Rozdział 5
Wątły płomyk świecy rozjaśniał ciemność na tyle, aby dziewczyna widziała dwa stopnie przed sobą. Pod palcami prawej dłoni, którą asekuracyjnie trzymała się ściany, czuła wilgoć i szorstkość kamienia. Z każdym krokiem schody stawały się coraz węższe, przez co musiała ostrożnie stawiać stopy. Z niemałą ulgą powitała stabilne, kamienne podłoże i spojrzała na proste, drewniane drzwi bez żadnych ozdób.
– Po co tutaj przyszliśmy? – burknęła.
Val złapał za uchwyt i pociągnął do siebie, drewno zaskrzypiało. Ze środka buchnął odór stęchlizny i wyleciało kilka nietoperzy, na których widok Sam przeszedł dreszcz. Nie cierpiała tych stworzeń, od kiedy Michał wrzucił jej jednego za koszulkę, za co dostał porządne lanie od ojca.
Przekroczywszy próg, pierwszym co rzuciło jej się w oczy, był długi stół ustawiony na środku pomieszczenia, zastawiony sprzętem alchemicznym. Nie była przyzwyczajona do temperatur panujących w podziemiach. Mimo usilnych starań nie umiała ukryć dreszczy. Z wdzięcznością przyjęła ciepłe okrycie od dziadka.
– Pora, żebyś nauczyła się tego, co każda szanująca się czarownica powinna umieć, czyli alchemii. Liczę, że chociaż w tym wykażesz się większym skupieniem i nie wysadzisz całej posiadłości w powietrze. – oświadczył.
Podeszli do stołu, na którym stał już kociołek, w którym wrzał tajemniczy eliksir o ciemnoróżowym odcieniu.
– Twoim zadaniem jest posiekanie i dodanie srebrnego lotosu. Radzę ciąć ostrożnie, albowiem...
– Albowiem srebrny lotos to niesamowicie rzadka roślina, kwitnąca tylko w pierwszą pełnię miesiąca. Wygląda jak wodny lotos, różni się tylko tym, że kwitnie na lądzie, a jego płatki są srebrne, pokryte białymi żyłkami, a na czubku mają czerwone plamki. – wyrecytowała.
– Tak, dokładnie. Oddzielasz pąk od łodygi i siekasz ją na drobne kawałeczki. – mruknął.
Chwyciła rączkę noża, który jej podał i przysunęła do siebie roślinę, ale zamiast opuścić ostrze, przez kilka minut wpatrywała się w kwiat jak urzeczona. Widziała go już na rysunkach w książce, jednak nawet najdokładniejsze rysunki czy opisy nie oddadzą w pełni jego piękna.
Cienka, jasnozielona łodyżka pokryta kolcami podtrzymywała cienkie, srebrzyste płatki, wyglądające jakby miały się złamać przy najlżejszym podmuchu. Każdy był przyozdobiony siateczką białych linii, a czubki ozdabiała czerwona plamka.
Odcięła koronę i już miała przystąpić do cięcia łodygi, gdy poczuła uścisk na nadgarstku. Spojrzawszy w górę, napotkała zachmurzone spojrzenie dziadka.
– Co właśnie zamierzałaś zrobić? – syknął.
– Pokroić łodygę. Tak, jak mi kazałeś.
– Czy czytałaś o srebrnym lotosie?
– Wiem o nim wszystko – fuknęła.
– Widać nie doczytałaś wszystkiego do końca. Gdybyś to zrobiła, wiedziałabyś, że łodyga tej rośliny zawiera w sobie trujące mleczko. Gdyby trafiło ci do oka, oślepłabyś. Gdybyś je wypiła, mogłabyś zostać sparaliżowana albo nawet umrzeć, w zależności od stężenia trucizny w organizmie. Liczyłem, że inteligencję odziedziczyłaś po matce, ale najwyraźniej masz ją po ojcu.
Odebrał wnuczce nóż i delikatnie naciął łodygę, z której natychmiast zaczął wypływać biały, lepki płyn, który dziadek zebrał do małej, glinianej miseczki. Następnie, upewniwszy się, że cała zawartość wypłynęła, umieścił łodygę w drugiej miseczce, wypełnionej zieloną substancją. Gdy oczyścił pęd, wyjął go szczypcami i dopiero wtedy począł siekać na maleńkie kawałeczki, które następnie wrzucił do kotła. Eliksir zawrzał i zmienił kolor na blady róż.
– Dalej sobie poradzisz? – Uniósł brew.
– Dam radę – warknęła.
– Płatki odkrawasz pojedynczo, kroisz na cztery i wrzucasz. Nawet dziecko by sobie poradziło.
Ze spurpurowiałymi policzkami przejęła nóż i zaczęła siekać płatki. Całą swoją uwagę skupiła na tej jednej czynności, każdy składnik do eliksirów musiał być pokrojony idealnie, najmniejsze skrzywienie mogło sprawić, że cała mikstura pójdzie do wyrzucenia. W połowie roboty postanowiła przerwać i wrócić do pytania, które męczyło ją od kiedy przybyła do tego domu.
– Dziadku, mogę o coś spytać?
Mruknięcie było jedyną odpowiedzią, nawet nie podniósł głowy znad kociołka.
– Czemu nie rozmawiasz z mamą?
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, jedyną oznaką, że jej pytanie dotarło, było mocniejsze zaciśnięcie ust.
– Nie mieszaj się w sprawy dorosłych, moja panno – odparł w końcu.
Prychnęła oburzona i wróciła do krojenia. Gdy tylko ostatni płatek wylądował w kociołku, pod sufit buchnął kłąb dymu, a eliksir zmienił barwę na srebrną. Czarodziej nachylił się nad kotłem, przyglądając się dłuższą chwilę, aż w końcu kiwnął głową z uśmiechem.
– Nieźle jak na pierwszy raz. Możesz już wracać – stwierdził.
– A ty nie idziesz?
– Zostanę jeszcze trochę.
Wzruszyła ramionami, ale ze świecą w dłoni ruszyła ku drzwiom. Trzymała dłoń na klamce, gdy usłyszała jak dziadek coś do niej woła. Odwróciła głowę.
– Masz talent po matce.
Chociaż przy tych słowach nawet nie podniósł głowy, aby na nią spojrzeć, uśmiechnęła się pod nosem, skinęła głową i wyszła. Opuściwszy podziemia, stała dłuższą chwilę w miejscu, szukając sobie zajęcia.
Skierowała swoje kroki do biblioteki, postanowiwszy poczytać o eliksirach, do których używany jest srebrny lotos. Przekroczywszy próg, usłyszała dźwięk dzwoneczka, wciągnęła do płuc powietrze przesycone zapachem starego papieru.
– Czym mogę panience służyć? – zapiszczał ktoś pod jej stopami.
– Witaj Marcusie – przywitała stworzonko.
Opiekun biblioteki był Prząśnikiem. Tak, jak reszta jego pobratymców posiadał nietoperze uszy, fioletowe oczy oraz szpiczasty nos. Główkę ozdabiał mu rudy puszek. Ubrany był w krótkie jeansowe spodenki oraz kamizelkę. Nie nosił butów.
– Szukam książki o eliksirach, do których używa się srebrnego lotosu – oznajmiła.
– Bardzo mi przykro. Jedyny egzemplarz, posiada Najwyższy – bąknęło stworzonko.
Zagryzła wargę. Mogła zapomnieć o całej sprawie lub pójść do gabinetu, jednak to oznaczało złamanie zasady, którą poznała kilka tygodni po przyjeździe. Cały dom był do jej dyspozycji, oprócz gabinetu dziadka oraz buduaru babci.
Jednak pragnienie wiedzy było silniejsze. Toteż skierowała swoje kroki w kierunku zachodniego skrzydła, gdzie mieścił się zakazany pokój. Stanęła pod drzwiami, położyła dłoń na klamce i upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, wślizgnęła się do środka.
Jak reszta pokoi w domu, także gabinet nie przytłaczał swoją wielkością, wręcz przeciwnie. Średniej wielkości pokój o ścianach nieznanego koloru, zasłoniętych wysokimi regałami, wypełnionymi prywatnym księgozbiorem. Na środku stało dębowe biurko, na którym widniało puste akwarium oraz sterta rozrzuconych papierów. Naprzeciw wejścia widniało okno.
Powoli podeszła do biurka i zaczęła przeglądać notatki. Kartki zostały zapisane odręcznie, drobnym pismem, w treści co jakiś czas przewijały się słowa smok, magia oraz ciemność.
– Czemu dziadek miałby pracować nad czarną magią? – zastanowiła się na głos.
Ruszyła do regałów w poszukiwaniu księgi eliksirów, jednak podczas poszukiwań natknęła się na coś ciekawszego. Tłoczony złotem tytuł przykuł jej wzrok, wyciągnęła opasłe tomiszcze. Na okładce widniał ten sam symbol co w herbie rodu. Nawet była zaznaczona strona.
Otworzyła ją i szybko przekartkowała. Zakładka spoczywała na historii o dwóch smoczych siostrach. Zdążyła przeczytać zaledwie kilka pierwszych linijek, gdy usłyszała jakiś szmer na korytarzu. Nie chcąc ryzykować przyłapania, szybko odłożyła księgę na miejsce i wypadła do przedpokoju, dokładnie zamykając drzwi.
Miała już iść do siebie, gdy usłyszała kroki, niemal od razu poznała charakterystyczny stukot dziadkowych obcasów. Szybko rozejrzała się dookoła. Gdyby poszła naprzód mogłaby wpaść prosto na niego. Szybkim susem wskoczyła za jedyne drzwi w jej zasięgu.
Wstrzymała oddech. Wypuściła powietrze, dopiero gdy kroki ustały. Gdy dał się słyszeć trzask drzwi gabinetu. Lecz zamiast od razu wyjść, wymacała włącznik światła i rozejrzała się dookoła.
– No zajebiście... - syknęła.
Jednego dnia złamała obydwa zakazy, właśnie znajdowała się w buduarze babci. Jednak nie zajmowała się podziwianiem wnętrza. Odsunęła się od wejścia i skierowała do ogromnego obrazu. Widniała na nim dorosła kobieta, ubrana w granatową suknię i pelerynę. Błękitne włosy spięła w koka, odsłaniając ciemnoniebieskie oczy.
Tym, co przykuwało uwagę, było zwierzę towarzyszące kobiecie. Ogromna smoczyca stała za kobietą, swój ogon owijając wokół jej stóp, a pysk układając w okolicach biodra, tak, że nieznajoma mogła położyć na nim swoją dłoń. Biało-złote łuski i rogi przypomniały Samancie o smoku, którego widziała we śnie.
– Przecież smoki wyginęły – szepnęła do siebie.
Postanowiła zostawić rozmyślania na późniejszą porę. Teraz ważniejsze było, wydostanie się i przemknięcie do biblioteki bez ryzyka przyłapania. Powoli nacisnęła klamkę i wyjrzała na zewnątrz. Pusto.
Rzuciła się biegiem. Odetchnęła, dopiero gdy znalazła się z powrotem w holu. Postanowiła resztę dnia spędzić, wprawiając się w magii wody. Wyszła na zewnątrz i stanęła jak wryta. W połowie trawnika znów widniała ta sama, tajemnicza, świetlista zasłona.
Ruszyła naprzód, zupełnie zapominając o ćwiczeniach. Miała wrażenie, jakby coś ciągnęło ją do światła. Wznosiła się przed nią zasłona. Majestatyczna i przesiąknięta magią, której Sam nie umiała zidentyfikować, a która ją przytłaczała. Wyciągnęła rękę, chłód musnął jej palce.
– Najłaskawsza nie może tam pójść!
Czyjeś małe rączki pociągnęły ją za skrawek sukienki, odciągając do tyłu. Zerknęła przez ramię. Ujrzała Śnieżynkę, która trzepotała skrzydełkami, kurczowo trzymając materiał.
– Co ty wyprawiasz?
– Moja pani nie może tam pójść! – zapiszczało stworzonko.
– Ty wiesz, co tam się znajduje?
– Nie wolno pani tam iść! – powtórzyła trzeci raz.
Sam uwolniła się jednym szarpnięciem, Prząśniczka zrobiła kilka fikołków w tył i patrzyła z przerażeniem, jak dziewczyna spokojnie przekracza barierę. Nie czekając ani chwili dłużej teleportowała się do swojego pana.
– Stało się coś? – Val spojrzał na nią zaskoczony.
– Moja pani... moja mała pani! – zawodziło stworzonko.
– Sam ma kłopoty?!
– Przeszła przez Zasłonę. Wybacz mi panie – zachlipała.
Val nie czekał ani chwili. Chwycił w dłoń laskę i zniknął w blasku światła, pozostawiając osłupiałe stworzonko.
W tym samym czasie Sam stała na krawędzi klifu, spoglądając z zachwytem na krajobraz, rozciągający się przed jej oczami. Uszy wypełnił jej donośny ryk i po chwili wylądował przed nią ogromny gad.
Jego rozmiary wskazywały, że ma do czynienia z w pełni rozwiniętym osobnikiem. Łuski były we wszystkich odcieniach niebieskiego. Od koloru lodu na pysku, przez błękit szyi i grzbietu, do granatu ogona i skrzydeł. Ogon zakończony był płetwą, a między łapami, z których wystawały ostre pazury, widniała błona pławna.
Stwór wypuścił dym z nozdrzy i otworzył paszczę pełną ostrych zębów. Sam skrzywiła się, gdy w twarz buchnął jej odór siarki i zepsutych ryb. Przejmujący strach paraliżował każdą, najmniejszą komórkę jej ciała, nie pozwalając jej ruszyć się z miejsca. Patrzyła wprost w ciemnoniebieską tęczówkę z pionową źrenicą.
Wtem poczuła, jak czyjaś dłoń chwyta ją za kołnierz i ciągnie do tyłu, po chwili znalazła się znów na trawniku dziadka. Jednak gad nie zamierzał zrezygnować z posiłku, jego łeb wychylił się zza świetlistej zasłony. Sam skuliła się ze strachu, jednak Val beznamiętnie wyciągnął różdżkę i posłał w stronę niechcianego gościa zaklęcie.
Gad ryknął cicho i się wycofał. Tuż po tym zasłona zniknęła. Nastolatka leżała na trawie, łapiąc drogocenne powietrze, w końcu siadając. Nie musiała patrzeć na dziadka, wyczuwała, że jest wściekły.
– Dziadku... przepraszam. – bąknęła.
– Od tej pory masz mi meldować, gdzie przebywasz, a do ogrodu wychodzisz z obstawą – warknął.
– Ale...
– To moje ostatnie słowo. Za taki wybryk już teraz powinienem cię odesłać do matki. I nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu. – warknął.
– Tak... dziadku. Rozumiem. – mruknęła.
Starszy pan oddalił się w kierunku domu, podczas gdy Sam siedziała na trawie, siłą powstrzymując łzy. Śnieżynka spoglądała chwilę na swoją młodą panią, ale w końcu z trzepotem skrzydełek podążyła za panem.
***
A tu obrazek, który zrobiła dzisiaj dla mniePomniejszaBogini
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro