Rozdział 25
Stephanie
Kiedy przeszłam przez portal i moja stopa dotknęła ziemi w Angles, poczułam jak przebiegł mnie dreszcze ekscytacji. Niby byłam tu już wiele razy, ale jak dotąd zawsze przebywałam tu tylko duszą, a teraz kiedy miałam już ciało i zdawało mi się, że wszystko odbieram jakoś inaczej. Kolory wydawały się bardziej wyraźne i mniej przymulone, grunt pod nogami był bardziej stabilny, a powiew wiatr wpadający do chatki wieszczki przed otwarte okno, był bardziej wyczuwalny, tak samo jak powietrzy wdychane do płuc zdawało się być bardziej rześkie. Byłam tym wszystkim szczerze zachwycona.
Byłam tu, naprawdę tu byłam. To była moja ojczyzna, tutaj był mój dom, w Angles. Matka chciała nas chronić i zabrała nas do świata ludzi, lecz powróciliśmy i dokończymy to co zaczęli kiedyś nasi rodzice, ponownie zasiądziemy na tronie, spełniając nasze dziedzictwo.
Spojrzałam na brata, który stał tuż obok mnie. Zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy, ale z skrzydłami na placach i dostojną miną, naprawdę wyglądał jak przyszły władca. Miałam silne postanowienie by wypełnić nasze przeznaczenie.
- Ruszajcie już moje dzieci – powiedziała do nas mile wieszczka, posyłając nas pokrzepiający uśmiech.
Miała racje, czas naglił, nie było ci zwlekać. Kobieta podała nam dwie torby podróżne, w których była spakowana masa rzeczy, które mogły by nam się przydać w naszej podróży. Podziękowałam jej skinieniem głowy. Teraz byliśmy już materialni, mieliśmy ciało i choć do tej pory głód i mróz nie mogły nas skrzywdzić, teraz było inaczej, nie byliśmy już na nic odporni, musieliśmy uważać.
- Dziękujemy za pomoc i za wszystko inne – powiedział Henry, ubierając swoją torbę.
- Życzę wam powodzenia, oby wszystko poszło po waszej myśli – powiedziała kobieta.
Pożegnaliśmy się jeszcze z wieszczką i opuściliśmy jej chatkę na mokradłach. Kiedy wyszłam na zewnątrz poczułam wiatr na twarzy i zaciągnęłam się głęboko powietrzem. Rozłożyłam skrzydła i poczułam między lotkami powiew wiatru, który wywołał we mnie dreszcz ekscytacji na myśl o locie. Spojrzałam na brata.
- Lecimy? - zapytałam, wiedząc, że jak teraz wzbijemy się w powietrze i udamy się na poszukiwanie naszych przodków, będzie to oznaczało wzięcie byka za rogi i poniesienie odpowiedzialności za to co się potem wydarzy.
- A co jak nam się nie uda? A jeśli ich nie znajdziemy, co potem zrobimy? - zapytał patrząc gdzieś w dal, a ja słyszałam niepokój w jego głosie.
- Wtedy sami będziemy musieli stworzyć własną armie, która pokona zwolenników Maluma, bez pomocy smoków.
- Ale kogo chcesz wcielić do naszej armii? Mieszkańców Angles, których ledwo stać na jedzenie? Mężczyzn, którzy nie mogą sobie pozwolić na porządne odzienie? Matki, które ubolewają nad tym, że ich dzieci żyją w takiej nędzy? Skąd weźmiemy pieniądze na broń? Sama widziałaś, że końskie podkowy wykute przez kowala są warte majątek, już nie mówiąc by o najprostszym mieczu, a...
- Przestań! Przestań.... - przerwałam mu nie mogąc go już słuchać. - Nie wiem co zrobimy jak nie znajdziemy smoków i tak, zdaje sobie sprawę z tragicznej sytuacji jaka panuje w Angles, ale... - zawahałam się, bo i mną targały wątpliwości co do tego wszystkiego. - Ale tym się będziemy martwić jak rzeczywiście nie odnajdziemy naszych przodków. Teraz się skupmy na naszym zadaniu, co zrobimy potem obmyślimy później – powiedziałam dobitnie.
Nie chciałam nawet myśleć, ile rzeczy może nam nie wyjść i w jak tragicznej sytuacji wtedy będziemy.
- Lećmy już – powiedziałam i nie patrząc na brata, wzbiłam się w powietrze.
Kiedy po chwili zerknęłam za siebie, widziałam, że Henry poszedł w moje ślady i leci tuż za mną. Szybowaliśmy w ciszy.
Kiedy tak leciałam, a na pode mną rozciągały się lasy, pola i małe miasteczka, pierwszy raz od dawna poczułam się całkowicie wolna i niezależna. Wiatr we włosach, brak gruntu pod nogami i możliwość wzlecenia tak wysoko jak tylko chciałam, dodało mi sił i pewności siebie. Uda nam się. Musiało nam się udać.
Kiedy spojrzałam przez ramie na brata, zobaczyłam, że leciał tuż za mną, lecz na jego twarzy nie było tak błogiego uśmiechu jak na mojej, jakby nie do końca czuł się pewnie w powietrzu. Kiedy przyjrzałam mu się uważnie, zauważyłam, że co jakiś czas gwałtownie opadał kilkanaście centymetrów w dół, jakby tracił kontrolę nas skrzydłami, lecz zawsze po chwili znów wznosił się z powrotem do góry, wyrównując lot.
Nie panował nad lotem tak samo dobrze jak ja. Dla mnie to była błahostka, rzecz całkowicie naturalna, lecz widziałam, że jego to kosztuje wiele koncentracji i nie do końca płynnie dogaduje się z swoimi skrzydłami.
- W porządku? - zapytałam go.
- Tak, potrzebuje po prostu więcej wprawy - powiedział i spróbował się uśmiechnąć, lecz wyszło mu to dość blado, ale nie skomentowałam tego.
Lecieliśmy długo, naprawdę długo. Czułam jak bolą mnie wszystkie mięśnie pleców i skrzydeł od nadmiernego wysiłku, a nogi zaczynają drętwieć od długiego czasu nie używania ich. Co gorsze z każdą mijaną godziną zmierzch był coraz bliżej, a lot w ciemnościach był by zbyt ryzykowny, że pomylimy kierunek.
Kiedy słońce zaczynało już zachodzić za horyzontem, poczułam niepokój i już miałam się podzielić z swoimi obawami z Henrym, kiedy ujrzałam na horyzoncie zarys gór. Odetchnęłam z niemałą ulgą. Góry Północne. Według słów wieszczki, jeśli smoki mają gdzieś być, to tylko tutaj. Z nową motywacją i napływem sił, przyspieszyłam by dolecieć do gór zanim zapadnie noc. Mój brat zrobił to samo, cały czas trzymając się tuż za mną.
- Musimy zrobić postój – powiedziałam, kiedy góry wydawały się już być na wyciągniecie ręki. - Musimy gdzieś odpocząć i się przespać, po ciemku i tak niczego nie znajdziemy.
Henry przytknął i razem ze mną zaczął wypatrywać jakiegoś miejsca na postój i nocleg. W końcu wyparzyliśmy jakąś jaskinie w zboczu góry. Mówiąc szczerze nigdy nie nocowałam w warunkach innych niż moje własne łóżka, raptem dwa razy w życiu byłam na kempingu, więc nocleg w ciemnej jaskini mnie nie pociągał, ale nie miałam co wybrzydzać. Jaskinia lub spanie pod gołym niebem, innych opcji nie było.
Kiedy wylądowaliśmy i weszliśmy do jaskini, miałam ochotę położyć się tam gdzie stałam i zasnąć, byłam całkowicie wykończona. Jednak nie pozwoliłam sobie na to, tylko pomogłam Hanry'emu zebrać patyki z pobliskiego samotnego drzewa, których potem użyliśmy do rozpalenia ogniska. Później zjedliśmy kolacje, która spakowała nam wieszczka na naszych toreb i wydobyliśmy z nich koce, które posłużyły nam za posłanie. Nadal było niezmiernie twardo, ale wystarczyło raptem parę chwil, bym całkowicie odpłynęłam w krainę sennych marzeń. Tej nocy nie śniło mi się nic.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro