Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Dookoła, gdzie tylko sięgał wzrok młodej czarownicy, rozciągała się soczysta, jasnozielona trawa, którą czule muskał delikatny wietrzyk niczym kochanek składający pocałunki na skórze ukochanej, blade oblicze miesiąca od czasu do czasu przesłaniały chmury pędzące po nocnym firmamencie, kwiaty zamknęły już swoje pąki, udając się na spoczynek, lecz w powietrzu wciąż czuć było ich delikatną woń, którą powiew roznosił wciąż dalej i dalej, w powietrzu nie rozbrzmiewało nawet cykanie świerszczy.

Nastolatka rozglądała się wokół urzeczona, zastanawiając się, w jaki sposób znalazła się na wspaniałej polanie, w samej tylko koszuli nocnej, chociaż jeszcze przed chwilą leżała w łóżku, lecz szybko musiała zakończyć te rozważania, gdy coś przesłoniło tarczę księżyca, a po chwili na trawie wylądowały dwie, dostojne smoczyce.

Pierwsza, dużo większa od swojej towarzyszki miała białe łuski, migoczące w blasku i przeplatające się ze złotymi, tworzącymi na grzbiecie oraz złożonych skrzydłach, misterne spirale, biel wspaniale komponowała się z jasnoróżową barwą szyi oraz podbrzusza, tęczówki również miała złote. Stała z dumnie wypiętą piersią, ogon leżał w trawie, bił od niej spokój.

Druga smoczyca była znacznie mniejsza i drobniejsza, ciemny granat łusek pozwalał jej wtopić się w mrok, przełamywany srebrem na grzbiecie i rozpostartych skrzydłach, jasny błękit szyi i podbrzusza odcinał się od reszty ciała, prążkowane, srebrne rogi przypominały półksiężyce, w turkusowych ślepiach lśniła wściekłość, podniesiony ogon, obnażone zęby, obniżony tułów wskazywały na chęć walki.

– Estero, nie chcę z tobą walczyć – zaczęła spokojnie biała.

– Zdaje się, że nie będziesz miała wyboru, jeśli chcesz obronić tron – warknęła mniejsza.

– Nie zwracaj się przeciw mnie, siostro! – syknęła starsza.

– O nie Eos, to TY nie zwracaj się przeciwko mnie.

Eos rozłożyła skrzydła, obnażyła kły i podniosła ogon, z jej paszczy wydobył się charkot, jednak po chwili jakby się otrząsnęła i wróciła do poprzedniej postawy.

– Proszę, proszę, moja siostrzyczka pokazała pazurki – zakpiła Estera.

– Siostro, nie będę z tobą walczyć. – oświadczyła Eos.

– Twój błąd! – ryknęła młodsza.

Zanim Sam zdążyła chociaż mrugnąć, granatowa smoczyca jednym, mocnym ruchem skrzydeł wzbiła się w powietrze i zawisła na tle księżyca, rozwierając paszczę pełną ostrych kłów, w której zalśnił ogień. Dziewczyna nawet nie zdążyła krzyknąć, z rozpaczą patrzyła, jak w kierunku Eos leci jasnobłękitna kula płomieni...

– NIE! – wrzasnęła przerażona, podrywając się do siadu.

Serce obijało się o żebra, puls przyśpieszył, w gardle czuła dziwny ucisk, cała się trzęsła, mimo że okno było otwarte z powodu ciepłej, letniej nocy, czuła pot spływający jej po karku. Powoli rozejrzała się dookoła, widząc, że znajduje się w swoim pokoju, w łóżku, powoli zaczęła się uspakajać, w końcu zerknęła na zegarek, wskazówki pokazywały kilka minut po piątej. Wiedziała, że już nie zaśnie.

– Na szczęście to był tylko koszmar – westchnęła.

Odrzuciła kołdrę i ruszyła do łazienki, wciąż lekko drżącymi rękami odkręciła kurek. Zimna woda odrobinę przywróciła jej jasność umysłu, jednak przed oczami wciąż miała dumną sylwetkę smoka i zbliżającą się jego zagładę. Zamrugała, próbując pozbyć się łez i wyszła na balkon, oparła się o poręcz i wystawiła twarz na chłodne powiewy wiatru.

Poranek był spokojny, wokół panowała niczym niezmącona cisza, ptaki spały wśród gałęzi drzew, powietrze wypełniał zapach róż. Dziewczyna poczuła na skórze pierwsze promienie słońca, które ukazały się nad horyzontem, ozdabiając szary nieboskłon w żółcie, róże oraz błękity. Nagle zmrużyła oczy, miała wrażenie, jakby daleko na horyzoncie coś błyszczało, coś jak kolumna światła wznosząca się do nieba, ale gdy przetarła oczy, wrażenie zniknęło.

– Pewnie mi się przywidziało – mruknęła.

Wraz ze słońcem rozległy się ptasie trele, a nastolatka poczuła burczenie w brzuchu, widać przyszła pora śniadania. Wróciła do środka, zamykając drzwi balkonowe, zasłała elegancko łóżko, okno zostawiła otwarte i nie kłopocząc się ubieraniem, przeszła do jadalni.

Pan domu siedział już u szczytu stołu, ubrany w idealnie wyprasowaną szatę koloru jasnego błękitu, na której wyhaftowane zostały srebrne półksiężyce, gdy jego wnuczka zasiadła po jego prawicy zlustrował ją wzrokiem i zacisnął wargi.

Sam objęła wzrokiem stół i na sam widok tylu smakołyków poczuła mocniejsze ssanie w żołądku, jednak nie wiedziała, po co sięgnąć najpierw. W końcu nałożyła sobie trochę jajecznicy, dołożyła dwie kiełbaski, trochę bekonu, trzy kromki pieczywa do picia wybierając herbatę. Zanim zdążyła choćby sięgnąć po widelczyk, uczuła pieczenie na skórze, zerknęła na zaczerwienie, a następnie na dziadka, który właśnie chował różdżkę do rękawa.

– Co to miało niby być! – syknęła.

– Po pierwsze, nie tym tonem moja panno. Po drugie, jeśli chcesz tu mieszkać, musisz przestrzegać kilku zasad. Na posiłki przychodzimy punktualnie, schludnie ubrani i uczesani. Więc bądź tak uprzejma wrócić do swojego pokoju i zadbać o poranną toaletę, dopiero potem będziesz mogła zasiąść do posiłku.

Rudowłosa słuchała tego wywodu z na wpół otwartymi ustami, a gdy starszy pan na powrót zajął się swoją porcją, zamrugała, próbując sobie przyswoić zasłyszane przed chwilą informacje, aż w końcu stwierdziwszy, że w samotności każdy ma prawo zdziwaczeć, na spokojnie zajęła się konsumpcją.

Widelczyk upadł z głośnym brzękiem, a ona zakrztusiła się jajecznicą, gdy w jej bok uderzyła błyskawica kilka razy mocniejsza niż poprzednia. Tym razem nie schował różdżki, jedynie spojrzał na nią ponurym spojrzeniem.

– Nie lubię się powtarzać – syknął.

Spojrzała na dziadka spode łba, jej oczy ciskały gromy, ale zacisnęła zęby, odsunęła krzesło i niczym furia pognała do siebie, dopadła walizki i zaczęła przegrzebywać ubrania, niestety nic nie przypadło jej do gustu. Żałowała, że nie spytała o plany na dzisiejszy dzień, byłoby jej łatwiej zdecydować. Koniec końców postawiła na czarny podkoszulek i czarne jeansy, włosy spięła w kucyka, różdżkę wsadziła za pasek spodni i już po chwili zbiegała po trzy stopnie w dół, aby wrócić do jadalni.

Lekko zdyszana zasiadła przy stole i niepewnie chwyciła widelec, nie dostrzegając przeszkód, zaczęła pochłaniać jajecznicę, w połowie posiłku mężczyzna wstał od stołu i pstryknął palcami, jedzenie rozpłynęło się w powietrzu.

– Za mną! – oświadczył krótko.

Dziewczyna spojrzała smutno na pusty talerz i z ciężkim westchnięciem ruszyła za opiekunem, wyszli do głównego ogrodu i zatrzymali się dopiero przy fontannie.

– Daj mi różdżkę!

Nastolatce opadła szczęka, patrzyła na krewnego z nadzieją, że to wszystko okaże się jakimś dziwnym żartem, lecz ten jedynie wyciągnął w jej stronę rękę i chrząknął znacząco. Otwierała już usta, żeby zapytać o powód, ale pamiętając jego wczorajszy gniew, wolała nie ryzykować kolejnego wywodu, jeżeli nie chciała w krótkim czasie ogłuchnąć.

Niepewnie wyjęła różdżkę zza paska i przyjrzała się jej dokładnie. Ciemne drewno jesionu nigdy nie zostało oszpecone choćby najmniejszą plamką, wyryte na czubku złote spirale lśniły w słońcu. Niepewnie wyciągnęła ją do dziadka, który powoli przesunął po niej palcem.

– Widzę, że wybrałaś jesion, dobra decyzja. 10 cali to odpowiednia długość. I rdzeń... smocza łuska. Niezwykle fascynujące – mruczał.

– Co jest takiego interesującego? – próbowała dowiedzieć się Sam.

Czarodziej zbył wnuczkę machnięciem ręki, jeszcze chwilę oglądał przedmiot pod różnymi kątami, aż w końcu oddał ją prawowitej właścicielce, przy tej okazji złapał ją za nadgarstek, syknęła z bólu.

– Nigdy nie gub tej różdżki, rozumiesz? Nigdy! Smocza łuska to diabelnie rzadki rdzeń bowiem łuska musi być oddana dobrowolnie przez smoka i to zanim zrzuci skórę, inaczej jest bezwartościowa.

– Skąd tyle wiesz o tych zwierzętach? – zapytała.

Jak dotąd nie widziała tego lekko flegmatycznego starszego pana w takim stanie, jego szare oczy wpatrywały się w nią, jakby chciały zaglądnąć na samo dno jej duszy, a w ich głębi dostrzegała jakiś ogień. Spodziewała się krzyków, za kolejne pytanie, ale ku jej zdumieniu, wyglądało to, jakby wylała na dziadka kubeł zimnej wody. Zamrugał, ogień w oczach zniknął zastąpiony przez chłodne opanowanie, wyprostował się i odchrząknął.

– Po prostu dużo czytam – odparł z lekką nutą złości. – A teraz przejdźmy w końcu do twojej nauki. Zaczniemy od podstaw. Co to jest magia?

– Magia jest energią, która płynie w naszym ciele, jest ona zależna od naszych emocji. Im mocniejsze doznania, tym bardziej wzrasta poziom magii. Gdy stracimy nad nią kontrolę, może doprowadzić do zniszczeń i chaosu. – wyrecytowała posłusznie dziewczyna.

– Idealna formułka. Masz w tej szkole jakichś przyjaciół, czy tylko siedzisz w książkach? Tak, masz rację, poziom mocy każdego czarodzieja zależy od tego, co w danej chwili czuje, jednak powstrzymywanie swoich uczuć to czysta głupota, która na dłuższą skalę niewiele da. Prędzej czy później emocje i tak wezmą górę nad człowiekiem. – prychnął.

Nic nie odpowiedziała, wiedziała, że ma rację. Nadal pamiętała, co się stało, gdy dopuściła do głosu strach, nie chciała tego powtórzyć, następnym razem mogła kogoś zranić. Siebie. Matkę. Rodzeństwo. Na myśl, że mogłaby niechcący sprawić ból malutkiej Irence, serce jej się ścisnęło.

– Jak w takim razie mam poskromić magię? – zapytała.

Czuła, że głos jej drży, jakby miała się za chwilę rozpłakać, ale chwilowo nie dbała, co o niej pomyśli człowiek stojący przed nią.

– Po to tutaj jesteś! Aby nauczyć się kontrolować tę moc i stać się z nią jednością – syknął.

– J...jednością? – zamrugała.

Zamiast udzielić odpowiedzi, odwrócił się do niej plecami, jednym pociągnięciem rąk unosząc całą wodę z fontanny i formując z niej gigantyczną bańkę, żeby następnie bez najmniejszego wysiłku uformować z niej wodnego jastrzębia, ptak obleciał kilka razy dookoła nich, zatoczył parę kręgów na niebie i się rozpłynął. Część wody wpadła znów do fontanny, druga część przemieniła w mżawkę, opadającą na włosy dziewczyny.

– To...było...niesamowite – wydukała.

– Zechciałabyś spróbować?

Wciągnęła powietrze ze świstem, w wykonaniu jej dziadka to się wydawało takie proste, jednak wątpiła, aby dała radę powtórzyć ten wyczyn. Z drugiej strony woda była jej żywiołem, obchodzenie się z nią miała we krwi.

Z gulą w gardle wyciągnęła ręce i skupiła wzrok na cieczy, starając się ją poderwać. Zauważyła lekkie drgnięcie, zagryzła zęby i napięła mięśnie, jednak w końcu udało jej się opróżnić fontannę. Oddychała ciężko, kolana zadrżały, gdy starała się utrzymać ciężar.

– Zobacz, udało mi się! – krzyknęła.

Straciła koncentrację, masa wody opadła na dół wzbijając potężną falę, która zmoczyła Sam. Zakaszlała, wypluwając z płuc wodę.

– Myślę, że na dzisiaj starczy tych eksperymentów – w głosie maga brzmiało rozbawienie.

– Ale mogę jeszcze raz – jęknęła.

– Dość na dzisiaj!

Zwiesiła głowę, burcząc coś pod nosem, jednak nie próbowała się wykłócać, już wiedziała, po kim mama odziedziczyła ten stanowczy, a równocześnie spokojny ton, którego używała zawsze, gdy czegoś zakazywała swoim pociechom.

– Teraz idę do swojego gabinetu. Ty zostań tutaj i spróbuj nieco pomedytować. I żadnych sztuczek z wodą, rozumiemy się, moja panno?! – uniósł jedną brew.

– Obiecuję, żadnych sztuczek.

Gdy Val zniknął we wnętrzu domu, dziewczyna osuszyła się zaklęciem i usiadła na krawędzi fontanny po turecku, oparła łokcie na kolanach, złączyła dłonie i przymknęła oczy, starając się wyrównać oddech.

– Matko, jakie to nudne – westchnęła po kilku chwilach.

Otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła, po czym spojrzała na taflę wody, zdawała się ją przyzywać. Niby obiecała dziadkowi żadnych sztuczek, ale...

– Jeśli będę trenować, to szybciej się nauczę. Poza tym to niewinna zabawa, a nie pokaz magii. Poradzę sobie. – szepnęła do siebie.

Stanęła na obramowaniu, jedną nogą, stopę drugiej opierając o wewnętrzną stronę uda, starając się zachować równowagę skupiła wzrok na tafli i wyciągnęła nad nią rękę. Cienki strumyczek oderwał się od powierzchni, który dziewczyna rozdzieliła na cztery równe części, następnie utworzyła z nich idealne kule, a w końcu zaczęła nimi żonglować. Na pozór była to banalna sztuczka, jednak problem polegał na tym, że mag musiał równocześnie utrzymać równowagę fizyczną, jak również mentalną. Jeśli jedna z nich zostanie zakłócona, czar pryśnie.

Stary mag obserwował poczynienia wnuczki z okna swojego gabinetu, gładząc brodę w zamyśleniu. Zdumiał go fakt, że potrafiła unieść całą wodę z fontanny i ją lewitować bez użycia różdżki.

– Co o tym myślisz przyjacielu?

Słowa te skierował do małego gada, zajmującego miejsce na jego prawym barku. Malutki smoczek przeciągnął się i wypuścił parę z nozdrzy. Ciemnoniebieskie łuski przeplatały się z jasnoniebieskimi, podbrzusze i szyję miał jasnozielone, ślepia w zależności od natężenia światła były raz ciemnozielone, raz lodowato błękitne.

– Najpierw się upewnij, czy twoje podejrzenia są słuszne. Masz coraz mniej czasu. Ciemność nadchodzi. – zasyczało stworzonko.

Starzec pogładził smoczka po łebku i odłożył go do akwarium stojącego na blacie, gdzie jego mały przyjaciel natychmiast zapadł w drzemkę, a czarodziej powrócił do obserwowania wnuczki. Nieobecność żony doskwierała mu jak jeszcze nigdy dotąd, zwłaszcza od spotkania córki. Morgana była tak podobna do swojej matki.

Westchnął. Musiał być cierpliwy. Jego cierpienia wkrótce miały się zakończyć.

Do jej uszu dobiegło trzaśnięcie gałązki, postanowiła je zignorować, musiała być maksymalnie skupiona, nie chciała ochoty na kolejną kąpiel. Gdy znudziła jej się normalna lewitacja, skupiła wzrok na jednej z kuli, resztę przywracając do pierwotnej formy, wysunęła nieco język, marszcząc brwi. Pod wpływem czaru, obiekt zaczął się nieco rozciągać, aż w końcu przybrał formę pięknego motyla.

– Doskonała robota! – usłyszała za plecami.

Zwierzę zniknęło, nastolatka zaś straciła równowagę, chwilę chwiała się na krawędzi, aż w końcu poleciała do tyłu, jednak napotkała opór, otworzyła oczy i spojrzała w górę, znajome oczy spoglądały na nią surowo.

– Zdaje mi się, że coś mi obiecałaś – napomniał ją.

Postawił ją do pionu i splótł ręce na piersi, czekając na wyjaśnienia. Młoda czarownica stała jedynie, ze wzrokiem wbitym w ziemię, wiercąc dziurę czubkiem buta z rękami w kieszeniach, czuła, że policzki palą ją ze wstydu.

– Przepraszam. – wydukała w końcu – Ale, medytacja jest taka nudna. Pomyślałam, że jeśli trochę pobawię się z wodą, szybciej się nauczę, wybrałam dość prostą sztuczkę. Nie zmienia to jednak faktu, że złamałam dane ci słowo. Jeśli chcesz na mnie nakrzyczeć, nie krępuj się, masz do tego prawo.

Starszy pan westchnął ciężko. Wiedział, że dziewczynie należy się kara, może nawet powinien zrezygnować z jej nauki i odesłać ją do domu, ale jakaś jego część nie chciała tego robić. Nie tylko dlatego, że to mogła być jedyna szansa na odzyskanie żony. Sam przypominała swoją matkę dużo mocniej niż była tego świadoma, jej postawa przypominała mu młodą Morganę, gdy ta coś nabroiła.

– Cóż. Jesteś tutaj dopiero od dwóch dni, więc wyjątkowo ci podaruję. Tylko żeby mi to było ostatni raz, bo inaczej wracasz do matki. – oświadczył.

– Dziękuję dziadku! – krzyknęła.

W przypływie radości podbiegła do niego i przytuliła się do niego z całej siły. Zamarł, nie bardzo wiedząc, co powinien teraz zrobić, jednak po chwili niepewnie odwzajemnił uścisk.

– Swoją drogą muszę pogratulować koncentracji. Zmiana kształtu wymaga olbrzymiego skupienia. Czuję, że wyrośniesz na wspaniałą czarownicę.

– Nie przesadzaj, ten czar wykonałby pięciolatek – prychnęła.

– Szkoły was za bardzo ograniczają. Coś ci pokażę.

Zaciekawiona patrzyła, jak czarodziej robi podobną wodną kulę, co ona niedawno.

– Spróbuj mi ją odebrać – oznajmił.

Nie ruszyła się z miejsca, jej umysł szybko kalkulował i przetrawiał obecną sytuację. Miała przed sobą ponad siedemdziesięcioletniego starca o sporych umiejętnościach magicznych, podczas gdy ona była zaledwie mizerną szesnastoletnią uczennicą. W starciu jeden na jeden nie miała szans, wiedziała o tym. Musiała użyć podstępu. Powietrze przeszył gwizd.

– Panienka wzywała?

Śnieżynka pojawiła się niemal natychmiast w kłębach dymu, obecnie wpatrywała się w swoją młodą panią niczym w ósmy cud świata, oczekując rozkazów.

– Widzisz tę przeźroczystą kuleczkę, którą trzyma mój dziadek?

Stworzonko pokiwało głową tak energicznie, że nastolatka zaczęła się obawiać, że zaraz spadnie jej z karku.

– Odbierz mu ją! – rozkazała.

Kiwanie ustało tak szybko, jak się zaczęło. Stworek rozszerzył oczy, patrząc na opiekunkę z przerażeniem, po czym niespodziewanie padło na kolana, zaczęło zawodzić, ciągnąc się za uszy.

– Nie, nie, nie... nie mogę tego uczynić. – szlochała.

– Śnieżynko... co się stało?!

W odpowiedzi Prząśniczka zaczęła zawodzić jeszcze głośniej, z jej fioletowych oczu poczęły płynąć łzy. Sam przykucnęła i zamknęła ją w czułych objęciach, głaszcząc ją po główce.

– Nie mogę skrzywdzić Najwyższego, nie mogę – wyło stworzonko.

– No już, uspokój się. Mi nie chodziło o krzywdzenie, chcę jedynie abyś odebrała mu tą kulkę, którą ma w ręce, to wszystko.

Chlipanie ustało, Śnieżynka odjęła piąstki od oczu i spojrzała na Samantę, pociągając od czasu do czasu nosem, aż w końcu stanęła na równe nogi, ukłoniła się i... zniknęła.

– Bardzo interesujący ruch. Nieco utrudnimy zabawę, ma tylko trzy szanse.

Stworzonko zmaterializowało się w powietrzu, jednak w ostatniej sekundzie Val zrobił krok w bok, przez co Śnieżynka rozpłaszczyła się na ziemi. Wstała powoli, obracając się w miejscu, przeobraziła się w mini trąbę powietrzną, lecz rozbiła się o ścianę z wody.

Została ostatnia próba. Stworek zwinnie niczym małpka wspiął się na sam czubek fontanny, z którego zeskoczył na plecy swego chlebodawcy, zaplótłszy swoje rączki na jego szyi. Chwyt był na tyle mocny, że czarodziej na moment stracił równowagę, kula zadrgała.

– Niezły ruch – mruknął.

Palcem wolnej ręki przywołał maleńki strumyczek, którym zmoczył Prząsniczkę, ta zasyczała niczym kot, poluzowała uścisk i szybko uciekła w kierunku domu.

– I co mi niby chciałeś tym udowodnić? – Sam splotła ręce na piersiach.

W odpowiedzi dziadek pokazał jej kulę, jej powierzchnia była nienaruszona nawet o milimetr. Sam aż otworzyła buzię ze zdziwienia, utrzymanie jej w takiej jednolitej formie wymagało skupienia, a przecież równocześnie swobodnie używał swobodnie magii.

Dziadek ma specyficzne metody nauczania, ale działają. – Słowa matki odbiły się echem w jej głowie.

– Czyli kiedy mówiłeś o jednoczeniu się z żywiołem... miałeś na myśli praktykę, prawda?

– Może tak... a może nie. Na wszystko jest odpowiedni czas i odpowiednie miejsce, w tym na wyjaśnienia. Wszystkiego się dowiesz, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.

– Filozof się znalazł – mruknęła pod nosem.

– To przypadkiem nie pora na twoją naukę? – Spojrzał na zegarek.

Wywróciła cierpiętniczo oczami, ale posłusznie powlekła się w stronę domu, przed wejściem instynktownie obejrzała się przez ramię, spoglądając na horyzont. Miała wrażenie, jakby w połowie trawnika unosiła się przeźroczysta zasłona.

– Samanta, idziesz?!

– Tak, chwileczkę!

Ponownie spojrzała na horyzont, jednak niczego tam nie zobaczyła. Zjawisko zniknęło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro