Rozdział 18
Stephanie
No i ruszyliśmy na poszukiwania szamanki. Wzięliśmy ze sobą kilka rzeczy, które mogły by nam się przydać, choć przecież w obecnym stanie w jakim tu byliśmy, a tylko nasza dusza tu była, nic nie mogło nas zabić, kiedy nie mieliśmy ciała. Ale to że mieliśmy tu tylko dusze, nie znaczyło, że nie czujemy bólu czy głodu, choć to nie mogło być powodem naszej śmierci.
Mięliśmy tylko nadzieję, że będziemy w Angles wystarczająco długo by odnaleźć szamankę i wcześnie nie wrócimy do naszego świata. Wedle wskazówek pokojówki udaliśmy się na zachód w kierunku bagien. Udało nam się zaleście w bibliotece mapę Angles i teraz kroczyliśmy jednym z szlaków wedle jej ustaleń. Na nasze szczęście okazało się, że bagna nie są wcale tak daleko i po jakiś dwóch, może trzech godzinach dotarliśmy na miejsce.
Tu kończył się nasz trop. Byliśmy na bagnach, ale co dalej? Gdzie konkretnie ta szamanka mieszkała lub przebywała?
- Masz jakiś pomysł? - zapytałam Henrego, kiedy staliśmy na skraju bagna. Rozglądałam się w około próbując wypatrzeć coś co nie będzie podmokłym gruntem, drzewami lub całą reszta dziwnej, bujnej roślinności.
- Obawiam się, że nie zostaje nam nic innego jak się zapuścić w tą dzicz i liczyć na traf szczęścia, który wskażę nam drogę do szamanki.
Westchnęłam ciężko, bo nie uśmiechało mi się tędy brnąć, ale jak widać nie mieliśmy innego wyboru.
- Zatem ruszajmy, szkoda czasu - powiedziałam zrezygnowana i postawiałam pierwszy krok w stronę bagna. Mój but od razu zapadł się do połowy w gruncie. Lekko się krzywiąc zaczęłam stawiać kolejne kroki, podnosząc nogi z nieprzyjemnym odgłosem odsysania. Podłoże wciągało i nie chciało potem puścić naszych stóp, co bardzo utrudniało i spowalniało wędrówkę.
Henry nie radził sobie dużo lepiej ode mnie, tak samo jak ja nieudolnie próbowała przeć na przód po grząskim gruncie. Mimowolnie krzywiłam się co jakiś czas widząc w jakim stanie są moje buty i spodnie. Były całe z błocka, a do tego mokre, więc podróż do przyjemnych na pewno nie należała. Nie było to ani przyjazne miejsce, ani miłe, więc całkowicie rozumiałam czemu inni nie zapuszczali się na te tereny.
Po jakimś czasie mozolnej wędrówki, kiedy całe moje ubranie było już lekko mokre od panującej w powietrzu wilgoci, między drzewami dostrzegłam coś co raczej nie było naturalną częścią krajobrazu. Kiedy skupiłam wzrok na tym czymś okazało się, że jest to zdecydowanie zbyt proste i równe by było dziełem natury. Im bliżej tego czegoś byliśmy, tym bardziej to coś nabierało kształtów i po jakimś czasie w końcu zrozumiałam co to jest.
Była to chatka. Stara, zapadająca się, malutka chatynka. Spojrzałam na Henrgo sprawdzając czy również ją widzi. Wpatrywał się intensywnie w miejsce w którym stała, więc nie mógł jej nie zauważyć. Potem spojrzał na mnie. Było to milczące porozumienie się. Bez słów postanowiliśmy, że idziemy w jej kierunku. Był to jedyny odcinający się od otoczenia element i jeśli tam nie będzie wieszczki to chyba się załamię, bo nie wyobrażałam sobie brnąć dalej w głąb tej dziczy przez to bagno.
Chatka znajdowała się na niewielkiej wysepce, którą ze wszystkich stron otaczała zielonkowata, zarośnięta rzeka. Przez rzeczkę na drugą stronę prowadził mostek, który raczej nie wzbudzał mojego zaufania. Do brzegów przymocowywany był starymi linami, które już swoje najlepsze lata miały daleko ze sobą i teraz zaczęły się strzępić oraz pękać. Cała reszta mostku była zrobiona z podobnych sznurów i spróchniały desek, których tu i ówdzie były nadłamane, lub nie było ich wcale. Całą konstrukcja niebezpiecznie ruszała się na wietrze.
- Myślisz, że wytrzyma nas ciężar? - spytałam Henrgo patrząc nieprzekonująco na most.
- Jest tylko jeden sposób by to sprawdzić - odpowiedział dziarsko z dużo większym zapałam niż ja miałam w sobie.
Ruszył pierwszy w kierunku mostku, a ja nie mając wyboru poszłam za nim. Kiedy tylko Henry postawił pierwszy krok, cała konstrukcja zatrzeszczała przeraźliwie i zachwiała się niebezpiecznie.
- Nie jestem pewne czy to jest dobry pomysł - powiedziałam..
- A masz inny? - zapytał mój brat patrząc na mnie z uniesionymi brwiami.
Nie miałam, więc zamilkłam, a Henry przeniósł cały swój ciężar na mostek. Przez jedną przeżerającą chwile myślałam, że liny nie wytrzymają i cały most razem z Henrym runie do rzeki, w której nie zdziwiłam bym się jakby były krokodyle, lecz oprócz koszmarnego odgłosu naciągający się lin pod ciężarem mojego brata, nic się nie stało.
- No to idziemy dalej - powiedział, ale jego głos nie był już tak optymistyczny jak jeszcze chwilę temu.
Z dusza na ramieniu podeszłam do początku postu i mocno chwytając sfatygowane liny weszłam na mostek. Ten znów się zabujał od nowego ciężarów i zajęczał, ale dzięki Bogu, pozostał w jednym kawałku. Krok za krokiem niepewnie i nie bez obawy posuwałam się do przodu. Przed każdym krokiem na kolejną deskę, sprawdzałam czy ta wytrzyma mój ciężar i dokładnie omijałam dziury w mostku spowodowane zniszczonymi deskami.
Przez cały czas bałam się, że jednak wpadniemy do zielonkowatej wody pod nami i serce tłukło mi się w przestrachu, kiedy musiałam przechodzić przez miejsce w których brakowało desek. W końcu cali i w jednym kawałku dotarliśmy do wysepki, no co odetchnęłam z ulgą.
Chatka przed nami była drewniani i rozpadająca się, a oprócz niej na wysepce był jeszcze ogródek, wprawdzie zarośnięty i nieplewiony, ale mimo to nadal rosły tam warzywa i owoce. Z komina chatynki unosiła się struga dymu. Czyli ktoś był w środku.
- Powinniśmy zapukać? - zapytałam cicho jakbym bała się, że ktoś nas podsłuchuje.
- Wydaję mi się, że tak - odparł Henry.
Podeszłam niepewnie do drzwi chatki i zapukałam kilka razy mosiężną klamką. Przez chwile panowała cisza, od której włoski na karku stanęły mi dęba. Potem powoli drzwi zaczęły się otwierać, skrzypiąc przy tym przeraźliwie.
W progu pojawiła się zgarbiona staruszka o białych włosach.
- A oto jesteście potomkowie smoków i następcy tronu Angles. Czekałam na was - powiedziała wieszczka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro