Rozdział 27
Stephanie
Patrzyłam zachwycona na to co miałam przed oczami. Prawdziwe miasto smoków. Naprawdę je znaleźliśmy, udało nam się. Miałam ochotę piszczeć z radości i kręcić salta. Smoki naprawdę nie wyginęły i jak widać miały się całkiem dobrze. Już miałam zanurkować w dół wulkany i polecieć na spotkanie smokom, kiedy mój brat chwycił mnie za rękę, powstrzymując przed tym.
- Poczekaj chwilę – popatrzał na mnie poważnie. - Naprawdę chcesz tam tak po prostu wlecieć?
- No tak – odpowiedziałam nie bardzo wiedząc o co mu chodzi.
- Pomyśl Stephanie, to są prawdziwe wielkie i niebezpieczne smoki, a ludzi nie wiedzieli od wieków. Jak myślisz, jak zareagują na nasz widok, w końcu jesteśmy po części ludźmi. Nie muszą być przyjaźnie nastawieni, w końcu to mityczne bestie, a ludzie przed wiekami wymordowali ich pobratymców.
Miał rację. Byłam zbyt porywcza, chciałam jak najszybciej doprowadzić to wszystko do końca, przez co stałam się nieostrożna i impulsywna. Przestałam myśleć trzeźwo, a to mnie mogło zgubić.
- Masz rację – przyznałam ze skruchą i pohamowałam się z zamiarem bezceremonialnego wlecenia do wioski smoków.
Wtedy padł na nas jakiś cień. Spojrzałam w górę, by zobaczyć co przysłoniło nam słońce i aż zaparło mi dech w piersiach. Tuż nad nami unosił się wielki, prawdziwy i potężny smok i był to chyba jedne z najpiękniejszych widoków jakie w życiu widziałam.
Smok był ogromny. Jego skrzydła były chyba dłuższe niż ja miałam wysokości, a całe jego cielsko było pokryte lazurowymi łuskami, które pobłyskiwały w promieniach słońca. Pazury u muskularnych łap miał długie i ostro zakończone, tak że nigdy nie chciałabym się stać ich ofiarą. Z czubka jego głowy wyrastały dwa majestatyczne rogi, a kiedy smok otworzył paszcze pełną ostrych zębów i za zionął prawdziwym ogniem, byłam pewna że śnie i że to nie dzieje się naprawdę.
Kiedy spojrzałam na Henry'ego widziałam, że na jego twarzy maluje się taki sam zachwyt i podziw jaki musiał być widoczny też na mojej twarzy. Nie było też wątpliwości, że smok nie pojawił się tutaj bez powodu. Przyleciał tutaj bo nas zauważył i teraz mierzył nas uważnym i surowym spojrzeniem, w całości prezentując jaki jest wielki i potężny. Nie dziwiłam mu się, w końcu byliśmy intruzami na jego terenie.
- Kim jesteście? - przemówił groźnie smok i mimo, że jego usta się poruszyły to miałam wrażenie, że słyszę jego głos gdzieś wewnątrz siebie. Był gruby, ciężki i tubalny.
- Jestem Stephania – przedstawiałam się i wskazałam na brata – A to Henry. Jesteśmy ludzkimi potomkami smoków.
- Naszymi potomkami? - zabrzmiał smok i przyjrzał nam się krytycznie, jakby nam nie dowierzał.
- Tak, ostatnimi jacy uchowali się wśród ludzi. Przychodzimy do was z prośbą o pomoc – starłam się mówić oficjalnie, by nie pomyślała, że nie darzę go szacunkiem i jednocześnie przyjaźnie, by zyskać choć odrobinę jego sympatii.
Smok patrzał na nas jeszcze przez dłuższa chwilę, mierząc nas wzrokiem. W końcu się odezwał:
- Widzę, że rzeczywiście w jakimś stopniu jesteście spokrewnieni z smokami, lecz jesteście również splamieni ludzką krwią.
To w jaki sposób mówił o ludziach nie wróżyło dla nas dobrze zwłaszcza, że chcieliśmy prosić ich o pomoc dla innych ludzi.
- Ale z racji tego, że smoki zawsze pomagają swoim, a wy w małym stopniu bo małym, jesteście smokami, to nie mogę od razu was odprawić, nawet nie wysłuchując co macie do powiedzenia.
To było w jakimś stopniu pocieszające i dawało nam mała iskierkę nadziei.
- Chodźcie – smok poleciał w stronę wnętrza wulkanu, wskazując łapą byśmy polecieli za nim. - Tylko bez żadnych sztuczek – ostrzegł nas, co brzmiało raczej jak nie ma groźba, że pożałujemy jeśli spróbujemy czegoś nieuczciwego.
Więc polecieliśmy za nim prosto do leża smoków. Przyglądałam się uważnie z fascynacją wszystkiemu co mijaliśmy. Teraz kiedy byłam już w wiosce, widziałam też inne smoki. Dorosłe samice z fuksjowo-różowymi łuskami, małe smoczki o czerwonych łuskach, potężne i olbrzymie samce z grafitowym umaszczeniem. Każdy smok zdawał się mieć inny kolor łusek, co razem tworzyło niesamowita serie barw, która po prostu zapierała dech w piersiach.
- Oto Atlana – powiedział smok za którym lecieliśmy. - Jedyne miasto smoków jakie się ostało w Angles. Po krwawej masakrze jaką przed wiekami urządził Malum, uciekliśmy od ludzi i zaszyliśmy się tutaj, tak by już nigdy nie mieć z nimi żadnej styczności i by krwawa rzeź sprzed lat nigdy się nie powtórzyła.
Słuchałam go uważnie i jednocześnie zauważyłam, że mieszczańscy Atlany, spoglądają na nas z wrogością, bądź dystenem. Zdecydowanie nie lubili obcych, a sytuacji na pewno nie poprawiał fakt, że byliśmy po części ludźmi, o których mają tak złe wspomnienia i miewanie.
- To miejsce jest niesamowite – przyzna mój brat pełny zachwytu, co ja mogłam tylko potwierdzić.
- Dziś odbywa się zebranie rady, wtedy będziecie mogli powiedzieć z jaką sprawą do nas przybywacie – poinformował nas smok.
Dobrze, na spotkaniu rady będziemy mieli okazje opowiedzieć im o naszym problemie i prosić ich o pomoc. Miałam tylko szczerą nadzieje, że zostaniemy wysłuchani i smoki zgodzą się nam pomóc, co wcale nie było pewne, sądząc po tym jaka niechęcią darzą ludzi i jakie krytyczne spojrzenia innych smoków napotkaliśmy przez tą chwilę kiedy przelatywaliśmy przez Atlane. Mimo wszystko starłam się nie tracić ducha i co istotniejsze, nie rozmyślać o tym co się stanie, jak nie zgodzą się nam pomóc.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro