czarne żyłki utkwione w perłowej masie. Podparłem głowę ręką, obejmując dłonią kubek z ciepłym naparem. Bezwiednie zamknąłem oczy, wsłuchując się w odgłosy towarzyszące przygotowywaniu posiłku. Przez chwilę poczułem się dziwnie błogo. Zupełnie jakbym wiódł normalne życie, a nie jakbym musiał się martwić o to, czy ktoś nie zrobi mi dodatkowego otworu w czaszce.

Uniosłem kubek do ust. Napar smakował ekstremalnie przeciętnie, ale rozgrzewał od środka. Rozluźniał jakiś węzeł zasupłany w moich trzewiach, a zapach jedzenia sprawił, że suchy jak wióry język zwilżyła ślina.

– Powinieneś odpocząć – znów zaczął Ciel. Nawet jeżeli nie był prawowitym posiadaczem tego imienia i tak musiałem zwracać się do niego w ten sposób, żeby nasz spisek się nie rozleciał. – Jeśli się boisz o to, że ktoś cię napadnie i tak w tym stanie się nie obronisz. Także nalegam.

Skinąłem głową bez zastanowienia. Byłem na tyle zmęczony, że jego słowa i tak ledwo do mnie docierały.

– Ale tu nie śpij. – Chłopak szturchnął mnie w przedramię. – Idź się połóż w jakieś normalne miejsce. Jeśli chcesz spać na podłodze, okay, ale w sypialni, a nie pośrodku domu.

Ciel zajmował łóżko w pokoju, który jak przypuszczałem należał do Somy. Ja noc spędzałem najczęściej na sofie w salonie, obserwując drzwi wejściowe i część okien. Właściwie nie czułem realnego zagrożenia, a jednak nie umiałem odepchnąć od siebie starych nawyków.

– I jesteś pewien, że niczego nie dosypałeś do tej herbaty? – zapytałem, czując jak głowa coraz bardziej osuwa mi się w stronę blatu, żeby spocząć na nim po chwili.

– Absolutnie. Jesteś zwyczajnie zmęczony, nie wiem, co widzisz w tym podejrzanego. Połóż się gdziekolwiek, zanim spadniesz z krzesła. – Nawet jeśli Ciel stał gdzieś w pobliżu, jego głos wydawał się strasznie odległy.

Podniosłem się, chociaż obiecałem sobie wcześniej, że nie będzie mną dyrygować jakiś szczeniak z piwnicy.

– Żebyś nie żałował tego, że kazałeś mi iść spać – mruknąłem, zanim się oddaliłem.

– Nic takiego się nie stanie. Poza tym nauczyłeś mnie radzić sobie w takich sytuacjach. – Niemal widziałem, jak chłopak wzrusza ramionami, nawet jeśli byłem zwrócony do niego plecami.

Nie chodziło o to, że już nas zdemaskowano, odkryto miejsce naszego pobytu i próbowano dorwać. Na całe szczęście. Zwyczajnie jakiś frajer próbował ograbić nieruchomość Somy, korzystając z nieobecności dozorcy, którego Hindus odprawił na moją prośbę. Nie spodziewałem się, że Ciel będzie taki nieporuszony widokiem cudzej krwi spływającej wąskimi kroplami z moich knykci. Na inne widoki też nie reagował, podobnie jak na niektóre myśli, tak przynajmniej mi się zdawało. Czasami odnosiłem wrażenie, że chłopak próbuje sprawiać wrażenie, jakby na życiu mu nie zależało, bo właściwie nie ma już wiele do stracenia. Dobrze pamiętałem jednak obraz wieczoru, w który uciekał poparzony i okaleczony przed bandą degeneratów niewiele starszych od niego. Nikt łatwo nie oddawał swojego życia, nieważne jak marne by ono nie było.

Dobrze o tym wiedziałem, przecież sam nie odbiegałem od tej reguły.

Ułożyłem się na względnie twardym materacu w pokoju gościnnym. Na tapczanie pod oknem nie zmieściłbym się, choćbym chciał. Zrzuciłem poduszki na podłogę, żeby móc bez żadnej zawady przywrzeć plecami do ściany. Skuliłem się nieco, a dłonie wcisnąłem pod pachy. W pomieszczeniu panował jeszcze przyjemny półmrok dzięki zasłoniętym zasłonom. Nawet jeśli kremowa szarość ścian przełamania była w kilku miejscach pasmami koloru i tak nie mogłem pozbyć się skojarzenia z zakładem zamkniętym, dopóki moja świadomość nie odpłynęła zza zamkniętych powiek.

Ocknąłem się jednak szybko, a przynajmniej tak mi się zdawało. Skóra pokryła mi się zimnym potem, a źrenice rozszerzyły się momentalnie, gdy powieki uniosły się gorączkowo. Ktoś trzymał mnie za nadgarstek, więc wyszarpnąłem rękę z uścisku. Był dziwnie lekki. Zanim dotarło do mnie, gdzie się znajdowałem, przez chwilę wydawało mi się, że szarość panująca w pomieszczeniu zwiastowała świt na miejskiej ulicy.

– Krzyczałeś. Brzmiałeś jakbyś się dusił, więc przyszedłem sprawdzić, czy wszytko w porządku.

Włosy opadały mi na czoło. Urywany oddech szarpał klatką piersiową, a powietrze zdawało się drażnić zdarte gardło. Kończyny zastygły w bolesnym bezruchu przerażenia, zanim opadły kompletnie wycieńczone.

– Zostaw mnie – mruknąłem, kiedy oddech w końcu się uspokoił. Ułożyłem na w pół uniesiony tułów znów ja łóżku, ale mięśnie brzucha nadal pozostały napięte.

To nie był pierwszy raz, kiedy własny umysł nie dawał mi odpocząć. Jedyne, za co mogłem mu być wdzięczny, to to, że zazwyczaj nie pamiętałem własnych koszmarów. Nie dało się nie przypuszczać, że to właśnie one mnie nękały, skoro obudziłem się spocony i ze zdartym gardłem. Wystarczyło poczekać, aż padnę wycieńczony, wtedy na pewno zyskam parę godzin nieprzerwanego snu. Nie mogłem tak funkcjonować i to nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości. Nie chciałem jednak roztrząsać tematu, bo i tak zdarzenia z przeszłości wsiąknęły głęboko we mnie niczym woda z rzeki, w której prawie się utopiłem. Nawet leki nasenne ani uspokajające nie dawały sobie rady z odpychanymi wspomnieniami, które wracały, gdy tylko spuszczałem gardę. Już parę raz przedawkowałem tabletki. Jedyne w czym mi to pomogło to w opróżnieniu żołądka.

– Nie zostawię cię w takim stanie. – Nie przypominałem sobie, żeby Ciel od początku był taki uparty.

Chyba próbował położyć swoją dłoń na mojej dłoni, ale ledwo jego opuszki palców musnęły moją skórę, cofnąłem rękę. Nie znosiłem, kiedy ktoś mnie dotykał. Nawet sama myśl o tym, wywoływała we mnie dreszcze. Unikałem jakiegokolwiek kontaktu, jeżeli tylko mogłem, bo za każdym razem, kiedy czułem ciepłą skórę na swojej zacząłem odczuwać nudności. Chłodna, kojarząca się z gumą, skóra trupa odpychała mnie jakimś cudem zdecydowanie mniej. Nie sądziłem, by kiedykolwiek coś miało się zmienić w tym zakresie.

Zmarszczyłem brwi, gromiąc chłopaka wzrokiem. Nie robiło to na nim większego wrażenia. Przypominał Vincenta, gdy tak patrzył na mnie z góry. Dzielił z nim rysy twarzy i wyniosłe spojrzenie. Gdy jego ojciec żył, czasami miałem ochotę pozbawić go tej denerwującej pewności siebie, ale ostatecznie wybrałem niezbliżanie się do niego. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że wszyscy, którzy się z nim zadają tracą zmysły. Uważałem za ironię to, że krew z jego krwi, w tym wypadku bardzo dosłownie, stała przede mną z tym nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

Usiadłem na łóżku. Nawet gdybym chciał próbować spać dalej, wpadałem w podły nastrój. Własne myśli mnie w niego wpędziły. Może jeśli spróbuję zasnąć potem, coś z tego wyjdzie. Na razie zamierzałem jednak wypić coś ciepłego, żeby odegnać od siebie przeszywające wspomnienie chłodu rzeki Los Angeles.

Nie zamierzałem dać się wciągnąć temu kanałowi od nowa. Tak przynajmniej myślałem, siedząc na zaskakująco wygodnej kanapie w salonie, nasłuchując ruchów nadmorskiego powietrza dookoła domku. Z pewnością nie dam się też wrzucić do niego drugi raz. Dlatego muszę się zawinąć z tego zapomnianego przez Boga miasta, nim Undertaker wyjdzie na wolność lub jakiś inny bliski znajomy zrzuci mnie do wody z mostu Vincenta Thomasa.

– Znasz Alana Humphries? – rzuciłem do Ciela, który nie zamierzał mnie zostawiać w spokoju i podąrzał za mną jak cień.

– Nie, a powinienem? – zapytał, siadając na fotelu naprzeciwko mnie. Oddzielał nas zgrabny szklany stolik. Nawet jeżeli obaj nie spędziliśmy młodości na salonach, miałem wrażenie, że on pasował do otaczającego nas wystroju zdecydowanie bardziej niż ja. Cały czas czułem się jak intruz, siedząc na drogich meblach i jedząc z drogiej zastawy.

– To był prawnik twojego ojca jeszcze do niedawna. Moglibyśmy go odwiedzić i wypytać o to i owo. Jest w kiepskiej kondycji, więc nigdzie nie ucieknie. – Uwielbiałem to, jak bardzo Othello rozwiązywał się język, kiedy w grę wchodził duży szmal. To on zdradził mi, w którym szpitalu aktualnie przebywa Humphries. – Jest wielce prawdopodobne, że to Red lub Middfordowie zlecili pozbycie się Agaresa. Nie można jednak wykluczyć, że jego zgon był zbiegiem okoliczności, podobnie jak też tego, że ktoś poza twoją rodziną może chcieć dobrać się do majątku, którego jesteś spadkobiercą. Humphries mógłby dać nam jakie wskazówki co do tego.

Słuchał uważnie tego, a gdy przerwałem mówienie przytaknął.

– Pewnie wiem więcej o wspólnikach twojego ojca niż ty. Spodziewałbym się, że żaden z nich nie chciałby być stratny z powodu jego śmierci, a członków rodziny, którym przypadnie jego fortuna, można szantażować ujawnieniem różnych rzeczy. Wyobrażałbym sobie, jaki skandal wybuchłby, gdyby ktoś doprowadził do ujawnienia grzeszków Vincenta. Middfordowie byliby skończeni w polityce, do Red pewnie przyczepiłaby się policja i wsadziła ją za kratki. Całkiem zabawnie mogłoby być – kontynuowałem, zupełnie jakbym nie pamiętał, że siedział przede mną członek tej rodziny zakał. Niemniej jednak Ciel nie wydwał się być do nich przywiązany w żadnym stopniu, w końcu praktycznie nie miał z nimi żadnego kontaktu. Nie żywił raczej wobec nich żadnych cieplejszych uczuć – miałem tu na myśli zarówno najbliższą jak i trochę dalszą rodzinę. Jeżeli byłoby inaczej, byłby to książkowy przykład syndromu sztokholmskiego. Zwyczajnie nie dało się tego inaczej nazwać.

Podrapałem się po szyi. Wiedziałem, że moje paznokcie kreślą linie wzdłuż zrobionego już dawno tatuażu. Skrzela – bezużyteczny na lądzie narząd, skazujący stworzenia je posiadające na śmierć przez uduszenie, jeśli jedynie wychylą się z wody. Pomimo że nie brakowało mi powietrza w tej chwili, pamiętam jak to jest, kiedy los wydziera ci je z płuc. Nie wiedziałem, czy gorzej było doświadczyć tego ze strony sił natury czy ze strony ludzkich rąk zaciskających się ciasno wokół gardła.

Rozmasowałem krtań.

Już nie jestem słabym szczeniakiem. To do mnie nie wróci.

– Mogę o coś zapytać? – Głos Ciela wyrwał mnie z zamyślenia, podobnie jak jego dotyk wyrwał mnie wcześniej z koszmarnego snu. Skinąłem mu głową w odpowiedzi, zwilżając usta ciepłą kawą. – Masz jakąś traumę? To z jej powodu nie możesz spać i nie dajesz się dotykać?

Przewróciłem oczami, zupełnie jakby to pytanie nie było szarpnięciem za strunę, za którą nie powinno się nawet pociągać.

– Wolałbym jakieś pytanie na temat – mruknąłem. – Nie martw się. Nieustannie ją przepracowuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro