1. Ada
Grudzień, obecnie
Czekając w kolejce do kasy, chcąc nie chcąc, przysłuchiwałam się podekscytowanym głosom dwóch kobiet przede mną. Nie kojarzyłam tej blondyny, więc musiała być przyjezdna, bo w takiej małej miejscowości jak nasza każdy każdego kojarzy, choćby z widzenia. Szczególnie jeśli pracuje się w miejskiej bibliotece. Tę drugą, szatynkę o piwnych oczach, znałam. Często wypożyczała u nas książki. Niezbyt grzeczne – z rodzaju tych, które kocha moja przyjaciółka i współpracownica Julka. Kiedyś przeczytałam z ciekawości jedną.
O matko i córko! Nawet nie wiedziałam, że tak można. W tylu! Jednocześnie!
Cóż, literatura kształci w różnych... ekhm... dziedzinach...
Nie miałam w zwyczaju oceniać ludzi po wyglądzie, ale zazdrościłam im obu wypielęgnowanych paznokci i zadbanych włosów. Odruchowo dotknęłam swoich, jak zwykle splecionych w warkocz. W odcieniu cynamonowego brązu – kolor to chyba jedyny ich atut. Potem zerknęłam na krótkie paznokcie z poobgryzanymi skórkami. Westchnęłam. Ze sklepowego wózka należącego do blondynki przyglądał mi się na oko czteroletni chłopiec. Kosmyki miał w niesamowicie intensywnym odcieniu rudego. Rzadko się spotyka tak ognistą barwę. Od razu przypomniał mi się chłopak, który dokuczał mi kiedyś w kościele. I jego siostra. Kuczyńscy? Tak. Zresztą kilka dni temu znaleziono ich ojca w jego willi – martwego. Byłam ciekawa, czy zjawią się na pogrzebie. Czy poznałabym ich po tak długim czasie? Ile to już minęło? Z piętnaście lat?
Jego byś poznała. Takiego ciacha nie da się zapomnieć.
Wróć, Zielińska. Wstrzymaj konie!
To ciacho, może i urodziwe, charakter miało jednak podły. I nie, nie interesuje cię, że łobuz kocha mocniej. Masz narzeczonego.
Tak. Narzeczony.
Wzięłam dwa głębokie wdechy, przepędzając z myśli podnoszącego w uśmiechu wyłącznie kącik ust Cypiego, i na powrót skupiłam się na chłopczyku. Uśmiechnęłam się do niego, a on w odpowiedzi pokazał białe ząbki pomazane czekoladą. Stłumiłam chichot. Był słodki. Lubiłam dzieci. Czasami żałowałam, że już sama nim nie jestem. Wtedy wszystko wydawało się zupełnie inne, prostsze.
Nagle ze sklepowych głośników wybrzmiał jingiel z dzwoneczkami. Poczułam, jak moje brwi podjeżdżają w górę ze zdumienia. Przecież mamy...
– A przygotowałaś życzenie? – Dobiegł mnie zaciekawiony głos szatynki.
– A wyobraź sobie, że tak! – Blondynka zachichotała, mierzwiąc swojego jasnego boba. – A ty?
– Oczywiście. To samo co roku. Ostatnio skończyło się bardzo przyjemnie.
Obie wybuchnęły głośnym śmiechem, ale blondynka zdecydowanie była bardziej ekspresyjna.
Czyli jednak miejscowe – przebiegło mi przez myśl. Ktoś, kto sprowadziłby się tu niedawno, nie kojarzyłby lokalnej tradycji. Musiałam zacząć więcej wychodzić z domu.
Spojrzałam na ekran telefonu. Żadnej wiadomości od Konrada. Westchnęłam, tłumiąc kiełkujący niepokój. Znów będzie niezadowolony, jeśli spóźnię się z obiadem albo podam zimny. Tylko jak, do jasnej anielki, przygotować go na tip top, skoro nie mam pojęcia, o której mój narzeczony łaskawie zjawi się w domu? Nie chciałam jednak pisać kolejnej wiadomości, ani tym bardziej dzwonić, żeby mu nie przeszkadzać. To byłoby chyba jeszcze gorsze. Niepokój przesunął się po mojej piersi jak jakiś oślizgły ślimak bez skorupki.
Fuj! Te są najgorsze!
Otrząsnęłam się. Nienawidziłam ślimaków. Najobrzydliwsze stworzenia świata!
– Zapraszam do kasy samoobsługowej. – Za moimi plecami rozległ się głos kasjerki.
Dwie kobiety przede mną pospiesznie przeniosły się obok. Ja zostałam w kolejce. Przeliczyłam w myślach, czy na pewno starczy mi gotówki na zakupy. Upewniwszy się, że nie przekroczyłam wyznaczonego budżetu i nie spalę się ze wstydu, kiedy się okaże, że nie mam przy sobie więcej pieniędzy, zaczęłam wykładać towar na taśmę. Niepokój puścił w momencie, kiedy na wyświetlaczu pojawiła się suma do zapłaty i okazało się, że w istocie wszystko dobrze oszacowałam. Zapakowałam rzeczy i wyszłam na ulicę.
Jesień tego roku była paskudna, ale dziś panował wyjątkowy ziąb, a ja nie wzięłam czapki. Przeszył mnie dreszcz, kiedy przenikliwy grudniowy wiatr smagnął odkryty kark i zmroził uszy. Przeklęłam w duchu własną głupotę i zatrzymałam się na pasach. I wtedy to poczułam. Coś zimnego spadło na mój nos. A potem znowu. I znowu. Po chwili przed oczami zatańczyły mi białe drobinki, wirujące w powietrzu niczym małe baletnice. Moją twarz rozświetlił uśmiech. Zima to moja ulubiona pora roku. Zwłaszcza grudzień, który zawsze kojarzył mi się z baśniami czytywanymi mi w dzieciństwie przez babcię. Najbliższa mojemu sercu była Królowa śniegu – opowieść o dziewczynce, która uratowała swojego przyjaciela Kaja z rąk okrutnej królowej. Dowód na to, jak wielką moc ma prawdziwa miłość. I jak wiele potrafi znieść.
Kolekcjonowałam wszystkie wydania tej historii i marzyła mi się podróż do Heidelbergu – miasta położonego w Niemczech, które ponoć jest tym opisywanym w baśni. Zresztą to niejedyny cel moich podróżniczych marzeń. Na mojej czytelniczej mapie były też Werona, Krym, Moskwa, Tbilisi czy Elsynor. Jednak na razie udało mi się zrealizować tylko spacer po Poznaniu śladami Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. I było to na studiach licencjackich jako element zaliczenia u jednego z profesorów. To on zaszczepił we mnie pasję do podróży śladami bohaterów literackich. Wówczas zaczęłam tworzyć swoją mapę miejsc, które muszę zwiedzić.
Potem poznałam Konrada, a po podróżniczych marzeniach pozostała tylko mapa z coraz większą liczbą pinezek.
Zaaferowana, nie spuszczając wzroku z kręcących się płatków śniegu, zrobiłam krok do przodu. Niespodziewany dźwięk, który usłyszałam, zmroził mi krew w żyłach: odgłos hamowania i głośny klakson. Wszytko działo się jak w zwolnionym tempie. Spojrzałam w stronę, z którego dochodził pisk, i zobaczyłam jadący wprost na mnie samochód ciężarowy. I nic, tylko stałam, bo nie mogłam się ruszyć.
Już? Tak po prostu? – przemknęło mi przez myśl, gdy dotarło do mnie, że kiedy ten tir we mnie uderzy, nie będzie nawet co skrobać. A potem zrobiło mi się smutno, bo istniało tyle książek, które chciałam przeczytać. Nagle jednak coś pochwyciło mnie w talii i szarpnęło.
Mocno.
Znienacka.
Z mojego gardła wydobył się niekontrolowany okrzyk. Upuściłam na jezdnię torbę ze sprawunkami. Poczułam gwałtowne pociągnięcie w tył. Omal nie upadłam. Jeszcze zobaczyłam, jak siatka znika pod kołami tira. Po chwili gapiłam się na miazgę, jaka została z moich zakupów. Zimny pot zrosił mi plecy. Samochód zatrzymał się kawałek dalej.
– Nic pani nie jest? – Usłyszałam lekko podenerwowany męski głos.
Ale w tej chwili mogłam myśleć tylko o jednym: zakupy.
Nie mam zakupów. Nie zrobię obiadu... Konrad się...
– Proszę pani... – Znów ten przyjemny, niski głos.
Potrząśnięto mną lekko. I dopiero wówczas dotarło do mnie, że ktoś trzyma mnie za ramiona. Uniosłam głowę i zamarłam, widząc oczy o niespotykanej niebieskiej barwie. Jak oczy Kaja – pomyślałam, bo zawsze wyobrażałam sobie, że właśnie taki kolor miały jego tęczówki. A potem momentalnie się zganiłam za to bujanie w obłokach. Zamrugałam gwałtownie, bo nie docierało do mnie, co tak właściwie się stało. Czy to był szok? A potem przypomniałam sobie...
O borze szumiący...
– Ja... ja... Moje zakupy – wydusiłam.
– Pieprzyć je! Mogła pani zginąć!
Jak on niczego nie rozumiał! Miałam w nosie, że gdyby nie on, pewnie to ja robiłabym za miazgę na asfalcie. Bardziej martwił mnie fakt, że nie miałam pieniędzy na nowe zakupy. A to oznaczało, że nie przyrządzę na obiad obiecanych zrazów.
Konrad się wścieknie – wzdrygnęłam się na samą myśl. Jego podłe nastroje mnie wykańczały.
Mogłaś zginąć, Zielińska. Ogarnij się! Przystojniak ma rację!
Pieprzyć humorki twojego narzeczonego!
– Ja pierdolę, nic pani nie jest? – Dobiegł mnie kolejny męski głos.
– A pan co, do cholery?! – warknął mój wybawiciel, puszczając mnie. – Teren zabudowany, a pan popierdala tym wielkim...
– Jechałem przepisowo! – obruszył się kierowca. – To ona weszła tak nagle...
– Zaraz wezwiemy policję i...
– Nie! – zaprotestowałam gwałtownie, bo policja była ostatnim, z czym chciałam mieć do czynienia. Jeśli wezwą patrol, będę musiała udzielić wyjaśnień. I wówczas wszystko dotrze do Konrada szybciej, niż powinno. A tak może jakoś załagodzę sytuację. – Nie trzeba. To... to moja wina. Zamyśliłam się...
– Jest pani pewna? – Niebieskie oczy znów zaczęły przyglądać mi się z taką intensywnością, że już niczego nie byłam pewna. To spojrzenie mnie peszyło, a jednocześnie nie miałam ochoty przerywać kontaktu wzrokowego.
– Marcel. – Z oczarowania wyrwał mnie głos blondynki ze sklepowej kolejki. – Skoro pani nie chce, to odpuść.
Spojrzałam na nią. Teraz, kiedy stała twarzą do mnie, wydawała się dziwnie znajoma. Śliczna szczupła twarz, mały, zadarty nosek i siateczka piegów na policzkach. Na rękach trzymała chłopczyka, a tuż za nią stała równie ruda nastolatka z słuchawkami na uszach i miną wyrażającą bezbrzeżne znudzenie życiem. Jej palce intensywnie wystukiwały coś w telefonie. Pewnie nawet nie miała pojęcia, co się przed momentem wydarzyło.
– Może panią gdzieś podrzucić? – Głos mężczyzny znów sprawił, że skupiłam na nim całą uwagę. Dopiero teraz zauważyłam, że on również miał rude włosy, jak te dzieciaki.
Czy to jego żona i dzieci?
I krótki, zadbany rudy zarost. Odrobinę zadarty nos.
I te niebieskie oczy.
Z tej odległości widziałam, że w jego tęczówkach gdzieniegdzie znajdowały się orzechowe plamki.
– Nie... dziękuję, przejdę się – wydusiłam.
– Jest pani pewna? – Jego dłoń delikatnie dotknęła mojego ramienia, a ja omal nie zachłysnęłam się powietrzem, bo całe moje ciało ogarnęły nagłe dreszcze.
„Nie, nie jestem"... To omal nie wymsknęło mi się z ust, zamiast tego wydusiłam nieśmiałe:
– Tak... naprawdę. Nie ma potrzeby. Spacer dobrze mi zrobi.
Spacer cię otrzeźwi, Zielińska!
– Tylko proszę na siebie uważać.
Kiedy kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, znów ogarnęło mnie wrażenie déjà vu, jak w przypadku tej kobiety.
Gapisz się na jego wargi, Zielińska!
Pospiesznie uciekłam wzrokiem w bok i uśmiechnęłam się lekko, a kiedy samochód ciężarowy w końcu odjechał z przejścia, uważnie przeszłam na drugą stronę.
Mężczyzna odprowadzał mnie spojrzeniem, dopóki nie zniknęłam za rogiem budynku poczty. Czułam na plecach jego wzrok. I skłamałabym, gdybym nie przyznała sama przed sobą, że nie ujęła mnie jego troska. Dawno nikt się o mnie nie troszczył.
Masz narzeczonego! – zrugałam się w myślach.
Wspomnienie Konrada wprawiło mnie w nerwowość. Celowo wydłużałam drogę do domu, żeby wymyślić, jak wytłumaczę się z braku pieniędzy i zakupów. Bo historii z wypadkiem pewnie nie kupi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro