12:A - Cena swobody
A oto rozdział w połowie napisany na wykładzie. W liceum zazwyczaj nie miałem okazji pisać w czasie lekcji, dlatego miło było wrócić do tego na studiach. W razie wątpliwości - ja doskonale wiem, co się na wykładzie działo i mam z niego notatki. Nawet żarty wykładowcy jestem w stanie przytoczyć! W każdym razie nawet miło coś wrzucić po krótkiej przerwie. Czytających zapraszam do lektury.
---------------------------------------------------------------
Kiedy zaczynałem pracować dla Kadarów, wydawało mi się, że wyciągnęli mnie z więzienia i zatrudnili jedynie po to, aby wzbudzić respekt wśród innych, szczególnie tych związanych z podziemiem, którzy mogli mnie kojarzyć. Nie wykluczałem, że stała za tym również paranoja czy zwykła głupota, bo kto sięgałby po usługi kryminalisty, gdy stać go było na batalion wykwalifikowanych ochroniarzy? Nie zastanawiałem się nad tym zbyt często, zdając sobie sprawę, że myślenie nie należało do moich obowiązków.
Im dłużej pracowałem z Somą, tym bardziej miałem wrażenie, że spełniam funkcję bliższą lokajowi niż bodyguardowi, ale nie komentowałem tego, nawet jeżeli podsycało to wygasającą irytację. Chodziłem za chłopakiem krok w krok niczym mara w garniturze, otwierałem drzwi samochodu, gdy do niego wsiadał i zamykałem, gdy wysiadał. Towarzyszyłem mu w czasie pracy a czasem także w chwilach odpoczynku, lustrując otoczenie.
Soma nie bawił się w mafioza w przeciwieństwie do jego ojca i braci, dlatego nie zdarzało się, by pakował się w kłopoty. Nikogo też nie prowokował, dlatego nie spodziewałem się, by ktoś miał osobiste powody, by chcieć wyrządzić mu krzywdę.
Straciłem czujność.
Tak po prostu. Poczułem się być może zbyt pewnie lub zwyczajnie zacząłem gdzieś błądzić myślami. Ewentualnie tępo wpatrywałem się we włosy związane w kucyk, który podskakiwał w rytm sprężystych włosów chłopaka. Teraz już nie wiedziałem, ale to i tak nie miałoby większego znaczenia.
Zareagowałem bez zastanowienia, ale nie powiedziałbym, że zrobiłem to instynktownie. Każdy po usłyszeniu wystrzału najpierw ratuje siebie, a choć przywykłem do tego, że do mnie mierzono, zdawałem sobie sprawę, jak ciężko jest ignorować wycelowaną w ciało lufę i myśleć o pertraktacjach czy sięgnięciu po swoją broń. Ci, którzy zrywali się w takich momentach do ucieczki, nie mogli nigdy nikomu o tym powiedzieć, kończąc z kulą w tyle głowy.
Nie wyjaśniałem swojego zachowania obecną funkcją. Nie byłem tak głupi.
Pociągnąłem go za rękę. Bardzo szybko zacząłem myśleć trzeźwo. Strzały zdarzały się nawet w środku miasta, w końcu byliśmy w Stanach Zjednoczonych. W dłoni zaciśniętej na jego przegubie, czułem skórzane bransoletki, które zwykle nosił. Odrzuciło go do tyłu tak, że jego ciało schowało się za moim. Pocisk świsnął zaraz przed nami, tłukąc witrynę sklepu z tekstyliami. Brzdęk szkła zdawał się dodatkowo podsycać panikę, która wybuchła w ciasnej uliczce biegnącej w stronę oceanu.
Zlokalizowanie napastnika wśród uciekających ludzi wolałem sobie odpuścić. Korzystając z zamieszania, wciągnąłem młodego w pierwszą prostopadłą uliczkę, którą mogliśmy się stąd oddalić. Odruchowo ułożyłem dłoń na kaburze schowanej za marynarką, lewą ręką wciąż zaciskając na ręce Somy.
Napastnik nie obstawił przyległych uliczek, dlatego bez przeszkód można było się wycofać. Tak przynajmniej mi się wydawało, dlatego zwolniłem nieco kroku, kiedy tylko znaleźliśmy się poza tłumem. Parłem jednak bezmyślnie przed siebie, jakby kompletnie zapominając o tym, że ciągnąłem chłopaka za sobą. Dopiero po momencie to do mnie dotarło. Zatrzymałem się wtedy i puściłem go, nie cofając jednak ręki zbyt daleko, zupełnie jakbym podświadomie nie chciał wypuścić jego przegubu.
– Nie możemy zwalniać – stwierdził, odwracając się w stronę ulicy, z której przed chwilą wyszliśmy. – Widziałem Maurice'a Cole zanim zaczęto strzelać i podejrzewam, że to jego robota. Nie jest zrównoważony, lepiej się stąd zmywajmy.
W jego głosie nie było słychać strachu, a jednak dostrzegłem jego silnie rozszerzone źrenice, gdy mnie mijał.
– Doszło do czegoś między wami? – zapytałem, nie zdążywszy powstrzymać słów, które pojawiły się w mojej głowie.
– Nie do końca. – Teraz to Soma nadawał rytm naszym krokom. Spieszył się. Obejrzałem się za siebie. W zaułku byliśmy tylko my. Nikogo innego. – Drażniłem go, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły. Nie mógł się pogodzić z tym, że nie jest pierworodnym, a raczej z tym, że nic mu się nie należało, jeżeli chodzi o rodzinny majątek. Tym bardziej denerwowała go moja konformistyczna postawa względem rodzinnych postanowień. Chyba nie czas teraz, żeby o tym rozmawiać, nie sądzisz?
Skinąłem głową. Czyli jednak prawdopodobnym było, że kulka miała trafić w głowę młodego Kadara zamiast w czyjąkolwiek. To kompletnie zmieniało postać rzeczy. Znów zerknąłem przez ramię, żeby zobaczyć, czy nikt nas nie gonił. Z ulgą przyjąłem myśl, że u wejścia do uliczki nikogo nie zauważyłem. Odetchnąłbym, gdyby nie widok, który miałem przed oczami sekundę później.
Lufa pistoletu znajdowała się kilka metrów przede mną, a jednak czułem, jakbym jej szybki do rozgrzania chłód miał tuż przy czole. Chociaż trzymała do dłoń dużo mniejsza niż moja, nie wydawał się przez to mniej groźna.
Oceniłem stojącego tuż przed nami Cole'a. Sprawiał wrażenie dużo młodszego od Somy, a w krótkich spodenkach i jasnym podkoszulku wyglądał niemal jak dziecko. Niedopilnowany szczeniak.
Zbliżało się południe, dlatego nie sądziłem, że coś zdąży mi jeszcze popsuć tę połowę dnia.
Soma stał jak sparaliżowany. Jego ciało pokrywało się drobnymi kroplami potu. Nawet wśród cienia wąskich uliczek upał dawał się we znaki, a powietrze gęstniało pod wpływem obecnej chwili. Luźne kosmyki, których nie zdołał upiąć w kucyk, przyklejały się do skóry w kolorze karmelu.
To była sekunda. Jak mrugnięcie oka. Zdecydowany wypad do przodu, dłoń sięgająca w kierunku broni. Ogłuszający huk, ból przeszywający ramię, nim palce zacisnęły się wokół nadgarstka. Wiedziałem, że powinienem skowyczeć, kula pewnie wbiła się w jakąś kość. Nie potrzebowałem ściągać na nas jeszcze większej uwagi, chociaż wystrzały i tak robiły swoje.
Wykręciłem rękę dzieciaka, aż coś chrupnęło. Powaliłem go na chodnik z taką siłą, że stracił przytomność. Niewielka spluwa potoczyła się w stronę śmietnika.
Odetchnąłem ciężko, zaciskając zęby. Przestałem dociskać bezwładne w tej chwili ciało do ziemi i podniosłem się na nogi. W rękaw koszuli zaczęła wsiąkać lepka krew, tak samo ciepła jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem.
– Dzwonię po szofera – Usłyszałem, że Soma zwraca się do mnie. Nadal wpatrywałem się w ciało chłopaka leżącego na rozgrzanych, chodnikowych płytach. Żył. Wokół mnie unosił się zapach posoki, a na języku osiadał metaliczny posmak. Docisnąłem dłoń do rany, a pomimo że zaowocowało to przeszywającym bólem, zatamowało to trochę krwawienie. – Wyciągnę ci to w domu, okay? Czy chcesz do szpitala?
Wydawało mi się, że zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. A naraz coraz chłodniej.
– Do domu. Będzie mniej zachodu – mruknąłem.
Czerwona kropla skapnęła na chodnik. A potem kolejna, i kolejna, i kolejna.
– Pobrudzę tapicerkę.
Westchnąłem. Potrzebowałem odpocząć. Zapalić fajkę wodną. Poczuć ciężki zapach kadzideł. Położyć się w łóżku ze świadomością, że rano nie muszę wstawać bladym świtem. Poczuć się wolnym. Na razie nadal czułem się, jakbym był w więzieniu, a rytm dnia wyznaczany przez strażników nie różnił się wiele od tego wyznaczanego przez Kadarów.
Wystarczyłoby, żebym się nie wychylił. Być może wtedy to znajome, brązowo-fioletowe włosy rozpościerałyby się wśród nierówności chodnika, nie zaś białawe loki obcego szczeniaka. Wtedy może i mógłbym odejść, ale zasadniczo spodziewałem się, że w najlepszym wypadku skończyłbym znów za kratkami, a w najgorszym w grobie. Być może warto było zapłacić bólem za zapach ciepłego, miejskiego powietrza, dającego złudne poczucie swobody.
---------------------------------------------------------------
Zacisnąłem zęby na ręczniku. Długa pęseta objęła kulę tkwiącą w moim ciele, żeby wyciągnąć ją z miękkich tkanek. Weszła głębiej niż można by się spodziewać. Nie uszkodziła na szczęście żadnej tętnicy, choć wydawało się, że minęła je o włos.
Gdyby nie to, że odnosiłem już bardziej makabrycznie wyglądające rany zszywane w mniej sterylnych warunkach, martwiłbym się, że to śmiercionośne żelastwo wyjmuje ze mnie brunet, którego miałem okazję zobaczyć w tej posiadłości. Liczyłem na to, że jego dłonie były możliwe czyste. Nie chodziło już nawet o to, że należałoby go nazwać pariasem, a o to, ile bakterii mogło kalać skórę kogoś, kto zajmuje się utylizacją kłopotliwych odpadów mięsnych. Ziejąca rana i tak była już wystarczająco narażona na zakażenia.
– Spokojnie, Agni. To profesjonalista. – Usłyszałem stwierdzenie Somy, który trzymał dłonie na moich barkach. Prawie jakby miał zamiar powstrzymać mnie od wstania z krzesła, gdybym zechciał uciec od pęsety tkwiącej w okolicy mojego obojczyka.
Robiło mi się niedobrze od uczucia podobnego do drążenia pasożyta w mięsie. Choć równie dobrze na wymioty mogło mi się zbierać od zażycia zbyt dużej ilości środków przeciwbólowych.
Wzdłuż mojego boku spływała stygnąca krew. Część ściekała po krześle w stronę podłogi. Nie mogłem spojrzeć w dół, by zobaczyć, czy zdążyła już zabrudzić drogi dywan. Zresztą nawet gdybym był w stanie pochylić głowę, ujrzałbym co najwyżej rozmazaną plamę. Utrata takiej ilości płynów robiła swoje. Życiodajna posoka spływała po metalowym narzędziu, wychylającym się z mojego ciała. Kula wyślizgnęła się z jego stalowych objęć i upadła na krzesło między moje nogi.
Odetchnąłem, chociaż ból, który odczuwałem nie zelżał ani trochę. Napięte mięśnie, których włókna zdawały się jeszcze chwilę temu skręcać na podobe moich włosów splątanych w dredy, rozkurczyły się. Opadłem bezwładnie na oparcie krzesła, na co odchyliło się ono niebezpiecznie do tyłu. Przez moment myślałem, że mebel złamie się pod moim ciężarem, ale nic takiego się nie stało.
Odkażoną ranę przykrył bandaż, ale ledwo byłem świadomy tego, że ktoś mnie opatruje. Nie wiedziałem nawet, czy brak przejęcia sytuacją wynikał z tego, że sądziłem, że nic mi już nie grozi, czy raczej z tego, że wszystko mi było jedno, czy otworze znów oczy po tym, jak je zamknę.
Ręcznik, na którym chwilę temu zaciskałem zęby, opadł na moją pierś. Cała pokryta była potem i zakrzepłą posoką.
– Nieźle go załatwiłeś. Nie sądziłem, że pupili traktujecie tak samo jak problematycznych kontrahentów.
Sebastian. Tak nazywał się ten mężczyzna.
– To był... wypadek.
– Domyślam się. Nie przypominam sobie, żebyś komuś życzył źle. Tym bardziej nie sądzę, żebyś pozwolił komuś oberwać, jeżeli mógłbyś temu zapobiec. Jesteś tym rodzajem chorobliwego altruisty, który wolałby sam zostać postrzelonym niż dać się osłonić, prawda? To dlatego wziąłeś sobie ochroniarza z więzienia? Spodziewałeś się, że nie zrobi czegoś tak lekkomyślnego, co jego poprzednicy? Najwyraźniej się przeliczyłeś. Chyba twój urok tak na nich działa.
– Wyjątkowo jesteś dzisiaj rozmowny. – Przeszedł mnie dreszcz, kiedy wilgotna szmatka zetknęła się z moją skórą. – Dobra okazja ci się trafiła. Stąd ten twój dobry humor?
– Ojciec ci już powiedział? Ujmujesz to tak, jakbym planował dzieciaka jedynie wykorzystać. Nasza współpraca przyniesie korzyści obu stronom, a przy okazji wam, by zajmujecie się finansami młodego Phantomhive'a.
– Żałuję, że go nie spotkałem. Dobrze się dogadywaliśmy, zanim doszło do tej tragedii. Na pewno bardzo ją przeżył.
– Niewątpliwie. – Mruknięcie sprawiło, że powietrze wokół mnie zawibrowało. – Skoro już przy tym jesteśmy miałbym jeszcze jedną prośbę.
Czułem, że wsłuchując się w tę rozmowę, naruszałem prywatność Somy, ale nie miałem siły, by wstać i wyjść. Zresztą i tak ledwo co wtedy do mnie docierało, a słowa wydawały się jedynie zbitką dźwięków pozbawioną drugiego dna.
– Ciel potrzebowałby odrobiny prywatności, dlatego pomyślałem, że mógłbym pożyczyć od ciebie domek letniskowy, ten poza miastem, z którego i tak teraz nie korzystasz. Oczywiście za stosowną cenę.
– Mianowicie? Nie wydasz mnie w ręce policji jak Takera? – Słyszałem w jego głosie lekką kpinę, chociaż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że młody Kadar darzy czarnowłosego mężczyznę sympatią, której podstaw nie umiałem zrozumieć.
– Ohhh, to już się rozniosło? Cóż, tak dawno nie wychodził z domu, że na pewno przydadzą mu się jakieś wakacje... w odosobnieniu. Zanim się obejrzę, znów będzie na wolności i osobiście spróbuje roztrzaskać mi głowę o krawężnik. Z pewnością będzie na co popatrzeć, jeżeli nie pozałatwiam swoich spraw odpowiednio szybko.
Brzdęk metalowych kluczy oświadczył przypieczętowanie niepisanej umowy.
– Kanapa ma być czysta, kiedy się tam pojawię. Nie wprowadzajcie zwierząt, nie urządzajcie imprez.
– Ma się rozumieć. Jesteś nieoceniony. W razie gdybyś czegoś potrzebował, będę dyspozycji. – Jego ręka opadła na mój bark, ledwo co opatrzony. – Dbaj o nowego pieska. Miałbym problem, gdyby przyszłoby mi go grzebać.
Otworzyłem oczy, by móc na niego spojrzeć. Mankiety eleganckiej, białej koszuli, którą miał na sobie, były ubrudzone od mojej krwi, ale mężczyzna wydawał się tym kompletnie nie przejmować. Zupełnie jakby przywykł do tego, że ma na sobie czyjąś krew, nieważne czy ta osoba jeszcze żyła czy nie.
– Za kogo ty się masz? – spytałem, cedząc przez zęby. Jeszcze nie spotkałem się z tym, aby ktoś zwracał się tak do któregoś z synów Kadara seniora.
– Ja? Za chłopca na posyłki, która wie dostatecznie dużo, że może pociągać za sznurki. Zobaczymy się za jakiś czas, Arshad. – Dziwny szczęk towarzyszył temu, jak ze spokojem wypowiadał nadane mi jeszcze w Indiach imię. Jakby już jego mowa przywodzić miała na myśl brzęczenie naboi czy uderzenie o siebie łopaty i szpadla. – Oby w milszych okolicznościach.
--------------------------------------------------
Bandaże powoli, ale uparcie, przesiąkały limfą i ropą. Nie wiedziałem, czy dziura jeszcze niedawno ziejąca spod mojego obojczyka jakoś się goi. Od dużych ilości paracetamolu, które ostatnio przyjmowałem, powinienem dostać marskości wątroby. Zacisnąłem dłonie na prześcieradle, żeby nie unieść ich do mrowiącej rany. Upał nie dawał chwili wytchnienia nawet w nocy, przez co miałem wrażenie, że ciało pod jałowym opatrunkiem zaczynało gnić. Pot wsiąkał w pościel. Czułem się nieco jak w gorączce, ale nie umiałem powiedzieć, czy to z powodu zakażenia.
Za każdym razem, gdy otwierałem oczy, widziałem sufit. Jego brudna biel lub czerń spodniej strony powiek nie były najciekawszymi obiektami do oglądania. Ten obojętny bezruch, któremu towarzyszył jedynie tępy ból i stłumione odgłosy życia toczącego się gdzieś z dala ode mnie przywodził mi na myśl celę. W więzieniu też potrafiłem spędzić cały dzień leżąc na łóżku i gapiąc się w jeden punkt na ścianie czy suficie. Chyba wtedy zobojętniałem na cierpienie, którego doświadczałem ja i wszyscy wokół mnie, stając się niewzruszony jak stary, omszały posąg, o którym wszyscy zapomnieli.
Mechanizm klamki kliknął cicho, gdy drzwi pokoju, w którym leżałem uchyliły się. Do moich nozdrzy dobiegł zapach ciepłego posiłku, nim jeszcze zdążono go wnieść. Nie było dziwnym jednak to, że ktoś przynosił mi jedzenie, odkąd leżałem niby powalony pień. Nie rozumiałem jedynie, czemu sam panicz Soma fatygował się do mnie co parę godzin, żeby sprawdzić, jak się czułem. Nie uważałem, by musiał cierpliwie unosić raz po raz sztućce do moich ust, żebym nie musiał nadwyrężać uszkodzonego ramienia. Zawsze mógł kazać to komuś zrobić. Być może gdyby nie musiał na mnie patrzeć, kąciki jego warg nie byłyby tak smętnie wygięte a spojrzenie przesiąknięte przygnębieniem.
Przeżuwałem niespiesznie pomarańczowy dahl. Jego ciepło w jakiś sposób czyniło temperaturę otoczenia bardziej znośną. Soczewica i smak ostrych przypraw rozbudzały zmysły przytępione lekami przeciwbólowymi, jednak nawet pożywny obiad nie pozwalał mi łudzić się na szybkie odzyskanie sił.
– Nie powinieneś robić sobie wyrzutów o to, co się stało. W końcu to miała być moja praca – mruknąłem między jedną łyżką a drugą. Ręka chłopaka drgnęła, a gęsta ciecz skapnęła mi przy tym na brodę. Nim zdążyłem się poskarżyć, wytarł moją skórę chusteczką. Czułem, jak jej delikatny materiał haczy o mój zarost.
Spodziewałem się, że kupię od niego choć słowo, on jednak niczego nie rzekł. Nie zamierzałem zmuszać go do zwierzeń, podobnie jak do współczucia mi. Życie uczyło w pierwszej kolejności dbać o siebie, ewentualnie potem przejmować się innymi.
– Nieraz zdarzało się, że narażałem innych na niebezpieczeństwo. Kiedyś nie widziałem niczego dziwnego w tym, że inni nadstawiają dla mnie karku. Liczyło się dla mnie jedynie moje poczucie bezpieczeństwa, a bracia i ojciec utwierdzali mnie w tym egoistycznym przekonaniu. Zrezygnowałem z niego dopiero niedawno, kiedy... pracownica, z którą byłem blisko, odeszła. Szukałem jej, ale nie bezskutecznie. Mogę jedynie przypuszczać, że martwiła się o swoje życie i nie mogła wytrzymać mojego beztroskiego ignorowania potrzeb innych. Zachowywałem się jak kompletny gówniarz i dopiero, kiedy życie wylało na mnie kubeł zimnej wody, postanowiłem to zmienić.
Milczałem chwilę, wpatrując się w prawie pustą miskę.
– Nie odkupisz mną swoich minionych czynów – stwierdziłem chłodno. Ku mojemu zdziwieniu młodzieniec nie wyszedł podburzony, a nadal siedział na krześle przy moim łóżku, brodząc łyżką w dahlu.
– Wiem. Sebastian miał rację mówiąc, że wziąłem ciebie, spodziewając się, że nie narazisz się dla mnie. Wydawało mi się, że nie przywiążę się do ciebie tak jak przywiązywałem się do innych. Twoi poprzednicy – dobrzy z nich byli ludzie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mam więcej wspólnego z tobą niż z nimi. Jedyna różnica polega na tym, że mnie przed więzieniem chroni immunitet zapewniony przez pozycję ojca.
– Lepiej późno niż wcale zorientować się, że życie jest niesprawiedliwe – stwierdziłem, nim zdążyłem ugryźć się w język. Właściwie nie powiedziałem tego ze złością, z sarkazmem też nie. Sam nie wiem, czemu te słowa uciekły z moich ust, nim zdążyłem zamknąć w nich ostatnią łyżkę posiłku.
Wiedziałem, że do dzieciaków urodzonych w dobrze sytuowanych rodzinach z opóźnieniem docierają takie podstawowe fakty. Nie sądziłem, by Soma był tak głupi, by dojść do nich dopiero przed dwudziestym rokiem życia, a jednak pozwoliłem sobie na wcześniejszy przytyk. Wszyscy inni synowie Kadara z pewnością wymierzyliby mi cios w odpowiedzi na ten komentarz. Chłopak jednak nadal siedział na swoim miejscu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a jego mięśnie napinały się lekko, bo ściskał krawędzie pustego naczynia.
– Za co cię aresztowano? – próbował skierować rozmowę na inne tory.
– Za niewinność.
Zwyczaju odpowiadania w ten sposób nabierało się w więzieniu. Każdy się tego zarzekał – ze śmiechem lub nie – mnie jednak faktycznie zakuto w kajdanki akurat za przestępstwo, którego nie popełniłem. Kilka miesięcy temu zamordowano Mary Jane Kelly. Na podstawie znalezionych śladów biologicznych na jej ciele, powiązano mnie z jej śmiercią, choć nigdy nie posunąłbym się do skrzywdzenia kobiety, a co dopiero do pozbawienia jej organów w niewiadomym celu. Z góry jednak podpisano na mnie wyrok, a obrona nic by w tej kwestii nie zmieniła. Każdy powód był dobry, aby pozbyć się z ulic brudu, za który uważano w tym przeklętym kraju wszystkich różniących się powierzchownością od białych ludzi.
Zapadłem się w ponurych rozmyślaniach, dlatego nie zauważyłem, jak Soma wyciągnął rękę, by otrzeć mi usta chusteczką. Kiedy coś miękkiego dotknęło mojej twarzy, odruchowo szarpnąłem uszkodzone ramię, żeby zacisnąć dłoń na jego nadgarstku. Ból przeszedł rozszedł się szybko wzdłuż boku, dlatego rozluźniłem uścisk, a ręka opadła bezwładnie na łóżko.
– Nie musisz mi matkować, nie mam pięciu lat – syknąłem.
Miałem wrażenie, że bandaże, niedawno zmienione, nasiąknęły płynem tkankowym. Nie kazałem mu jednak wyjść, a on także nie wstał z siedzenia. Czułem się dziwnie, kiedy trzymał dłoń tak blisko mnie. Zapach perfum, którymi spryskał nadgarstek, wciskał mi się siłą do nosa, jednak ich woń była miła, choć kompletnie nie pasowała do letnich upałów. Przyprawy i drzewo sandałowe – tak pachniał zawsze, gdy byłem na tyle blisko, by poczuć jego skórę.
– To przeze mnie jesteś uziemiony – stwierdził beznamiętnie, cofając dłoń. Gdy tylko to zrobił, od razu poczułem tęsknotę za tą pozorną bliskością, zupełnie jakby ktoś zabrał mi tlen wprost z płuc.
– Powinienem być bardziej uważny i tyle. Nie ma po co drążyć tego tematu, więc już nie wracajmy do tego.
Spojrzałem na chłopaka. Jego długie, chude nogi splatały się z nogami krzesła, a odkryte były tak samo ramiona. Karmelowy odcień skóry nie tracił blasku. Wcześniej przypisywałem jego obecność blaskowi słońca. Włosy jakby wilgotne układały się pasmami wzdłuż smukłej szyi. Jedynie oczy pozbawione były młodzieńczej żywotności, a tkwiło w nich przygnębienie. Nie umiałem przywołać w pamięci chwili, w których pojawiłaby się w nich choć odrobina energii. Nawet kiedy wracał od kobiet – starszych czy młodszych – nie odbijała się w nich satysfakcja. Przestałem próbować pojąć, co też siedzi w jego głowie. Kompletnie nie chciałem o tym myśleć, zwłaszcza po tym, jak dotarły do mnie plotki dotyczące tego, że ciepło męskiego ciała nie jest mu niemiłe.
Na przypomnienie sobie tego, nie wzdrygnąłem się jednak. W więzieniu amatorów męskich wdzięków nie brakowało, więc miałem czas, by do ich towarzystwa przywyknąć. On jednak był inny – nie musiał sobie niczego odmawiać, nie cierpiał też z powodu braku towarzystwa kobiet jak mężczyźni zamknięci w czterech ścianach.
– Powinieneś odpoczywać. – Soma położył dłoń na moim zdrowym ramieniu i delikatnie pchnął mnie na materac, żebym znów się położył. – Nie nudzi ci się?
– Dopiero dzisiaj przestałem mieć zawroty głowy. – Skinął głową. Czekałem, aż zabierze dłoń, ale nie zrobił tego. Smukłe palce zaciskały się lekko na moim barku. Opuszki palców naciskały lekko na podstawę szyi. Przełknąłem ślinę. Miałem wrażenie, że usłyszał to wśród ciszy panującej w pokoju.
– Zrozumiem, jeżeli będziesz chciał odejść. Przemyśl to.
– Jeżeli odejdę, spodziewam się znów trafić za kratki.
– Odeślę cię gdzieś daleko. Gdzie tylko zechcesz. Nawet do Indii, gdzie nikt cię nie znajdzie.
Deklaracja ta była co najmniej niespodziewana. Gdyby nie wypowiadał tego ktoś pochodzący z bogatej, wpływowej rodziny, uznałbym ją za nieudany żart.
Do Ameryki przypłynąłem lata temu jako pasażer na gapę na jakimś statku. Częściowo szukałem nowego, lepszego życia, częściowo uciekałem przed prawem. Już wtedy miałem swoje za uszami, niewiele brakowało, żeby na szyi zacisnęła się pętla z grubego sznura. Stany Zjednoczone wcale jednak nie różniły się od mojego rodzimego kraju – jedni byli bogaci, drudzy biedni, jedni strzelali, drudzy obrywali, jedni wykorzystywali, drugich wykorzystywano. Cała sztuka polegała na tym, by jak najczęściej być w tej lepszej sytuacji. Będąc jednak zbiegłym, wcale nie miałem prościej niż w Indiach. Traktowano mnie tak samo jak ciemnoskórych – jako potencjalne zagrożenie. Byłbym hipokrytą, gdybym stwierdził, że robiono to bezpodstawnie.
– Przemyślę to – odpowiedziałem, ale nie miałem w planach wracać do ojczyzny. Czasem za nią tęskniłem, gdy myślałem o całej różnorodności, którą miała do zaoferowania, ale nie chciałem wracać do związanych z nią absurdów. Zaczynałem jednak mieć wrażenie, że od owych nigdy nie da się uciec. Towarzyszyły one od zawsze ludzkim gromadom, niezależnie od ich umownego ucywilizowania i kraju, w którym żyły.
– Coś nie tak? Czemu tak patrzysz? – Usłyszałem pytanie, ale zareagowałem na nie jedynie mrugnięciem, bo cały czas wpatrywałem się w twarz chłopaka. Jego dłoń nadal spoczywała na moim ciele, a mrowiące ciepło wślizgiwało się w położone tam nerwy.
Przez głowę przeszło mi na raz wiele obrazów. Palce zaciśnięte na farbowanych włosach. Znajome mięśnie pleców wygięte w kuszący łuk. Rozchylone wargi. Biodra przyciśnięte do bioder. Drżące nogi wspinające się na palce. Wszystko to pozbawione charakterystycznych dźwięków, a jednak niemniej pobudzające. Nie wiedziałem, skąd się wzięły w mojej wyobraźni, ale niemal drgnąłem.
Wyciągnąłem zdrową rękę, żeby móc dotknąć jego przedramienia. Czułem, że porastają je cienkie włoski, a skóra jest nakremowana niby u kobiety. Gładziłem je chwile, zanim uświadomiłem sobie, co tak naprawdę robiłem. Zastygłem w bezruchu, wbijając wzrok wystający nadgarstek chłopaka, za którym kończynę oplatały sploty ciemnych bransoletek. Minuty mijały, a on nie wyszarpywał ręki i nie odchodził.
– Nie musisz przestawać – stwierdził, siadając na krawędzi łóżka. Odwróciłem głowę, nie chcąc nawiązywać z nim kontaktu wzrokowego. – Pewnie już dotarły do ciebie plotki. Nie boję się, że w kolejnym wcieleniu odrodzę się jako zwierzę. Ty też jesteś na to skazany, więc nie hamowałbym się na twoim miejscu.
Zacisnąłem zęby, nie chcąc odpowiadać zbyt pochopnie na jego słowa. Najchętniej nie odpowiadałbym wcale, ale nie mogłem się z tej sytuacji już wycofać. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogłem tego nawet nie chcieć.
– Jeśli zamkniesz oczy, nie zauważysz różnicy. – Złapał mój podbródek i zmusił, bym znów na niego spojrzał. Spod zachęcająco przymkniętych powiek, zwodziły mnie iskierki zainteresowania rozbudzone w piwnych tęczówkach. – Jestem w tym naprawdę dobry. – Koniuszek języka wysunął się spomiędzy rozchylonych warg, by zwilżyć je lekko.
Żar tego południa stawał się nie do zniesienia.
Mojego zdradliwego ciała nie trzeba było długo przekonywać. Niezależnie od tego, jak bardzo chciałem wyprzeć z głowy odurzenie, które mnie ogarniało, trucizna słodkiego dotyku przenikała przez skórę, wciskała się w żyły. Krew zaczynała we mnie wrzeć. Być może gdybym miał okazję wcześniej poużywać, teraz nie byłbym taki chętny, by dzielić własną przyjemność z mężczyzną.
Ból, który wcześniej promieniował z okolic obojczyka, zbladł w obliczu uczucia, które rozchodziło się z podbrzusza na resztę ciała. Z miękkim wnętrzem ust oraz wprawnym językiem nie sposób było wchodzić w dyskusje. Nie sposób było nawet wypowiedzieć słowa, bo spomiędzy moich zaciśniętych zębów, uciekały jedynie westchnienia w towarzystwie ewentualnego sapania.
Wplotłem palce we włosy chłopaka, ale nie dało mi to nawet najmniejszego złudzenia tego, że to ja miałem kontrolę. Nie mogłem tak naprawdę zrobić niczego, bo przyjemność, na którą zresztą przystałem, obezwładniała mnie całkowicie, gdy tylko jego usta zaciskały się przy podstawie mojej męskości. Doznania, które wywoływał, mrucząc gardłowo, rozchodziły się w moim ciele, wprawiając w drżenie tkanki nawet w koniuszkach palców. Desperacko próbowałem przedłużać chwilę, w której czułem to wszystko na raz, ale chłopak zdawał się zupełnie mi w tym nie pomagać. Jego ruchy były stanowcze i pewne, jakby robił to już setki razy.
Problem stanowiło to, że wraz ze spełnieniem spłynęła na mnie świadomość, że od tej chwili wszystko stanie się jeszcze bardziej skomplikowane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro