Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Stark, ty ch***ro jedna"

Rozdział pisałam fragmentami, a potem je łączyłam, więc jeśli znajdziecie gdzieś jaką niespójność to bardzo przepraszam.

~$$$~

Miejsce, w którym miało odbyć się wesele mieściło się na obrzeżach miasta. Był to olbrzymi ogród w kształcie koła ze wszystkich stron otoczony wierzbami, robiącymi za naturalne ogrodzenie. Było z niego kilka wyjść połączonych ścieżkami z kolorowych kamieni. W samym środku ogrodu był staw, a na nim została utworzona sztuczna wyspa, gdzie postawiono altanę, w której była w stanie zmieścić się setka gości. Tuż obok wysepki Tony zamontował na platformach wielki parkiet, by nie musieć przechodzić przez most za każdym razem gdy od pory poczęstunku nadchodził czas tańca i zabaw. Most łączący brzeg z wyspą wyginał się w delikatny łuk. Rośliny rosnące w ogrodzie rosły zgodnie z kolorami, od białych róż do fioletowych bratków. Wyspa była otoczona płotkiem, dzięki czemu Steve nie bał się czy któreś z dzieci ich przyjaciół wpadnie do wody.

Mimo, że średni wiek wszystkich zgromadzonych nie przekraczał trzydziestki, w ogrodzie nie brakowało małych dzieci, z których część dopiero uczyła się chodzić. Było to głównie z faktu, że znajomi Steve'a byli w większości od niego starsi. Gdy chodził do szkoły nie potrafił zakolegować się z osobami w swojej klasie więc utrzymywał głównie kontakt ze znajomymi Bucky'ego, który rozmawiał z osobami tylko i wyłącznie starszymi, Steve był wyjątkiem. W zasadzie to osób po trzydziestce było zaledwie sześć. Rodzice pary młodej, dziadek Tony'ego ze strony ojca oraz były szef Steve'a. Tony'emu naprawdę ciężko było go nie zaprosić.

Para młoda zdecydowała się na wesele godne rodziny królewskiej, ale nie zajmujące całego dnia. Trochę jak krótkie spotkanie w gronie rodziny i przyjaciół. Chcieli ten wyjątkowy dzień spędzić razem, bez niepotrzebnego tłumu. (właśnie nazwałam rodzinę niepotrzebną. brawo ja- Girmi.) Pierwsze godziny obmyślili by spędzić w ogrodzie, a po czterech... pięciu godzinach zbiec, przebrać się w coś mniej oficjalnego i pójść na romantyczny spacer, zakończony nocą poślubną.

Oczywiście nikt poza nimi o tym nie wiedział bo jeszcze by ich pilnowali. Wesele bez pary młodej? Nonsens, Steve, nonsens.

-Gorzko, gorzko!- usłyszeli krzyk gości, gdy tylko przekroczyli bramę prowadzącą do ogrodu. Steve odwrócił się do Tony'ego z wyraźnym rumieńcem.

-Nie pozwólmy im czekać- powiedział Tony i przyciągnął męża do siebie, a chwilę później agresywnie pocałował. Na ich głowy znów spadł deszcz ryżu.

Pomiędzy altanką, a parkietem był półokrągły, betonowy podest, na który stała mała orkiestra. Pierwszy taniec należał oczywiście do pary młodej. Goście stali na obrzeżach parkietu by nie przeszkadzać dwójce mężczyzn. Tony położył rękę na biodrze partnera, w taki delikatny sposób by nie podnieść jego białego garnituru, i spokojnym krokiem zaczęli tańczyć. O ile Steve koszmarnie tańczył, ledwo był w stanie utrzymać równowagę w pozie walca, to Tony zwracał na siebie całą uwagę. Poruszał się z gracją, której pozazdrościłby mu profesjonalny tancerz, nie musiał skupiać się na krokach, a jego nogi same poruszały się według rytmu.

Nowe tańce przychodziły mu z łatwością. Nic dziwnego, że gdy był młodszy matka chciała wysłać go do szkoły tanecznej. Ale na szczęście wtrącił się ojciec i Tony wylądował w szkole dla matematycznie utalentowanych dzieci. W zasadzie żaden z trójki Starków nie wiedział co było lepsze, baletki czy liczydło. Gdy melodia dobiegła końca, a goście zaczęli bić brawo, orkiestra zaczęła drugą piosenkę. Żywszą i mniej formalną.

-Mogę prosić pana młodego do tańca?- spytał Bucky, wyciągając rękę do Steve'a.

-Może?- Steve odwrócił głowę w stronę męża.

-Tylko niech odda- powiedział Tony i podał Barnes'owi rękę małżonka.- Bo jak nie to jajca urwę.

-Nie dotkniesz moich klejnotów!- krzyknął James, gdy razem z trzymanym za rękę Steve'm był już po drugiej stronie parkietu.

Tony podszedł do jednego z wielu stolików z alkoholem i nalał sobie do szklaneczki trochę whisky. Tego dnia nie chciał tańczyć z nikim innym niż tylko ze swoim mężem. 

-Jesteś szczęśliwy?- spytała Pepper.

Tony spojrzał na Steve'a, który obracał się wokół własnej osi z zawrotną prędkością, a potem upadł na Bucky'ego. Podnieśli się ledwo potrafiąc oddychać przez śmiech i wrócili do skocznego tańca. Dołączyła do nich żona Bucky'ego, a potem jeszcze Sam Wilson. Zanim piosenka się skończyła na plecy Barnesa wskoczył już lekko wstawiony Clint, a Steve zamiast pomóc przyjacielowi, śmiał się zgięty wpół.

-Tak, jestem szczęśliwy- powiedział Tony, uśmiechając się szeroko. Przymknął oczy i wypił duszkiem zawartość szklanki. Gdy otworzył oczy, Barton prawie siedział Jamesowi na twarzy. Jednak nigdzie nie zauważył Steve'a.

-Obiecałeś, że nie będziesz pić- usłyszał jego głos obok swojego ucha. Odskoczył z głośnym krzykiem. Naprawdę, ten facet czasami był gorszy od ducha.- Wesele dopiero się zaczęło. Mogę prosić do tańca?

-Nie.

-Nie?

-Nie. To ja tutaj zapraszam. I nie przyjmuję odmowy.

Tony złapał męża za rękę i poprowadził w kierunku parkietu, gdzie już i przed ich wejściem było dość tłoczno. Co chwilę wpadali na tańczących, jednak nikomu to nie przeszkadzało, widząc na ich twarzach promienne uśmiechy. To był ten moment, w którym Steve nie przejmował się brakiem umiejętności tanecznych, przez co Tony nie jeden raz musiał ratować swoje stopy przed zbyt bliskim spotkaniem z twardymi podeszwami butów blondyna. Ich taniec niestety został przerwany, gdy wraz z końcem piosenki dopadł ich krzyk czyjejś kłótni.

Bucky i Sam byli dobrymi, idącymi na kompromis przyjaciółmi, chyba, że chodziło o program w telewizorze albo alkohol i tu nie chodziło tylko o wybór. Wtedy każdy bronił swojego jak dzielne lwy swojej padliny. 

-Zrobiłeś to specjalnie!- krzyknął Bucky, przecierając ręką mokre miejsce na garniturze.

-Stary, nie chciałem. Ktoś mnie popchnął- powiedział Sam, pokazując James'owi pusty kieliszek po szampanie.

-Oberwiesz za to.

-Bucky, ochłoń trochę- powiedział Steve i położył rękę na klatce piersiowej przyjaciela. James znał mężczyznę najlepiej i wiedział, że ten nie chce by jego wesele zmieniło się w miejsce bójki. Ale zapomniał o jednym, ostatni rok Steve spędził w mrocznej strefie objętej całodobową wartą przez strażnika o imieniu Antony.

Pobyt w strefie zmącił niewinny umysł grzecznego chłopaka i zmienił go w nieobliczalną bestię, która czaiła się za błękitnymi oczami, prawie nie zmienionymi przez ostatni okres. Dlatego Bucky nie spodziewał się, że jego najlepszy przyjaciel i prawie brat, ten, który zawsze służył pomocą, objął go tylko po to, by popchnąć go do wody. Miał ochłonąć, najwyraźniej Steve nie znał ironii własnych słów.

-Stark, ty cholero jedna!- krzyknął James, złapał wciąż śmiejącego się Steve'a za nogę i wciągnął do wody.

Steve jeszcze nigdy nie śmiał się tak często jednego dnia. Po uspokojeniu śmiechu, pojawiał się kolejny powód i napędzał błędne koło. Bucky położył rękę na głowie przyjaciela i wepchnął go pod wodę.

-Bo mi męża utopisz!- krzyknął Tony, lecz nie zrobił ani kroku by pomóc partnerowi.

-Bez obaw. Tych najwredniejszych najciężej się pozbyć.

Bucky zdjął wreszcie rękę z głowy Steve'a, dzięki czemu ten mógł wypłynąć na powierzchnię i zaczerpnąć świeżego powietrza, którego brakowało mu już w płucach. Tony pomógł wyjść obu z wody.

-Chodź, Pepper spakowała chyba gdzieś ręcznik na taki wypadek. Jeszcze mi się przeziębisz.

-A o mnie to już nikt nie dba!- krzyknął Barnes, również licząc po cichu na ręcznik.

-Ty masz żonę. Niech ona cię ogrzeje, parówo.

-Zamknij się, Wilson.

-Twoje nazwisko samo za siebie mówi, że jesteś kiełbasą.

Pomiędzy kwiatowymi rabatami przebiegały bawiące się dzieci z powyrywanymi kwiatkami w rękach. Dwie dziewczynki miały na włosach wianki ze stokrotek, a kilku chłopców biło się patykami. Tony zaśmiał się na ten widok. Często w dzieciństwie bawił się w podobny sposób. Gdy był dzieckiem razem z Rhodey'em bawił się w kosmonautów. Pokój Starka, umeblowany na wzór powierzchni Księżyca, był głównym ośrodkiem ich zabaw, a Rubiego, psa, którego Maria przygarnęła z ulicy, przebierali za zielonego ufoludka i gonili go z plastikowymi widelcami w rękach. Czasami Rubi robił jednak za tego dobrego i gdy byli w parku, polowali na wiewiórki, złych pomagierów złoczyńcy imieniem Thanos. Raz się zdarzyło, że wiewiórka rzuciła w nich żołędziem.

Rhodey stworzył wtedy swoją pierwszą procę ze znalezionego patyka i gumki do włosów Tony'ego. Tak, gdy Tony był mały, nosił długie włosy. Steve przyznał, że wyglądał wtedy przesłodko, przez co Stark postanowił znów zapuścić włosy. Nie wyszło, miód zbyt kusił. Rhodey trafił z procy wiewiórkę w jej kitę ale ta się wściekła i goniła ich przez połowę parku. Tony pamiętał, że wydzierał się na całe gardło. Uratowali się tylko tym, że wpadli do jeziora.

To było żenujące wspomnienie i gdyby nie fakt, że Maria robiła wtedy zdjęcia, które znalazł Steve, nigdy by mu o tym nie powiedział.

Gdy tylko dotarli do małego zaplecza, które mieściło się na tyle ogrodu, Tony wyciągnął z szafki błękitny, puchaty ręcznik. Zgubił byś się beze mnie we własnym domu, powiedziała pewnego dnia Pepper. Aż wstyd się przyznać, że miała rację. Rozłożył materiał i objął nim ramiona Steve'a.

-Może zostaniemy tu na dłużej?- spytał retorycznie, zaczynając całować jego szyję.

-Nie rozpędzasz się zbytnio?- spytał, gdy ręce Tony'ego zaczęły owijać się wokół jego bioder w bardziej intymny sposób niż wypadało przy gościach.

-Skąd to pytanie?- Tony odsunął się odrobinę i spojrzał mu w oczy. -Steven Grant Stark. Wiem, że mówiłem to setki razy ale powtórzę, pasuje ci moje nazwisko.

-Drodzy państwo, pora na tort weselny- oznajmił przewodzący zespołem muzycznym przez mikrofon.- Gdzie panowie młodzi? Kto pokroi tort?

Steve westchnął i zdjął z ramion ręcznik, przejeżdżając nim jeszcze po włosach.

-Chodźmy- powiedział Tony, łapiąc męża za rękę.

Steve'owi dziwnie się szło gdy czuł wodę w butach i słyszał jej chlupanie. Garnitur przylegał do jego ciała i w dalszym ciągu ociekał z wody. Niestarannie wysuszone włosy sterczały mu na wszystkie strony i bezskutecznie starał się je ułożyć ręką. Jednak Tony'emu zupełnie nie przeszkadzało, że jego partner wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty. Wręcz przeciwnie, kleił się do niego, jakby conajmniej zamiast do wody, wpadł do czegoś lepkiego i się skleili, musząc albo do kończa życia chodzić przy sobie, albo rozebrać się i wyrzucić na straty nowe garnitury.

Usłyszeli chichoty, głównie od strony Bucka, który lepiej od pana młodego nie wyglądał. Długie włosy leżały oklaple, nawet nie wycisnął z nich wody. Kiedy stanęli na środku altanki, jeden z organizatorów wesela wszedł na parkiet, pchają przed sobą wózek kelnerski, na którym znajdował się tort weselny.

Ciasto było czteropoziomowe. Największa, dolna warstwa, była przeznaczona dla pasażerów samochodów, gdyż kawowe ciasto nasiąknięte było rumem, a biszkopt położony wyżej odrobiną nisko procentowej wódki. Drugi poziom tortu przeznaczony był dla dzieci, było na nim mnóstwo cukrowych kwiatów i owoców, a sam krem był w czystej postaci najwyższej klasy czekoladą. Trzecia warstwa była przeznaczona dla niepijącej reszty gości. Szczyt, a jednocześnie najmniejszy poziom tortu, należał do pary młodej, jako ozdobę wykorzystano małe figurki, przedstawiające panów młodych w dość niespotykanej wersji bo ukazano ich jako lukrowe tsum-tsumy. Tuż nad nimi, na cienkim druciku, powieszono małe serduszko.

Kroili tort trzymając się za ręce, zaś kawałki ciasta roznosili nawzajem swoim przyjaciołom, Steve rozdawał je znajomym Tony'ego i na odwrót.

Tony powstrzymywał się od śmiechu, gdy widział pałaszujące tort dzieci. Niestety nie udało się uchronić ich sukienek i małych garniturków przed plamami z czekolady. W dodatku często prosiły o więcej pysznego smakołyku, przez co musieli dać im te przypisane starszym, oczywiście tym niepijącym.

Kiedy panowie młodzi dołożyli swoje talerze, podeszły do nich ich matki. Sara zajęła się zdejmowaniem krawat Tony'ego, a potem podała mu go do ręki, a Maria podała Steve'owi bukiet polnych kwiatów. Dopiero kiedy Steve zrozumiał, że miał rzucić bukietem spalił się na czerwono, na co jego mąż wybuchł śmiechem.

Jednak nie było mu do śmiechu, kiedy pragnące złapać bukiet kobiety prawie rozdeptały mu partnera. Nic dziwnego, w końcu goście to w większości byli single. Z rzutem krawatem nie było tak ciężko. Złapał go nie kto inny jak Rhodey, który od razu podszedł do swojej dziewczyny i mocno ją pocałował. A z bukietu zostały tylko płatki i powyrywane łodygi.

Tańce trwały kolejną godzinę, podczas której para młoda przetańczyła z sobą tylko dwie piosenki, bo od razu ich od siebie odciągano. I gdy w końcu Tony złapał Steve, okręcił go kilka razy, przytulił od tyłu, unieruchomił mu ręce i wbił palce w jego biodra.

-Myślę, że już pora się stąd zerwać- szepnął, przygryzając płatek jego ucha.

-Już?

-Mhm- mruknął Tony, zjeżdżając pocałunkami na szyję mężczyzny.- Mam zamiar wycałować każdy kawałek twojego ciała jeszcze przed nocą poślubną. A trochę mi to zajmie.

-Idziesz do łazienki, uciekasz przez okno, a ja frontem i widzimy się na podjeździe na piętnaście minut?

-Plan doskonały, skarbie.- choć niechętnie, Tony musiał odsunąć się od Steve'a i ruszył w kierunku łazienki.

Steve zaśmiał się i wyszedł spod dachu altanki. Upewniając się, że nikt, a w szczególności Bucky i jego rodzice, go nie widzi, spokojnym krokiem przeszedł wysypaną małymi otoczakami dróżką, niewidzialny na tle rzędu krzewów jaśminowca. Przeszedł, a raczej przebiegł, przez bramę do ogrodu i wyszedł na podjazd, na którym stało kilkanaście samochodów, należących do gości weselnych.

Tony stał obok sportowego auta, po które najwyraźniej zadzwonił do któregoś ze swoich pracowników jeszcze przed powiadomieniem go o ucieczce z wesela. Ubrany był już w niebieskie dżinsy i czarną bluzkę na krótki rękaw. A Steve'owi się wydawało, że on szybki uciekł.

-Co tak wolno, kicia?

Steve uśmiechnął się na jego słowa. Wyglądał jak typowy bad boy z filmów dla nastolatek, których oboje tak niecierpieli.

-Co tak szybko, myszko.

Tony wybuchł śmiechem, otwierając tylne drzwi samochodu. Steve ujrzał tylko dwie reklamówki z logiem jakiegoś sklepu odzieżowego zanim wsiadł do środka, by nie przebierać się z garnituru na ulicy. Zaraz po przebraniu się w, o wiele wygodniejsze, ubrania, wyszedł z auta i zajął miejsce z przodu, obok kierowcy.

-Zostawiłem wiadomość gościom, że nikt nas nie porwał- powiedział siadając na kierownicą.- Gdzie jedziemy? Waszyngton, Kalifornia, Las Vegas, Floryda?

-Zawsze mnie czymś zaskoczysz, zmieniając kompletnie nasze plany.

-Wiadomo. Od tego tu jestem, nie możesz się nudzić. To jak? Floryda?

-Floryda.

~$$$~
Eh, męczyłam się z tym rozdziałem długo i wreszcie ujrzał światło dzienne. Odkryłam przy okazji, że gdy rozdział przekracza 900 słów to mam blokadę ale udało się dwukrotnie zwiększyć liczbę słów.

Wraz z weselem Stony'ego, kończy się ta książka, jednak! mam wiadomość, że pojawi się kilka rozdziałów z totalnie randomowych dni ich życia, np. adopcja Petera i Morgan albo coś innego, co byście chcieli przeczytać.

Koniec z fabułą, niekoniec książki, czy coś takiego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro