Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epilog

Nie chciałam w to uwierzyć. Nie mogłam w to uwierzyć.

– Przez cały czas był tuż pod twoim nosem – mruknął z zadowoleniem Wilhelm. – Zaczęło się niewinnie. Osoby z filmiku zadarły z nim podczas patrolu jego stada. Namówił Liama, żeby zabrał swoich przyjaciół do Pustki i wtedy się na nich zemścił. Dwóch velipiów, jeden człowiek i walq. Gdyby ta dwójka nie należała do sekty, nie miałbym pojęcia, kto odpowiada za nagły przypływ energii.

Spojrzałam na Conalla. Na kolejną osobę, której myślałam, że mogę ufać. Udawał, że uczestniczy w poszukiwaniach. Mówił, że codziennie sprawdza granicę Pustki. Próbował mi wmówić, że Lola i Rhaven wrzucają ludzi do miejsca śmierci. A to on.

Od samego początku odpowiadał za morderstwa.

Zobaczyłam jego buty i prawie upadłam. Czarne buty z czerwonymi sznurówkami. Dokładnie te, które widziałam na wideo. Nie zakładał ich wcześniej. Rozpoznałabym je. Dlaczego teraz...?

Zaraz przypomniał mi się kolejny szczegół. Słowo, którego nie rozumiałam, które myślałam, że oznacza konar lub kowal.

A tak naprawdę ktoś wypowiedział jego imię – Conall.

Imię zdrajcy.

– Dlaczego...? – zaczęłam, lecz nie potrafiłam skończyć.

Conall kręcił głową. Płakał. Jakim prawem? Jakim cudem miał czelność jeszcze płakać? Jakby było mu przykro?

– Szybko zwerbowałem go do Stowarzyszenia – odezwał się Wilhelm. – Częściowo poznał cel misji, ale to wystarczyło, żeby namówić go do dalszego tworzenia filmików. Nie musiałem się tym zupełnie przejmować. Sam wybierał ofiary i nakręcał moment ich śmierci. Chociaż muszę przyznać, że na ognisku prawie zawiódł. Na szczęście miałem przy sobie łuk i strzałę. – Uśmiechnął się półgębkiem.

Cofnęłam się, wpadając na Rhavena. Podtrzymał mnie, żebym się nie przewróciła.

– To ty wysłałeś mi filmik, kiedy zniknął z sieci – wykrztusiłam, patrząc prosto w oczy zdrajcy. – Udawałeś, że nie masz pojęcia, kto zabija. Udawałeś, że się tym przejmowałeś. To miałeś na myśli, mówiąc, że nie muszę przejmować się Patrickiem, że zająłeś się nim. Zabiłeś go. Próbowałeś mnie chronić przed mordercą, a to ty... – Ostatnie słowa wypowiedziałam ledwie słyszalnym szeptem. – To byłeś ty...

Conall tylko cały czas kręcił głową. Nie mógł się odezwać, ale tak było lepiej. Nie chciałam słuchać kolejnych kłamstw z jego ust.

Wszyscy wokół mnie oszukiwali. Byłam głupia, tak strasznie głupia. Już nigdy nikomu nie uwierzę. Nigdy nikomu nie zaufam.

Zostałam całkowicie sama.

– Pozbądźcie się ich – rozkazał Pradawny, przywracając mnie do rzeczywistości.

Mężczyźni trzymający ofiary, poruszyli się i szarpnęli je w stronę śmiercionośnego miejsca.

– Nie! – wrzasnęłam, rzucając się do przodu. Jednak zanim choćby się do nich zbliżyłam, powstrzymała mnie żelazna obręcz stworzona z ramion Rhavena. – Puszczaj mnie. Puszczaj, do cholery!

Amber i chłopak próbowali walczyć, ale nie mieli żadnych szans z nadnaturalną siłą istot. Szarpali się, ale tak samo jak ja nie potrafiłam uwolnić się z uścisku Rhavena, tak oni również pozostawali skrępowani bez nadziei na wolność. Nie mogłam na to patrzeć. Nie mogłam pozwolić, żeby wrzucono ich do Pustki.

– Proszę – wydusiłam, zwracając się do Wilhelma. – Błagam, zostaw ich.

Pradawny uniósł dłoń. Mężczyźni zatrzymali się tuż przy granicy Pustki. Z ulgi zwiotczałam w ramionach mieszańca. Spanikowane oczy Amber spotkały się z moimi.

– Jesteś gotowa zawrzeć ze mną umowę? – Usłyszałam głos Wilhelma.

Chciałam się zgodzić. Chciałam oddać się w ręce Pradawnego, ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, nikt nie będzie w stanie go powstrzymać. A istniał na to sposób. Kiedy leciałam z Rhavenem, odtwarzałam w głowie minione wydarzenia i przypomniałam sobie jeden ważny szczegół.

Wilhelm powiedział, że razem z Priorią odebrali wiedźmom przeznaczone do zabicia ich miecze. A to oznaczało, że magiczne przedmioty naprawdę istniały. Istoty doskonale zdawały sobie sprawę z mocy, jaką dzierżyły ostrza. Mogli je gdzieś schować lub dać komuś na przechowanie. Sam Pradawny mógł być w ich posiadaniu, pilnować lub trzymać w pilnie strzeżonym miejscu. Może i miałam marne szanse na znalezienie mieczy, ale musiałam spróbować. To była jedyna opcja, żeby zakończyć to, co zaczął Wilhelm. Jeśli wejdę w posiadanie śmiercionośnej dla niego broni, naprawdę będę mogła go powstrzymać. I tym samym, odzyskać mamę.

– Kończy mi się cierpliwość, Grace.

Żadne słowa nie chciały mi się przecisnąć przez gardło.

– Wybieraj, Grace. Ich życie, czy twoje?

Nie chodziło o moje życie. Gdyby na tym polegał wybór, z chęcią bym się poświęciła. Ale Wilhelm zamierzał obudzić Priorię. Chciał zagłady ludzkości. Chciał zemsty gorszej niż to, co zgotowano mu w przeszłości.

Zaczęłam kręcić głową.

– Nie mogę – wykrztusiłam. – Proszę, proszę... Zostaw ich. Oni nic ci nie zrobili. Są niewinni.

Każde słowo gorzko smakowało na języku. Nie przeszkadzało mi, że musiałam go błagać. Gdyby nie Rhaven, padłabym na kolana i płaszczyła się przed Pradawnym, jeśli miałoby to pomóc Amber i chłopakowi, którego imienia cały czas nie mogłam sobie przypomnieć.

Spojrzałam na nich i pękło mi serce. Z ich oczu wyczytałam zbyt dużo. Błagali, żebym im pomogła. Chcieli żyć. Wręcz czułam tę wolę na własnej skórze. Bali się. Tak potwornie się bali. Dokładnie tak samo jak Damien, którego zawiodłam.

To wszystko było moją winą.

Wbiłam paznokcie w ręce Rhavena, lecz on nadal nie chciał puścić. A nawet jeśli bym się uwolniła, to co miałam zrobić? Walczyć z nimi? Z Pradawnym i tymi mężczyznami? Nie ważne, czy byli walqami, czy velipiami. Nie dałabym rady uratować Amber i chłopaka.

Wilhelm zaczął się śmiać.

– Nie spodziewałem się, że nie rzucisz się na pomoc przyjaciołom. Przecież chcesz ich uratować. Co cię powstrzymuje, Grace?

On. On mnie powstrzymywał.

– Wypuść ich. Proszę.

Pradawny w dwóch susach znalazł się przy Amber. Złapał ją za kark i uniósł tak, że nogi zawisły jej w powietrzu. Moje serce zatrzymało się, krzyk umarł w ustach. Było za późno. Wilhelm rzucił dziewczyną jak szmacianą lalką prosto do Pustki. Gdy tylko przeleciała przez granicę, życie zaczęło z niej uciekać, aż rozpadła się, wchłonęła w skażoną ziemię. Upadłam.

Rozpadłam się podobnie jak Amber.

Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Zaczęłam czołgać się w stronę chłopaka. Wstałam. Zaczęłam biec. Patrzył na mnie zaszklonymi oczami, szarpiąc się w uścisku mężczyzn. Patrzył, kiedy Wilhelm popchnął go tak mocno, że stracił równowagę. Znalazłam się tak blisko niego, że musnęłam jego kurtkę opuszkami palców, ale i tak mi się nie udało. Nie zdążyłam go złapać. Wyślizgnął się, zanim zacisnęłam dłoń.

Patrzyłam, jak zapadają mu się policzki. Jak uchodzi z niego wszystko, co żywe. Jak umiera, ponieważ nie uratowałam go. Zniknął, rozpadając się w nicość. Umarł, a ja nie potrafiłam nawet przypomnieć sobie jego imienia. Amber i chłopak odeszli, ponieważ nie podjęłam decyzji. Bóg Życia przyjął dziś dwie nowe dusze, które nigdy nie powinny znaleźć się w jego królestwie.

Wpatrywałam się w Pustkę – nie tylko w to miejsce, ale w też w to, co pozostało po niewinnych osobach – i coś we mnie umarło. Ten moment, to co przed chwilą się wydarzyło, wyryło się w mojej pamięci na zawsze. Zagnieździło w umyśle niczym pasożyt.

Nie płakałam. Nie byłam w stanie. Czułam, że nie mam prawa płakać po tym, co im zrobiłam. Nie miałam prawa opłakiwać osób, które zabiłam. Cudowna, wiecznie roześmiana Amber z ognistymi kręconymi włosami. Niewinny chłopak, który nie miał ze mną nic wspólnego.

Oboje zginęli przeze mnie.

Zostałam szarpnięta do tyłu i odprowadzona z dala od granicy Pustki. Mężczyźni i Rhaven stali koło siebie, zupełnie niewzruszeni niedawnymi wydarzeniami. Skupiłam wzrok na potworze w ludzkiej skórze. Czemu nie mógł pozostać martwy? Czemu legendy nie mogły mówić prawdy i Pradawni naprawdę nie zostali pokonani?

– Nigdy ze mną nie wygrasz, Grace.

To była dla niego gra. Brałam udział w rozgrywce, która toczyła się wbrew mojej woli, a Pradawny czerpał z tego niewyobrażalną przyjemność. Rozdawał karty, rządził pionkami, ustalał reguły.

Musiałam nagiąć zasady do własnych celów. Musiałam go powstrzymać.

Spojrzałam na punkt za jego plecami i zrobiłam chwiejny krok w tył. Spomiędzy ust wyleciał mi cichy szloch. Kątem oka zobaczyłam, jak Wilhelm marszczy brwi. Uniosłam rękę, wskazując na osobę, czającą się między drzewami. Minął pierwszy szok i wrzasnęłam:

– Mamo!

Wszyscy – Pradawny, Rhaven, mężczyźni – odwrócili się w stronę, którą pokazywałam. A ja wykorzystałam chwilę ich nieuwagi i puściłam się biegiem. Pędziłam, ile sił w nogach. Tak szybko jak tylko możliwe. Tak szybko, że ledwo wyhamowałam.

Nie pobiegłam jednak do mamy, ponieważ nigdy jej tam nie było. Znalazłam się na granicy Pustki. Dzieliło mnie od niej zaledwie kilka milimetrów. Wiedziałam to, ponieważ moje buty prawie dotykały zwiędniętej, pozbawionej życia trawy. W Pustce chyba nigdy nie padał śnieg.

– Co ty wyprawiasz? – warknął Pradawny, ruszając do przodu.

– Stój! – krzyknęłam, wyrzucając przed siebie ręce. – Stój, inaczej wejdę do środka. Wystarczy jeden krok.

Nadal szedł. Zaraz za nim kroczyli mężczyźni, więc cofnęłam się. Wystarczył milimetr, żeby zamarli.

– Nie bądź śmieszna – prychnął Wilhelm. Próbował udawać nonszalancję, ale zdradzały go zaciśnięte szczęki i spięte ramiona.

– Potrzebujesz mnie – powiedziałam. – Jeśli przekroczę granicę, nie zdołasz mnie uratować. Nieznacznie się poruszę i będzie po mnie. Chcesz zaryzykować?

Pradawny zacisnął dłonie w pięści. Mężczyźni stali tuż za nim i dopiero teraz wychwyciłam, kim są. Ich tęczówki zabarwiły się szkarłatem, z piersi wydobył się warkot złości, jednak podobnie jak Wilhelm, nie ruszyli się. Kątek oka widziałam szarpiącego się Conalla, ale trzymające go velipy prawie nie drgnęły.

Zerknęłam na Rhavena. Przez cały czas stał w tym samym miejscu. Z ręki na której nosił bransoletę, lała się krew, ale nie to mnie zdziwiło. Był to wyraz jego twarzy. Wyglądał na zdruzgotanego, pozbawionego resztek nadziei. Wspomniał wcześniej, że wygrał ze strachem, że już nigdy nie pozwoli mu wygrać. Jednak teraz, w czarnych jak obsydian oczach widziałam nic innego jak czyste przerażenie. Poruszył ustami, i choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk, doskonale wiedziałam, co powiedział.

Śnieżynko.

Wyglądał, jakby walczył z niewidzialną siłą, lecz przestałam się nad tym zastanawiać, gdy Wilhelm zrobił krok do przodu.

– Powiedziałam „stój"! – syknęłam, znowu się cofając. Moje serce zabiło wściekle. Miałam wrażenie, że posunęłam się dalej niż zamierzałam, ale kiedy zerknęłam w dół, zobaczyłam, że mam jeszcze milimetr do granicy. Nie uspokoiło to jednak szalejącego w piersi organu.

– Stoję – powiedział łagodnie, unosząc ręce w geście poddania.

Pomyślałam o tym, że stoję na granicy śmierci. Dosłownie. A jednak Pustka nie wydawała się przerażająca. Niespodziewanie stała się miejscem niosącym upragniony spokój.

– Grace, przestań – odezwał się ponownie Pradawny. – Przecież oboje wiemy, że tego nie chcesz.

– Nie – zaśmiałam się z poczuciem bezsilności. – Zignorowałeś to, czego chciałam. Powiedziałam ci, a ty kompletnie to zignorowałeś i zabiłeś niewinne osoby.

– Chciałaś czasu.

– Teraz chcę czegoś więcej.

Zacisnął szczęki.

– Czego?

– Potwierdzenia.

Patrzył na mnie, jakby nie rozumiał, o czym mówię.

– Daj mi pewność, że mnie nie oszukasz. Zawrzyj ze mną spętanie krwi.

Wilhelm zamrugał, po czym wybuchnął głośnym śmiechem. Zamilkł niespodziewanie, a spojrzenie, którym mnie obdarzył sprawiło, że prawie się skuliłam.

– Nie zachowuj się, jakbyś miała nade mną władzę, głupie dziecko – warknął. – Trzymam w zamknięciu twoją matkę i tylko ja mogę ją uwolnić. Jeśli wykazałabyś się lekkomyślnością, o którą nigdy bym cię nie posądził, i weszła do Pustki, torturowałbym twoją ukochaną matkę przez lata. Zniszczyłbym ją tak, jak tylko nieumarły może zniszczyć kogoś śmiertelnego.

Serce zbiło mi boleśnie w piersi. Przyznał się. Naprawdę miał moją mamę. Ale nie dam się wyprowadzić z równowagi. Nie pozwolę mu się zmanipulować.

– Chcę czasu – oznajmiłam. – Daj mi czas do osiemnastych urodzin. Później sama się do ciebie zwrócę.

Pradawny milczał, patrząc na mnie twardo.

– Chcę po prostu wybrać swój los, nie zostać do niego zmuszona. Sam wiesz, jak to jest nie móc decydować o własnym życiu. – Coś w jego spojrzeniu się zmieniło. Poruszyłam czułą strunę, więc mówiłam dalej: – Ty i Prioria zostaliście pozbawieni wolnej woli. Od samego stworzenia wasze życie nie zależało od was. Puść wolno moją mamę i daj mi czas do osiemnastych urodzin. Później pomogę ci uwolnić Priorię.

Minęły dwa uderzenia serca, kiedy usłyszałam:

– Dobrze. – Zdjął pierścionek z palca i położył go na dłoni. – Nada się?

Nie byłam do końca pewna, o co chodzi, ale podejrzewałam, że to był przedmiot, który miał go spętać. Skinęłam głową. Z jego dłoni wystrzeliły pazury. Naciął skórę na ręce, a później zamoczył w wypływającej z rany czerwieni pierścionek.

– Musisz dodać swoją krew.

Rozejrzałam się za jakimś ostrym przedmiotem, jednak niczego nie zauważyłam.

– Podejdę do ciebie – oznajmił Pradawny. – Tylko, żeby naciąć skórę.

– Nie. – Pokręciłam głową i zaczęłam rozdrapywać nadgarstek zraniony wcześniej przez kajdany. Nawet się nie skrzywiłam, gdy pierwsze krople szkarłatu spadły na śnieg. – Co teraz?

– Musisz połączyć krew i przyłożyć pierścień do mojej skóry. Sam się dopasuje.

Zaczął podchodzić do Pustki. Każdy krok odpowiadał szaleńczym uderzeniom mojego serca. Bałam się, że zaraz dostanę zawału, jeśli się nie uspokoję. Pradawny stanął przede mną, a ja ledwo mogłam oddychać. Wyciągnął rękę, podając mi pierścień. Czekał na mój ruch. Przed tym, co zamierzałam zrobić, nie było odwrotu.

Odetchnęłam głęboko i poruszyłam się szybciej, niż kiedykolwiek. Zobaczyłam, że Rhaven wystrzelił do przodu, lecz było już za późno. Złapałam dłoń Pradawnego i odchyliłam się do tyłu.

Pustka powitała mnie z otwartymi ramionami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro