6. "So come on, let it go (a. irwin)"
Usiadłem zdenerwowany na kanapie. Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie ten moment. Że będziemy musieli w końcu porozmawiać.
Od dłuższego czasu nie byliśmy już sobą. Kłóciliśmy się o byle błahostki.
-Więc tak – dziewczyna odkaszlnęła. – Ostatnio dużo myślałam i... To zabawne, jak refleksja zmienia człowieka. Ale mniejsza z tym.
-Uważam, że powinniśmy zerwać – oświadczyłem za nią. – Pozwolić po prostu... Temu pójść.
-Ja będę sobą, a ty będziesz sobą – dodała cicho, patrząc na swoje ręce.
-Dokładnie... - pokiwałem głową, jednak nie wstawałem jeszcze z kanapy. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem coś na kształt przemowy.
-Chloe, wiem, że mieliśmy mnóstwo wspaniałych momentów. Na początku było wspaniale. Czułem się jak jakiś głupi, zakochany szczeniak. Cieszyłem się każdą chwilą spędzoną z tobą. Cieszyłem się z odprowadzania i ciężkich rozmów. Nasze nieśmiałe dotyki i upijanie się, twoje zostawianie u mnie na noc i budzenie się u twojego boku. To było wspaniałe. Po prostu przestaliśmy do siebie pasować. Kiedyś w końcu musieliśmy to zrozumieć i lepiej teraz, niż za kilka lat, kiedy zrobiłoby się zbyt poważnie – ukucnąłem przy niej, patrząc w jej śliczne, brązowe oczy. – Niech opadną popioły. Zapomni o mnie. Zapomnij o nas.
Po jej policzkach zaczęły lecieć łzy. Lekko ją przytuliłem.
-Kochałam cię – szepnęła. – Ale masz rację, to już minęło. Lepiej teraz, niż później.
-Też cię kochałem. To były wspaniałe czasy. Ale to się skończyło, więc dalej, odpuśćmy sobie, niech będzie tak jak ma być.
-Żegnaj.
-Żegnaj.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro