dollar
Angie, Angie
when will those clouds all disappear?
Idealna pobudka idealnego człowieka, w idealnym domu, w idealnej ciszy. Idealnie delikatny jedwab pościeli otaczał jego idealne ciało, zatopione w idealne białej kołdrze i samotnym chłodzie.
Idealnie. Prawie perfekcyjnie.
Min Yoongi sięgnął ręką po leżący gdzieś pośród puchowej kołdry telefon, aby wyłączyć budzik, sygnalizujący godzinę szóstą. Czas by wstać, stworzyć obraz idealnego człowieka na swoje podobieństwo i zacząć kolejny, pracowity dzień, który zwieńczy oglądaniem starego, biało-czarnego filmu, popijając lampkę wytrawnego, czerwonego wina. Odnalazłszy telefon, sprawdził od razu najgorętsze, światowe wiadomości, nie widząc jednak nic, co przykułoby jego uwagę, podniósł się i rozejrzał po sypialni. Pusto. Cicho. Klasycznie, pięknie i idealnie.
Jednym przyciskiem na ekranie swojego telefonu włączył znajdujący się w kuchni telewizor, a w głowie dźwięczała mu już zapadająca w pamięć melodyjka porannych wiadomości. Te jeszcze nie były tak istotne. Dopiero o szóstej trzydzieści, na innym kanale, miało pojawić się to, co interesowało go najbardziej. Wtem czas zdąży się jednak umyć i odpowiednio przygotować, aby za pół godziny wejść do kuchni, przełączyć kanał i zjeść w spokoju oraz akompaniamencie włączonego telewizora śniadanie, najważniejszy posiłek dnia. Potrzebował dużo energii do pracy, która już wyciągała w jego stronę stęsknione ramiona. Jednak to dopiero za godzinę i pięćdziesiąt siedem minut. Nie, pięćdziesiąt sześć.
Podniósł się z łóżka i zostawiwszy w nieładzie pościel, chwycił telefon w dłoń, po czym skierował się w stronę łazienki, gdzie woda miała wyczyścić i odprężyć jego spocone i spięte po nocy ciało. Zawsze brał prysznic siedem minut. Równo siedem minut, nie więcej, nie mniej. Tylko w weekendy pozwalał sobie na nieco więcej, od dziesięciu do piętnastu. Pachnący żurawiną i miętą żel pod prysznic z naturalnych składników otulał jego jeszcze pogrążone w sennym chaosie zmysły, powoli przywracając im ład. Odbicie w lustrze i puchaty ręcznik dopełniły codziennego, idealnego obrazka, a on już całkiem spokojny mógł wyjść z łazienki, by ubrać jedną z dwunastu białych koszul, wyprasowaną dokładnie przez gosposię, która odwiedzała jego dom trzy razy dziennie: o piątej, zanim wstał, prasując mu ubrania i przygotowując śniadanie; o dziesiątej, kiedy był w pracy, przyrządzając obiad i sprzątając w domu oraz czasami pod wieczór, jeżeli o to poprosił z racji konkretnej potrzeby, typu pomocy w doborze ubrań na bankiet bądź choroby. Tak, ta kobieta opiekowała się nim jak swoim własnym synem, a on w zamian robił wszystko aby pięćdziesięciolatce żyło się jak najdogodniej.
Już całkowicie ubrany wszedł do kuchni, gdzie czekało na niego klasyczne, koreańskie śniadanie. Zdrowe, całkowicie "bio", nie podrażniające jego schorowanych, trzydziestodwuletnich jelit, podane na czystych talerzach z ulubionego zestawu. Obok posiłku- gazeta i dwa listy, których był adresatem. Przełączywszy kanał na informacyjny, zabrał się za posiłek, wsłuchując się w najnowsze informacje ze świata ekonomicznego, od czasu do czasu zerkając znad posiłku na ekran dużego, płaskiego telewizora. Młody, przystojny szatyn, w nienagannie przystrzyżonych włosach i dokładnie wyprasowanej koszuli i marynarce, przedstawiał wiadomości z wyuczoną precyzją, bez żadnego zająknięcia. Na rynku od wczoraj niewiele się zmieniło. Sprzedaż waluty od kilku dni wzrastała, ku jego uciesze. Niestety, ten stan nie mógł trwać wiecznie, więc musiał spieszyć się z podejmowaniem dobrych decyzji. Bo Min Yoongi podejmował tylko dobre decyzje.
Program zakończył się, a wraz z nim zniknęło jedzenie z naczyń stojących przed mężczyzną. Odsuwając je przełączył również kanał, po czym chwycił za gazetę, aby przejrzeć kolejne informacje, tym razem z miasta i kraju, nie było tam jednak nic ciekawego, ani nawet żadnej wzmianki o wielkim wypadku, samobójstwie kogoś ważnego, wielkim rabunku, żadnej seks-afery czy innych błahostek. Bo Min Yoongiego nie interesowała śmierć. Był na to za młody. Nie obchodziło go też życie miasta, w którym i tak bywał rzadko. A tym bardziej nie obchodziła go polityka. Interesowały go tylko pieniądze, tak samo, jak całą jego rodzinę.
W końcu przyszedł czas na pocztę. Chwycił w dłonie największy list, w grubej, białej kopercie, jednak nie mogąc skupić się na treści, zostawił go na późnej, kiedy jego mózg w pracy przesiąknie już typowo biznesową gwarą. Drugi list był znacznie mniejszy, a koperta w kolorze ecru wytłaczana była na froncie finezyjnym wzorem, z pozostawionym w lewym dolnym rogu gładkim miejscem na adres. Jego adres. Zaciekawiony, rozerwał górną część papieru, nie przejmując się zrujnowaniem kunsztu pięknej koperty, po czym wyjął ze środka złożone na pół, drukowane na gruboziarnistym, lekko niebieskawym papierze zaproszenie.
I w tamtej chwili cała idealność jego dnia po prostu się spierdoliła.
- Kurwa mać! - przeklął, wczytując się w słowa wypisane wewnątrz sztywnej kartki, a z każdym kolejnym z nich jego humor ulegał bardzo szybkiemu, sukcesywnemu pogorszeniu. Poluzował krawat, który nagle zaczął boleśnie uwierać jego szyję i dusić, po czym odrzucił trzymane w dłoni zaproszenie za stół, gwałtownie wstając z krzesła i nie przejmując się faktem, że uderzyło ono z hukiem o wykładaną kafelkami podłogę.
Dawno nie jechał do pracy w nerwach takich, jak dzisiejszego dnia. Z natury był człowiekiem, który bardzo rzadko i bardzo mało się stresował czy przejmował. Zawsze opanowany, spokojny i poważny, teraz siedząc na tylnym siedzeniu firmowego samochodu miał ochotę znów zacząć obgryzać paznokcie, podobnie jak wtedy, kiedy miał trzynaście lat.
Wraz z mijającym czasem jego spokój nie wzrastał, w porównaniu do stosu dokumentów. Nadal nie potrafił wpasować się biznesową atmosferę, myśląc o leżącym na kuchennym stole papierze. Wysłanie tych wszystkich skrawków bezwartościowego papieru do gości musiało mocno przekroczyć kilka tysięcy. Kilka tysięcy liczonych co najmniej w dolarach. Wyjął z kieszonki marynarki cienką paczkę i odpalił jednego papierosa, podchodząc do okna swojego biura, skąd miał widok na całą wschodnią stronę Seulu. Nie przejmował się popiołem spadającym na miękką wykładzinę. Musiał dać upust swojemu zdenerwowaniu, a nikotyna zdecydowanie mu w tym pomagała. Palenie było jedynym niezdrowym nawykiem, jaki posiadał.
Chwycił za telefon, w wyszukiwarkę kontaktów wpisując kilka znaków. Wcisnął numer, który wyskoczył mu jako trzeci na liście, po czym przyłożył urządzenie do ucha, słuchając sygnału. Tylko jednego.
- No siemasz, Yoongs. W czym pomóc?
Wesoły głos jego przyjaciela działał wręcz uspokajająco, co wywołało na ustach biznesmena nikły cień uśmiechu. Odetchnął, najpierw zwykłym powietrzem, po czym zaciągnął się znów papierosem i przymknął oczy. Przez chwilę milczał, jednak po drugiej stronie nikt go nie pośpieszał, cierpliwie czekając na jakieś wytłumaczenie.
- Potrzebuję kogoś na ślub mojej matki.
dedykacja dla XXX, tak jak obiecałam 31.12.2016
(jeszcze pamiętam, meh, choć ty już zapomniałaś)
będzie się rozwijać very slow, ostrzegam tylko
zastanawiam się czy nie zmienić tytułu na "spierdolina"
czaicie, że miałam to w roboczych od 5 stycznia?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro