Rozdział 26
Henry
Tej nocy nie śniło mi się nic i po raz pierwszy od dawana nie przeniosłem się w śnie do Angles, co pewnie było spowodować ty, że już tu byłem, więc w końcu dziś spałem spokojnie. No może nie do końca spokojnie, bo cały czas dręczyły mnie obawy i niepewność, co do tego jak mamy uratować Angles. Tak więc, kiedy nastał świt, nie miałem najmniejszej ochoty wstawać, a jednocześnie nie mogłem się doczekać aż podniosę się z tej twardej ziemi, na której byłem skazany spać całą noc.
Kiedy w końcu otwarłem oczy i przeciągnąłem się, zobaczyłem, że Stephanie jest już na nogach i wygląda na mocno rozbudzoną. Wiedziałem, że ją już roznosi i każda minuta bezczynności była dla niej katorgą, ale pochopne działanie było by dla nas zgubne, co ona doskonale wiedziała, więc tym bardziej była sfrustrowana, że nic nie może zrobić.
- Dzień dobry – powiedziałem i uśmiechnąłem się do niej.
- Dzień dobry. Wyspany? Mam nadzieje, że tak, bo przed nami dziś trudny dzień – powiedziała, ewidentnie zmotywowana do działania.
Nie wiedziałem ile czasu może nam zająć znalezienie naszych przodków. Dni? Tygodnie? Miesiące? Ludzie od wielu pokoleń byli przekonani, że smoki dawno wyginęły, więc musiały się zaszyć w jakimś naprawdę dobrym miejscu, że nikt do tej pory ich nie zmalał, co oznaczało, że i nam nie będzie łatwo je znaleźć.
- Nie marnujmy czasu, ruszajmy w drogę – powiedziałem, przerzucając sobie przez ramię torbę, która była moim jednym dobytkiem, jaki przy sobie miałem.
Stephanie skinęła mi głową, na znak, że się ze mną zgadza i w milczeniu opuściliśmy jaskinie. Od razu wzbiliśmy się do lotu i poszybowaliśmy nad górami. Przez pierwsze kilka godzin lotu, nie trafiliśmy na nic poza górskimi szczytami, kilkoma dolinami z pasącymi się owcami i ogólną głuchą pustką i ciszą jaka panowała w tych górach. Wieszczka miała racje, kiedy mówiła że te góry są oddalone od ludzkości i nikt w nich nie mieszka, bo podczas lotu nie spotkaliśmy żadnej żywej duszy, nawet jednego zagubionego wędrowca.
Widziałem, że z każdą mijaną godziną w której nic nie znajdywaliśmy, Stephanie robiła się coraz bardziej niespokojna, a jej nastrój udzielał się także i mnie, co powodowało napiętą i nerwową atmosferę. Mimo to, że nie mogliśmy zrobić ni innego niż lecieć i poszukiwać jakichkolwiek znaków świadczących o obecności smoków.
Koło południa, kiedy nasze nadzieję na znalezienie czegokolwiek w tych górach, spadły prawie do poziomu zera, coś się zmieniło. Na początku nawet nie zdałem sobie z tego sprawy, a kiedy już mnie tknęło, że coś jest inaczej, początkowo nie byłem nawet w stanie określić co się zmieniło, lecz wiedziałem, że nie tylko ja to poczułem.
- Też to czujesz? - zapytała mnie siostra, kiedy mijaliśmy właśnie w dole kolejną dolinę.
- Tak – odpowiedziałem, choć chyba żadne z nas nie potrafiło dokładnie stwierdzić o czym mówiliśmy.
Czułem jakieś dziwne mrowienie na skórze, uczucie było podobne do gęsiej skórki, ale nie było spowodowane zimnem. Do tego czułem jakieś ukłucie w klatce piersiowej. Nie ukłucie, bardziej pociąg, jakby coś ciągnęło mnie jak za sznurek do jakiegoś nieznanego mi miejsca, lecz ewidentnie pchało mnie ku jakiemuś punktowi.
- Lecimy tam, gdzie każe nam to dziwne coś – zadecydowała Stephanie.
Skinąłem głową na znak, że się zgadzam. Z racji tego, że nie mieliśmy żadnego planu, ten pomysł był lepszy niż żaden. Przynajmniej mieliśmy pozorne poczucie, że wiemy co robimy.
Polecieliśmy zatem ścieżką wytyczną przez nasz wewnętrzny, niewyjaśniony pociąg. Szybowaliśmy na wietrze i czułem jak podmuch rozwiewa mi włosy z czoła, a z czasem coraz bardziej nabiera na sile, jakby chciał nam przeszkodzić w dalszym locie. Z czasem szum wiatru stał się tak silny i ogłuszający, że nie byliśmy w stanie nawet ze sobą rozmawiać, zagłuszani podmuchami. Mimo to parliśmy naprzód. Podświadomie czułem, że złapaliśmy dobry trop, że zmierzamy w odpowiednim kierunku, a nasze przyciąganie stawało się coraz silniejsze.
Kiedy jednak na horyzoncie zobaczyłem niespotykanie wysoką i stromą górę, która wydawała się być wręcz pionową ścianą, moja pewność siebie nieco mnie opuściła i pojawiło się lekkie zniechęcanie do tej całej misji. Ale Stephania nie poddawała się tak łatwo i byle jaka góra nie była w stanie jej zatrzymać. Mimo, że przez ryk wiatru jej nie słyszałem, zacięty wyraz jej twarzy mówił mi, że brniemy dalej mimo wszystko.
Zbierając w sobie wszystkie pokłady samozaparcia jakie jeszcze miałem, poleciałem za siostrą, która już szybowała pionowo w górę, równoległe do zagradzających nam drogę gór. Lot nie był prosty, kiedy rwący wiatr dmuchał nam w skrzydła, pchając nas w drugą stronę niż chcielibyśmy lecieć. Ale mimo to niestrudzenie parliśmy naprzód.
W pewnym momencie wysoka góra przed nami się skończyła, nagle i gwałtownie. Zatrzymaliśmy się raptownie i zawiśli w powietrzu, a cały męczący nas to tej pory wiatr, zniknął. To co do tej pory braliśmy za górę, wcale górą nie było. To był przeogromny wulkan, a my właśnie dotarliśmy do jego szczytu. Lecz nie to było w tym wszystkim najbardziej zaskakujące.
W dole wulkany była olbrzymia dolina, spokojnie można by stwierdzić, że wielkości całej stoli Angles. A w tej dolinie było miasto. Sekretne miasteczko schowane wewnątrz ogromnego wulkanu. Były tam zielone pola uprawne, drewniane budynki, płynące wartko rzeczki i niespotykane drzewa. Wszystko tam miało sielankowy nastrój i aż miło było po prostu patrzeć na to miasteczko, poczuć jego wiejski klimat.
Lecz to nie było do końca takie zwykłe miasteczko, jakby się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Będące tam duże słomiane legowiska, wydrążone w skale jamy i ślady pazurów na wyżłobionych ścieżkach, podpowiadały, że w tym miasteczku nie mieszkali ludzie.
- Udało się Henry – powiedziała do mnie Stephanie, a na jej twarzy wykwitł największy uśmiech jaki w życiu widziałem. - Znaleźliśmy leże smoków.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro