Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Marcel

Z grubsza doprowadziliśmy sypialnie na piętrze do porządku, tak by dało się w nich przetrwać noc. Na szczęście willa miała zamontowany system Smart Dom, dzięki czemu było w niej w miarę ciepło. Ogarnięcie aplikacji zajęło mi dobre pół godziny. Musiałem najpierw znaleźć hasła, ojciec na pewno trzymał je w sejfie w swoim gabinecie. Stanąłem przed drzwiami, których przekroczenie zawsze wiązało się dla mnie z poczuciem dyskomfortu. Za dzieciaka lądowałem tu głównie z powodu niesubordynacji i pewnie dlatego czułem się cholernie nieswojo nawet teraz, kiedy stary i tak nie mógł mi nic zrobić, bo leżał sztywny w kostnicy. Nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się bez najmniejszego oporu, nie wydając nawet najcichszego skrzypnięcia. Ojca zawsze denerwowały nienaoliwione zawiasy.

W pomieszczeniu dało się wyczuć atmosferę śmierci, ale nie to wprawiło mnie w osłupienie. Ojciec zawsze miał jebca na punkcie literatury i czytania, jednak to, co zobaczyłem, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że tuż przed śmiercią musiało mu ostro odwalić. Cały gabinet zawalony był książkami ułożonymi w stosy. Jedne mniejsze, inne większe. Niektóre sięgały niemal sufitu. Pomijam tomiszcza umieszczone na regałach ustawionych wzdłuż wszystkich ścian gabinetu. Przedostanie się do biblioteczki, za którą ukryty został sejf, stanowiło – jak mawia młodzież – istny challenge. Pieprzony survival z przeszkodami.

Jednak otwarcie go nie okazało się żadnym wyzwaniem. Znałem kod, pod tym względem ojciec był przewidywalny. Na szczęście wewnątrz znalazłem teczkę z wszystkimi hasłami, które będą nam niezbędne nie tylko do tego, żeby ogarnąć sprawy prywatne, ale i firmowe. Leżał tam też obszerny segregator pełen jakichś faktur. Odłożyłem go na miejsce, zastanawiając się, na cholerę trzymał je w sejfie.

Dobrze, że nie wpadł na pomysł, by przerobić piwnicę na skarbiec na księgi – zadrwiłem w myślach.

– Co to, u diabła, jest?! – wydusiła z siebie Lina, stanąwszy w progu.

– Książki? – Spojrzałem na nią wymownie.

– No co ty, nie zauważyłam... – parsknęła, po czym podeszła do jednego ze stosów.

– Na twoim miejscu bym tego nie ruszał. Obawiam się, że wyciągnięcie jakiegokolwiek tomu grozi zawaleniem tej misternej... konstrukcji... – rzuciłem z powątpiewaniem.

– Okej, ale kiedyś będzie trzeba to ogarnąć – oświadczyła.

– Na razie mamy ważniejsze sprawy niż książkowe fanaberie ojca. – Pomachałem jej przed oczami teczką. – Chodź. Ustawimy ten cały Smart Dom, a jutro spotkamy się z księgowym. Chciałbym ruszyć sprawy firmy najszybciej, jak tylko się da.

❄️❄️❄️

Kiedy o piątej zadzwonił budzik, w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie się znajduję. W nosie czułem dziwny, nie do końca znajomy zapach. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że to mój rodzinny dom. Zająłem sypialnię dla gości, Jenny mój dawny pokój, a Lina spała w sypialni rodziców razem z Jeremym. Wyciągnąłem z walizki ciuchy do biegania oraz buty. W uszy wsunąłem airpody, na czapkę założyłem latarkę-czołówkę i wyszedłem na dwór. Śnieg już nie prószył, ale jego cienka warstwa pokrywała wszystko dookoła. Przesunąłem podeszwą buta po chodniku. Było ślisko. Musiałem być ostrożny, jeśli nie planowałem wizyty na kościańskim SORze. W powietrzu dało się wyczuć lekki mróz. Szczypał w nos i policzki. Tęskniłem za tym. Za prawdziwą zimą. Znając nasze szczęście, śnieg poleży dwa, góra trzy dni i już go więcej nie zobaczymy. Postanowiłem pobiec uliczkami, którymi kiedyś nocami włóczyliśmy się naszą paczką. Za bramą skręciłem w prawo, w Bohaterów, i z zaskoczeniem odkryłem nowy budynek przedszkola.

Jerry nie będzie miał daleko – pomyślałem.

Potem skręciłem w Kilińskiego i dalej w prawo, obok dawnego liceum. W uszach dudniły basy – Rock Solid Yuriy'ego Melnika. To dla mnie idealny bit do joggingu. Biegłem i podziwiałem moje rodzinne miasto skąpane w świetle latarni. Było piękne.

Starzejesz się, Cypi, bo robisz się sentymentalny – przemknęło mi przez głowę.

Nawet nie wiem, kiedy pyknęło mi dziesięć kilometrów. W drodze powrotnej postanowiłem sprawdzić, czy inflacja nie zniszczyła mojej ulubionej małej piekarni. Kiedy zobaczyłem światło w oknie wystawowym, a wewnątrz tłum klientów, omal się nie uśmiechnąłem. Omal – bo od tamtej wigilijnej nocy dwa lata temu rzadko pozwalałem sobie na taki luksus jak uśmiech. Nie zasługiwałem na radość.

Wszedłem do środka, a moje nozdrza wypełnił korzenny zapach pierników. Zaciągnąłem się nim. Za dzieciaka uwielbiałem Gwiazdkę. Potem wszystko się zmieniło, ale sentyment do aromatu cynamonu i goździków pozostał. Moje nagłe pojawienie się w maleńkiej, rodzinnej piekarni na ulicy Orzeszkowej wywołało spore zamieszanie. No tak, jawiłem im się pewnie jako nieznajomy. W takich miasteczkach jak to każdy zna każdego, a ja się zmieniłem przez te kilkanaście lat. Byłem teraz niczym egzotyczne zwierzątko w ogrodzie zoologicznym.

– Chleb krojony, bułki... te podłużne, i pierniczki. – Usłyszałem znajomy głos.

Coś przyjemnego przetoczyło się po mojej skórze: ni to dreszcz, ni wyładowanie elektryczne. Zadziwiające. Rozpoznałem Książkareczkę. Kiedy chowała zakupy do materiałowej torby, nachyliłem się i wyszeptałem jej do ucha:

– Warto skusić się na te pierniki?

Drgnęła i spojrzała na mnie. Znamię na jej policzku tuż pod prawym okiem, przypominające sporej wielkości łzę, dodawało jej seksapilu, czego chyba nie była świadoma.

– To pan... – wydusiła cicho.

Owionął mnie jej zapach. Nie mogłem uwierzyć, że używa perfum z nutą cynamonu i goździka. Pamiętałem, że wtedy – piętnaście lat temu w kościele – też roztaczała wokół siebie aromat pierników.

– To ja – odparłem. – To jak?

– N-nie rozumiem...

– Pierniczki? Warto?

– Oj, tak. – Rozciągnęła usta w niewinnym uśmiechu, a mi dosłownie zmiękły kolana. Aż musiałem wesprzeć się o parapet. – Takie pierniki z dzieciństwa. Tradycyjna receptura.

– Zatem zdaję się na panią. – Mrugnąłem do niej.

Ja. Puściłem. Oczko. Nie do wiary!

Speszyła się i odwróciwszy wzrok, wyszła.

– Proszę uważać na przejściach dla pieszych – rzuciłem pospiesznie, nim zamknęły się za nią drzwi, po czym zwróciłem się do ekspedientki: – Dwa kilo proszę zapakować. Dwie bagietki i chleb, ten z makiem.

– A pan to jakiś nowy? – dopytała. – Nie widziałam pana wcześniej.

– Powiedzmy.

– Niech pan się lepiej nie kręci wokół naszej bibliotekarki, bo...

– Jest bibliotekarką? – wszedłem jej w słowo, bo zaraz przypomniały mi się hałdy tomiszczy leżące w gabinecie ojca. I chyba już wiedziałem, kogo poproszę o pomoc w uporządkowaniu tego bałaganu. Przyłożyłem iWatcha do terminala.

– Tak. Taką z sercem. Prowadzi zajęcia dla seniorów. I dla maluszków. I Klub Książki dla Młodzieży, czy jak to tam oni nazywają. I lekcje polskiego prowadziła dla obcokrajowców... – wyliczała, ale ja już jej nie słuchałem.

Skupiłem myśli na Książkareczce. Na tych wszystkich reakcjach, które we mnie wywoływała. Dziś znów miała na sobie ten workowaty płaszcz. Chciałbym zobaczyć, co skrywa, ale jeszcze bardziej chciałbym się dowiedzieć, co skrywała ona sama. Jakim była człowiekiem. Już dawno nie doświadczyłem tej iskry. Takiego zainteresowania. W jej towarzystwie czułem się zadziwiająco dobrze. Dotychczas brakowało mi tego spokoju.

Postanowiłem wracać ulicą Iwaszkiewicza. Zastanawiało mnie, czy nadal stoi tu mój ulubiony dom-witraż, którego elewację zdobiły błyszczące elementy. Przywoływały na myśl odłamki rozbitych kościelnych witraży. Na wysokości pierwszego piętra z tychże kamyszków ułożono mozaikę w kształcie wazonu z kwiatami. Za gówniarza uważałem, że to festiwal cringe'u i tandety. Teraz... teraz podziwiałem mieszkańców za odejście od nudy i wyrwanie się ze schematu. Kiedy ponownie zobaczyłem wspomniany budynek, aż sam się do siebie uśmiechnąłem, co w ciągu ostatnich dwóch lat zdarzyło mi się... nigdy.

Kocham to miasto – przemknęło mi przez myśl.

Mieszkając w stolicy, zapomniałem już o tym swoistym uroku małego miasta. Na ogromnym miejskim targowisku stało samotne drzewo, które w tym okresie ozdabiano świetlnymi soplami. Drugi raz w tym dniu kącik moich ust powędrował ku górze. Już miałem skręcić w kierunku domu, kiedy Spotify sam podrzucił mi randomową playlistę. Zamierzałem przełączyć – bo od TAMTEGO DNIA nie obchodziłem świąt, a cały ten bożonarodzeniowy shit nigdy mnie nie kręcił (no, może poza piernikami) – ale wtedy usłyszałem niezwykle przyjemny dla ucha męski wokal śpiewający „zamówię płatki śniegu...". Ten jeden jedyny wers wystarczył, bym oczami wyobraźni zobaczył Książkareczkę. Wczoraj aż mnie zatkało, kiedy obserwowałem jej zachwyt spadającymi z nieba płatkami śniegu. A potem omal nie dostałem zawału, kiedy się zorientowałem, że była tak pochłonięta białym puchem, że nie zauważyła nadjeżdżającego tira. Wciąż tkwiąc w miejscu, przy akompaniamencie głosu Piaska, rozpamiętywałem tę scenę, dopóki piosenka się nie skończyła. Uśmiechnąłem się do siebie (trzeci raz!) i ruszyłem do domu. Po drodze podjadałem pierniki z siatki. Książkareczka faktycznie miała rację. Smakowały obłędnie. Przez te kilkaset metrów drogi pochłonąłem niemal połowę kupionej porcji. Zawsze pozostawały dla mnie jedynym miłym akcentem związanym z Bożym Narodzeniem. Jako dzieciak w listach do gwiazdora nie prosiłem o zabawki, bo miałem ich od cholery. Prosiłem o normalne rodzinne święta. Nasze – odkąd sięgałem pamięcią – kończyły się zawsze tak samo: ojciec przesadzał z alkoholem, robił awanturę, a mama płakała. Potem zabierała nas na pasterkę, po której nie wracaliśmy do domu, tylko jechaliśmy do babci. Tata zjawiał się tam w drugie święto wieczorem, z kwiatami. I przepraszał. Co roku to samo. Aż w końcu stałem się już na tyle duży, że nie wierzyłem w gwiazdora. I w sumie nie wiem, co mnie podkusiło, by zanieść tę kartkę do skrzynki życzeń. I tak nigdy nie było mi dane poznać odpowiedzi, bo dzień później już ze Śmigla wyjechaliśmy. I nie wracaliśmy tu aż do teraz.

– Cześć, Jerry – przywitałem zaspanego siostrzeńca. Stał z Misiem Paddingtonem pod pachą i wpatrywał się we mnie lekko zagubionym wzrokiem. – Mama śpi?

Przytaknął.

Życie w Warszawie nauczyło mnie traktować kuchnię jak serce domu. Mama usilnie próbowała nam wynagrodzić dzieciństwo z ojcem alkoholikiem i bardzo nalegała na wspólne celebrowanie posiłków. Jako nastolatek strasznie się na to buntowałem. Po latach zacząłem doceniać. Posadziłem Jeremy'ego przy stole i dopytałem, co zjadłby na śniadanie. Malec wzruszył ramionami, ale widziałem, jak tęsknym wzrokiem zerka na pierniki.

– Chcesz pierniczka?

Gdy kiwnął głową, podstawiłem mu pod nos cały talerz łakoci.

– Najlepiej smakują maczane w ciepłym mleku – zapewniłem, ruszając do lodówki. Wyjąłem karton, odszukałem rondelek i podgrzawszy porcję, postawiłem kubek przed siostrzeńcem. Moja ręka zawahała się na moment, kiedy zobaczyłem rysunek błękitnego króliczka. To był kubek, z którego sam jako dzieciak pijałem mleko. Zawsze prosiłem o gorące i czekałem, aż na wierzchu uformuje się kożuch. Tak, należałem do tych nielicznych dzieci, które go uwielbiały. W przeciwieństwie do mojej siostry. To jedna z wielu rzeczy, które nas różniły.

– Mama urwie ci jaja, jak zobaczy, że karmisz go słodyczami – stwierdziła Jenny, oczywiście po angielsku.

Zarówno ona, jak i jej brat dobrze mówili po polsku, i tym bardziej rozumieli. Jednak w jej przypadku mojej siostrzenicy dawał o sobie znać jakiś wewnętrzny bunt nastolatki, bo po wyjeździe z Anglii do Polski nie usłyszałem od niej ani jednego polskiego słowa. Moim zdaniem nie pogodziła się z rozstaniem rodziców. Sam miałem z tym cholerny problem w dzieciństwie, to Linie było łatwiej.

– Przyjemność warta ryzyka. Mówię ci – powiedziałem z rozbawieniem i wyciągnąłem w jej stronę talerz – Zjesz?

Wzruszyła ramionami, ale sięgnęła po korzenne ciasteczko. Zatopiła w nim zęby i usilnie usiłowała pokazać, że smak w ogóle nie zrobił na niej wrażenia.

– I jak?

– Ujdzie – odparła, po czym wcisnęła całego piernika do ust, a potem sięgnęła po kolejnego.

– Zamocz w mleku – poradziłem, wskazując kubek. Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas obrzydzenia. Mimo to sięgnąłem po drugi, tym razem z rysunkiem różowego króliczka.

– Tylko umyj!

To też ma po matce – pomyślałem. Strasznie przypominała mi Linę z nastoletnich czasów. Po chwili postawiłem przed nią mleko, po czym zaproponowałem:

– Herbaty?

– Uhm, z mlekiem – dodała z pełną buzią, sięgając po kolejnego pierniczka.

– Ja też, ja też! I dwie łyżeczki cukru – zapiszczał Jeremy.

– Nie wierzę! – Naszą poranną sielankę przerwał karcący głos mojej siostry. – Dajesz im na śniadanie słodycze?! Powaliło cię?!

– To nie słodycze, tylko pierniki.

– Wiesz co, Cypi?! Walnij się!

Zacząłem się śmiać. Głośno. Tak, jak już dawno się nie śmiałem. To było coś niezwykłego. Stanąłem między dzieciakami, objąłem je ramionami i przytuliłem do siebie. No dobra, zdusiłem.

– Mamo... wujek zwariował? – Usłyszałem zaniepokojony głos Jenny.

– Nie – odparła Lina i uśmiechnęła się rozczulająco, choć nadal ręce opierała na biodrach. Chyba chciała wyglądać groźnie. – Wręcz przeciwnie. Zaczyna wracać do normalności.

Puściłem Jeremy'ego i Jenny. Przez moment patrzyliśmy na siebie z Marceliną. W jej spojrzeniu pojawiła się czułość i troska. I jeszcze coś, czego nie potrafiłem nazwać. Nagle odchrząknęła i rzuciła:

– No, dalej. Ubierać się! Musimy ogarnąć przedszkole, szkołę... a potem...

– Potem musimy jechać do firmy...

– Nie! – przerwała mi ostro. – Najpierw sprawy pogrzebu! To nasz ojciec. Był, jaki był, ale zmarłemu należy się szacunek.

Prychnąłem, na co siostra skarciła mnie spojrzeniem. Domyśliłem się, że to z powodu dzieci. Gdy Jenny i Jeremy pobiegli na piętro się ubrać, ja zabrałem się do zmywania. Nie do wiary, że za dzieciaka unikałem tej czynności jak ognia. Teraz mnie relaksowała. Lina oparła się tyłkiem o wyspę i obejmując dłońmi filiżankę z bawarką, gapiła się na mnie. Intensywnie, co zaczynało mnie niepokoić.

– Śmiałeś się, Cypi... – zaczęła, a jej głos zadrżał. – Nie pamiętam, kiedy...

– Wypadek przy pracy – mruknąłem. – Nie psuj mi łatki gbura – sarknąłem. – A jak się nudzisz, możesz pomóc. – Drgnąłem, czując jej dotyk na ramieniu. Był niespodziewany i... – Nie rozumiem, jak możesz pić to świństwo. – Wskazałem głową herbatę z mlekiem, tradycyjny napój Brytyjczyków.

– Powiedział facet kochający piernikowe latte. – Klepnęła mnie psotnie.

– Bo nigdy nie piłaś MOJEGO piernikowego latte! Zmieniłabyś zdanie.

– Dobrze wiesz, że nienawidzę cynamonu. I anyżu... i gałki muszkatołowej.

– A ponoć jesteśmy bliźniakami. – Wywróciłem oczami.

– Nadal posiadasz niebywałą umiejętność wprawnej zmiany niewygodnego tematu.

– Mówisz o zmywaniu?

– Mówię o tym. – Chwyciła mnie za ramię, zmuszając, bym stanął przodem do niej, i położyła jedną dłoń na moim sercu.

– Bije. Nie czujesz?

– Wiesz, że nie o tym mówię.

– A ja nie chcę o tym rozmawiać. – Odwróciłem się do zlewu i ponownie zabrałam do mycia kubków.

– Jutro wieczorem idziemy do kościoła. Wszyscy – oświadczyła Lina, kiedy po jakimś czasie wychodziłem z kuchni. – Wspominałam ci, że oni nadal kultywują tu tę tradycję. Tę, którą zapoczątkował ksiądz Zbyszek.

– Mam to gdzieś. I nigdzie nie...

– Pójdziesz! – syknęła. – Bo jakimś pokręconym i niezrozumiałym dla mnie trafem jesteś niczym pieprzone guru dla moich dzieci.

Nie powiem, mile tym stwierdzeniem połechtała moje ego.

– Od kiedy z ciebie taka zagorzała katoliczka? – Zaśmiałem się.

– Wiara zawsze była dla mnie ważna. I chcę ją właściwie przekazać moim dzieciom.

Nie odezwałem się więcej. I skłamałem, mówiąc, że mam gdzieś całe to zamieszanie ze skrzynką życzeń. Nie miałem. W końcu sam wrzuciłem do niej jedną z pierwszych próśb. I nigdy nie dostałem odpowiedzi.

Zapisanie dzieciaków do placówek oświatowych poszło jak z płatka. Potem podrzuciliśmy je do Honoraty, przyjaciółki Liny ze szkolnych lat, bo siostra nie była zwolenniczką targania dzieci po zakładach pogrzebowych. Niestety, w ciągu ostatnich dwóch lat miałem nieprzyjemność dwukrotnie załatwiać formalności związane z pochówkiem, więc jakby nie patrzeć, nabrałem w tym wprawy.

– Życzą sobie państwo pomoc w załatwieniu spraw dotyczących zasiłku pogrzebowego? – zapytała obsługująca nas kobieta, nawet nie zarejestrowałem jej nazwiska. W tym momencie zasklepiona rana ponownie się otworzyła i przywołała bolesne wspomnienia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro