Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝐂𝐇𝐀𝐏𝐓𝐄𝐑 5

𝐆𝐑𝐀𝐏𝐇𝐈𝐂 𝐃𝐄𝐒𝐈𝐆𝐍
➥ banner:
ZafiraMorgan.

⌜ 𝐂𝐎𝐑𝐑𝐄𝐂𝐓𝐎𝐑 ⌟
➥ corrector:
。Paulina Żydek.

꧁____________________________꧂

𝐂𝐇𝐀𝐏𝐓𝐄𝐑 5

꧁____________________________꧂

Bez informacji spędziłem kilka tygodni.

Po mojej rozmowie z tym zdrajcą przyszła matka i dyrektor, nie powiedzieli mi wiele więcej niż ich poprzednik. To było takie żałosne. Ten staruszek nie powiedział mi nic o Venti, a na dodatek moje próby chodzenia kończyły się niepowodzeniem.

Mama cały czas przy mnie siedziała i błagała o spokój, ale ja nie potrafiłem się uspokoić. Po prostu nie umiałem nie przejmować się moim smokiem... Chciałem ją zobaczyć, dotknąć jej łusek i zaopiekować się jak do tej pory. Potrzebowała mnie, a ja siedziałem bezsilnie zamknięty w pokoju, bo nie mogłem ustać o własnych siłach. Gdy w końcu zdjęli ze mnie opatrunki i dali lustro, ciężko zniosłem swój widok.

Moje ciało pokrywały blizny i, mimo że twarz była nietknięta, nie mogłem na siebie patrzeć. Brzydziłem się tym widokiem i na początku zbierało mi się na wymioty. Nawet jak mama pomagała mi się umyć, nie patrzyłem na siebie, co tylko bardziej pogrążyło mnie w smutku.

Nie uśmiechałem się i nie śmiałem, okazywałem jedynie smutek i wściekłość. A kiedy odwiedzał mnie dyrektor, udawałem, że śpię lub źle się czuję. Dopiero po krótkiej rehabilitacji nabrałem chęci na rozmowę z nim o szkole i wszystkim innym, co niezwiązane było z moim smokiem. Zaprosiłem go do swojej sali, na co ten wstał, i sunąc po podłodze za długim płaszczem, usiadł na taborecie obok mojego łóżka. Wpatrywał się we mnie w oczekiwaniu, a ja wzruszyłem tylko ramionami.

Widziałem tego człowieka po raz pierwszy z bliska i ja nie zamierzałem zaczynać rozmowy.

— Złamałeś wiele zakazów — powiedział, wyciągając ze swojej staroświeckiej teczki jakieś dokumenty. Podał mi plik papierów, na które od razu rzuciłem okiem. Faktycznie było trochę tego regulaminu... — I jednocześnie nawiązałeś zakazaną więź ze zniszczonym smokiem.

— Nie jest zniszczona — warknąłem, doskonale znając prawdę. Po czarnych łuskach niewiele zostało, a wszystkie regularnie i cierpliwie zbierałem, żeby wyrzucić je do morza w dole skarpy.

— Ale kiedy to zrobiłeś, była — wyjaśnił i znów kontynuował, na co przewróciłem oczami. — Przez wzgląd na bezbronność smoczycy i waszą więź wycofałem zarzuty Tobia. Jednak nie będziesz kontynuował nauki na kierunku smokologii...

— Wiele mi to nie robi. Gdzie ona jest?

— Chłopcze, nie przerywaj mi. — Pokiwałem posłusznie głową, mocniej mu się przyglądając. Czy tu był jakiś haczyk? — Będziesz brał prywatne lekcje w moim gabinecie.

— Wszystko mi jedno — westchnąłem ciężko i spojrzałem na moje zabandażowane ręce. Naprawdę było mi obojętne, co się ze mną potem stanie i jak odpowiem za to wszystko. Interesowało mnie tylko jedno. O tej informacji marzyłem i pragnąłem jej nawet w koszmarach. — Czy może mi pan powiedzieć, gdzie jest mój smok? — zapytałem uprzejmie, znów patrząc mu w oczy. Zależało mi na tym niezwykle, w końcu nie chodziło o mnie czy o tego zdrajcę, tylko o niewinne stworzenie, któremu chciałem i musiałem pomóc. — Proszę?

— Nie jest twoim smokiem — zaczął, uśmiechając się lekko. — W świetle prawa należy do Tobia i to on się nią zajmuje...

— Słucham? — przerwałem mu, ale totalnie mnie zamroczyło. Jak to on się nią zajmuję?!

— ...a przynajmniej próbuje. — Dyrektor pokręcił głową i podniósł się z taboretu, zabierając mi z kolan moją kartę. — Idziesz?

— Chwila. — Zacisnąłem ręce w pięści, próbując powstrzymać zbierający we mnie gniew. — Chce mi pan powiedzieć, że ten zdrajca opiekuje się MOJĄ Venti?

— Owszem.

— Aha... — mruknąłem, nie dowierzając w to, co przed chwilą usłyszałem. Czyli pozbył się mnie specjalnie, bo chciał zdobyć mojego smoka? O to mu chodziło?

Od naszej ostatniej rozmowy nie odwiedził mnie ani razu. Nie wysłał nawet wiadomości, nic. Zero odzewu od tego zdrajcy, a to bolało jeszcze bardziej. Potrzebowałem wsparcia kogoś innego niż mojej matki, która panikowała przez najmniejsze syknięcie czy poruszenie w nocy. Wiedziałem, że się martwiła, ale w rezultacie mocniej mnie to dobijało.

— To idziesz?

— Dokąd? Nie mogę opuszczać szpitala.

— Albo nie mogą zobaczyć, jak go opuszczasz. — Zaśmiał się chrapliwie, na co i ja się uśmiechnąłem. Podzielałem jego zdanie, szczególnie że sam najchętniej bym opuścił tę salę, po której krążyłem dzień w dzień. Zaczynało mnie to już nudzić. — Złap się mojej szaty.

Pokiwałem głową i zrobiłem, co kazał. Wszystko zaczęło wirować, a mój żołądek aż ścisnęło od wibracji. Widok dookoła mnie nagle się skurczył i kiedy wylądowaliśmy, powiększył się asynchronicznym ruchem. Potrzebowałem chwili, żeby odgadnąć, gdzie byłem, w co mnie ubrał i jak się właściwie nazywałem.

Użył teleportacji, prawda? To przypadkiem nie było zakazane? Ten staruszek coraz bardziej mi się podobał.

Zacząłem się rozglądać i niemal od razu poznałem okolice stajni na terenie mojej szkoły. Byłej szkoły. Budynek był ogromny i drewniany, co było zdecydowanie nieodpowiedzialne, patrząc na fakt, że trzymano tam smoki, które ziały ogniem. A przynajmniej w znacznej większości, więc umieszczanie ich w budynku z łatwopalnego materiału, oczywiście, miało jak najbardziej sens.

— Wiem, co sobie myślisz — zaśmiał się dyrektor i poszedł w kierunku wielkiej bramy, a ja udałem się za nim.

W trakcie teleportacji musiał zmienić też mój strój, bo byłem ubrany w za duże spodnie dresowe, białą koszulkę i niebieską bluzę. Musiałem zawiązać gumkę od dolnej części garderoby, ale przynajmniej nie musiałem paradować w szpitalnej koszuli. Co więcej, byłem wdzięczny, że dobrał luźne ubrania, które nie opinały się na moich bandażach.

— Jak to drewno dla smoków? Bez sensu... prawda?

— Mniej więcej — uśmiechnąłem się delikatnie. Nie wydawał się taki zły, jak myślałem na samym początku. Może powinien go przeprosić? — Wytłumaczy mi pan to?

— Sam uważam, że to bezsensowne, chłopcze — oznajmił, a ja wybuchnąłem śmiechem. Ten staruszek naprawdę był niesamowity! Od dawna się tak szczerze nie śmiałem. Już zapomniałem, jakie uczucia towarzyszą człowiekowi, gdy się śmieje.

— Kai! — Usłyszałem i instynktownie odwróciłem głowę w stronę, z której dobiegało wołanie, czego szybko pożałowałem. Zdezorientowany Tobio stał niedaleko z metalowym wiadrem, w którym widziałem surowe mięso. Od razu się domyśliłem, że to jedzenie dla MOJEJ smoczycy.

Podbiegł do nas, przez co chcąc nie chcąc, przyjrzałem mu się bliżej. Był jeszcze bledszy, miał niemal czarne wory pod oczami i sine usta. Wyglądał, jakby nie spał przez kilka tygodni, a patrząc na jego wychudzoną sylwetkę, również nie jadł. Znając go, domyśliłem się, że pewnie się o wszystko obwiniał, a tym razem nie zamierzałem mu darować. Jego sumienie miały rację, zepsuł wszystko.

— Skoro jesteś na miejscu, to może zaprowadzisz go do swojego smoka? — zasugerował dyrektor, a Tobio ochoczo pokiwał głową.

Nie potrafiłem już dłużej ukrywać emocji, dlatego zacisnąłem mocno pięści i uniosłem wyżej głowę.

— Nie jest jego — warknąłem, na co uśmiech znikł mu z twarzy. Już się przywiązał do obcej smoczycy?

Dyrektor nie poszedł dalej z nami. Wolał zostać na zewnątrz i czekać na mnie, byśmy mogli wrócić do szpitala. Kiedy w ciszy szliśmy przez stajnie, nie rozglądałem się za wiele. Byłem tak podekscytowany myślą, że zobaczę Venti, że najchętniej szedłbym jeszcze szybciej. Naprawdę nie mogłem nic poradzić na swoje uczucia i mimo że chciałem go przytulić... Przytulić i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, nie robiłem tego. Czułem się doszczętnie zdradzony i zawiedziony jego zachowaniem.

Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał.

Skręcił w prawo, a ja natychmiast go wyprzedziłem. Już z daleka rozpoznałem czarny łeb smoczycy, do której podbiegłem. Tobio ruszył za mną, coś wołając, ale nie próbowałem go nawet zrozumieć. Stanąłem przed furtką oszołomiony.

Spodziewałem się wszystkiego. Nawet tego, że mój chowaniec nie żyje... W życie nie zdarzyło mi się być bardziej wściekłym niż wtedy i nie była to wina tego, że Venti powróciła do czarnych łusek depresji.

— Jakim prawem zakułeś ją w kajdany i kaganiec?! — krzyknąłem z furią do Tobiego i z każdym słowem podchodziłem coraz bliżej. — Nie byłbym zły za sam papierek bycia jej właścicielem, ale to jest jakaś przesada!

— Kai, poczekaj! Daj mi wytłumaczyć...

— Co chcesz mi znów tłumaczyć? — warknąłem, uderzając go prosto w twarz. Trochę mnie poniosło, to prawda, ale... Nie zrobiłem tego mocno, bo mnie samemu wciąż jeszcze dokuczały rany. Niektóre jeszcze nie do końca pozwalały mi na normalne, codzienne funkcjonowanie, a tym bardziej na nagłe ruchy. Tobio zatoczył się do tyłu, łapiąc się za obolałe miejsce. — Nie jest wystarczająco słaba przez dwimeryt?! Zdejmij jej to, bo nie ręczę za siebie...

— Dobrze... — mruknął i podszedł do furtki, którą otworzył na oścież.

Podszedłem bliżej i spojrzałem na nią, na co ta ze zdziwioną miną znieruchomiała. Od razu jakoś złagodniałem...

Od głowy znów zaczynała się robić czarna, co wcale mnie nie dziwiło, skoro trzymał ją z dala ode mnie. Podejrzewałem, że nie tylko mnie ta sytuacja dotykała, ale patrząc na zakuty w kaganiec łeb, dziwiłem się, że ta jeszcze dawała sobie radę. Nie mogła się nawet wygodnie ułożyć do snu, bo wszystkie jej łapy były skute łańcuchami z dwimerytu.

Dwimeryt mocno osłabiał magiczne istoty i najczęściej używano go do łapania słabszych smoków. Nie wiedziałem, jak długo była w nich uwięziona, ale musiała być naprawdę słaba, skoro nawet jej oczy zachodziły powoli mgłą.

Na mój widok jej tęczówki się przyciemniły, dzięki czemu nabrały większego kontrastu. Poznała mnie, prawda?

— Uwaga, odpinam ją! — Usłyszałem, a chwilę potem z boksu wyskoczyła w panice Venti. Naprawdę musiała się tego wszystkiego bać, skoro uciekała od tego miejsca. A dodatkowo wciąż miała na pysku kaganiec.

— Venti!!! — krzyknąłem za nią, a ta potknęła się o własne nogi, kiedy zatrzymywała się na środku korytarza. Uśmiechnąłem się szeroko i przyjrzałem jej się w całej okazałości. Nie miała ran, więc mimo wszystko chyba powinienem podziękować temu zdrajcy. — Do mnie!

Gad jednym ruchem odwrócił się i podbiegł do mnie, przy okazji łamiąc jeden filar. Przysiadła przy mnie i schyliła łeb, w oczekiwaniu na uwolnienie jej od ostatniej pułapki. Pogładziłem ją po nozdrzach i wyciągnąłem rękę w stronę zszokowanego Tobiego, który rzucił mi klucz do uwolnienia jej. Przekręciłem go szybko w zamku i zsunąłem kaganiec z jej łba, a ta otrzepała się niczym pies.

Nie dawała po sobie poznać, że coś było nie tak i wesoło położyła się przy mnie, dzięki czemu mogłem dotknąć łusek bliżej pyska. Czułem jej tęsknotę i niepokój, kiedy podszedł do nas Tobio. Przystanął z boku z wiadrem mięsa, a ja podszedłem do niego, od razu zauważając w jego oczach iskierki. Chyba nie mógł uwierzyć w to, co właśnie widział.

Ja też nie potrafiłem. W końcu odzyskałem swoje przeznaczenie! Chyba nie mogłem być szczęśliwszy.

— Uspokoiłeś ją w trzech słowach, a mi zajęło kilka miesięcy, aby móc ją nakarmić bez większych problemów.

Wskazał na stojące na ziemi wiadro z mięsem i kopnął je tak, żeby się przewróciło. Domyślałem się, że to nie była jej pierwsza porcja. Smoki w stajniach dostawały jedzenie od właścicieli, a ci nie potrafiliby wnieść do boksu całej krowy, dlatego noszono im po kilka wiader. Venti rzuciła się na nie i szybkimi ruchami pożarła je, oblizując się z zadowolenie.

— Może być twoja na papierze, ale to ja jestem jej duchowym przewodnikiem.

— Kai? — powiedział cicho. Kiedy miałem już przy sobie Venti, czułem spokój i jakoś łatwiej było mi nad sobą panować. Odwróciłem w jego stronę głowę, a ten szybkim ruchem musnął moje usta, by zaraz potem przylgnąć do nich na dłużej.

Chwilę stałem nieruchomo. Kompletnie zaszokowany tym, co się działo, dopiero po dłuższej chwili go odepchnąłem. Co się, do cholery, właśnie stało?

— Dasz mi to wszystko wyjaśnić? — mruknął, czerwieniąc się od policzków po uszy. Gdyby nie jego blada twarz, wciąż byłby słodki... — Proszę o jedną rozmowę, nawet nie... Proszę tylko, żebyś mnie wysłuchał. Kai, proszę...

Nie byłem w stanie zebrać nic powiedzieć, więc pokiwałem tylko głową. On to zawsze potrafił mnie czymś zaskoczyć... Ale nigdy nie próbował czegoś takiego jak pocałunek. Czy to wyznanie miłości? To chciał mi w ten sposób powiedzieć?

Przecież jeszcze niedawno dopuścił się zdrady!

Złapał mnie za dłoń i wyprowadził ze stajni, jednocześnie wchodząc na jakiś dziwny wybieg. To była swego rodzaju przeszklona kopuła, którą podtrzymywały metalowe łańcuchy, a oświetlały staroświeckie pochodnie. Czy to właśnie tu oswajano smoki?

Venti podążyła za nami i zadowolona z siebie zaczęła wokół nas krążyć, wydeptując jakieś dziwne kształty. Po tej niespodziewanej... czułości kompletnie zapomniałem o świecie i nie zwracałem uwagi na chowańca.

— Nie będę przedłużał i po prostu zacznę tłumaczyć. — Podrapał się z tyłu głowy i przysiadł na idealnie zielonej trawie, którą Venti zaczęła zadeptywać.

Zrobiłem to samo, spoglądając na niego w oczekiwaniu.

— W szpitalu powiedziałem prawdę. To ja złożyłem donos o czarnym okazie w lasach szkoły i o uczniu, który go hoduje... Byłem wściekły, bo wolałeś z nią siedzieć, a tego wieczoru, gdy mieliśmy się spotkać, chciałem ci coś powiedzieć. O swoich uczuciach coś... Ale to potem! — wykrzyknął. Był strasznie zakłopotany, co z mojej perspektywy wyglądało bardzo zabawnie. — Venti jest moja na papierze chwilowo...

— Trochę się namęczysz, zanim odpuszczę ci winy, ale teraz się już zamknij.

Złapałem go za koszulkę i przyciągnąłem bliżej, by go pocałować. Był zdrajcą, ale nie mogłem się dłużej powstrzymać, żeby znów się z nim trochę nie podroczyć. Może nie będzie tak samo jak kiedyś, ale po jego słabym wyglądzie wniosłem, że naprawdę żałował swoich win i będzie próbował mi to wszystko jakoś wynagrodzić.

— I przekażesz mi Venti.

— Mhmmm... — wymruczał, a ja cicho się zaśmiałem. Jak łatwo było podejść zakochanego na zabój faceta, co?

꧁____________________________꧂

⌜ᴛʜᴀɴᴋ ʏᴏᴜ ғᴏʀ ʀᴇᴀᴅɪɴɢ⌟

꧁____________________________꧂

ᴀᴜᴛʜᴏʀ │𝐓𝐡𝐞 𝐡𝐮𝐦𝐚𝐧 𝐨𝐟 𝐜𝐨𝐧𝐭𝐫𝐚𝐝𝐢𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧𝐬

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro