Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

32. Nie chciałam, żebyś cierpiał

Stukot butów o twardej, prawdopodobnie drewnianej, podeszwie. To była pierwsza rzecz, którą usłyszałam. Przynajmniej tak mi się na początku wydawało. To musiały być kafle. Duże, kamienne kafelki, jak te montowane zazwyczaj w łazienkach albo kuchniach. Gdzieś kilka metrów ode mnie ktoś chodził wte i wewte. Z oddali dochodziły mnie przytłumione męskie i żeńskie głosy. Ciche i głośniejsze rozmowy. Płacz dziecka. Dźwięk elektronicznie otwieranych i zamykanych drzwi...

Powoli wracała mi świadomość. Przez zamknięte powieki widziałam jasne światło pomieszczenia, ale bałam się otworzyć oczy. Poczułam przeszywający ból w lewym udzie. I to, że nie mogłam poruszyć palcem wskazującym lewej dłoni. Bolała mnie głowa. Tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu. Miałam wrażenie, jakby ktoś włożył ją w imadło i powoli kręcił ciężką korbą.

Bardzo powoli otworzyłam oczy. Czułam, że są spuchnięte. Sufit, upstrzony ledowymi lampkami, kołysał się w rytm bicia mojego serca. Obraz wydawał się nieostry. Przez krótką chwilę miałam wrażenie, że zwymiotuję. Wszystko wokół mnie tańczyło. Leżałam na łóżku w niedużym, jasnym pomieszczeniu. Trzeźwiejący umysł od razu zaczął podsuwać najgorsze myśli. Serce zaczęło łomotać w klatce piersiowej. Byłam w szpitalu! W szpitalnym pokoju! Sama. Nie licząc faceta, stojącego po prawej i w zamyśleniu wpatrującego się w krajobraz za oknem.

Krępy, barczysty mężczyzna, w wieku około czterdziestu kilku lat, usłyszał szelest pościeli, kiedy odwróciłam głowę, i spojrzał na mnie łagodnym wzrokiem, podchodząc do łóżka. Ogolona „na żołnierza" głowa i poorane przedwczesnymi zmarszczkami czoło wydały mi się znajome. Miałam wrażenie, że już gdzieś widziałam te piwne, wywołujące jakiś dziwny respekt, oczy. Facet odziany był w ciemnozieloną koszulkę, która ledwie mieściła jego wielkie bicepsy. Jego prawa ręka wisiała na czymś, co przypominało trochę ciemny temblak do usztywniania kończyn górnych.

— Cześć, dziecinko! — odezwał się łagodnie, z niemal tacierzyńską troską.

Omiotłam go wystraszonym spojrzeniem. Miałam wrażenie, że ze strachu jeszcze bardziej zapadam się w materac twardego szpitalnego łóżka. Dopiero teraz zerknęłam na usztywniony palec lewej ręki i wenflon na prawej, z którego wtłaczano coś w moje ciało. Poczułam bezsilność. I strach, że nie ma obok mnie nikogo, kogo bym znała.

— Jacek... — szepnęłam i rozpłakałam się jak dziecko.

Mężczyzna powoli nachylił się nad łóżkiem i pogładził moje przedramię, najwyraźniej próbując mnie uspokoić.

— Spokojnie, nie ruszaj się. Leż spokojnie — powiedział, przysuwając pod siebie szpitalny taboret. — Dostałaś środek przeciwbólowy. — Wskazał na stojak z wiszącą na nim przezroczystą flaszką. — Ta cała buteleczka musi tu sobie spokojnie skapnąć...

— Jacek?! — jęknęłam przez łzy, nie słuchając jego próśb i próbując podnieść się na łokciach. Ale kiedy tylko poczułam znowu ten nieznośny ból w udzie, zrezygnowana opadłam z powrotem na materac.

— Wszystko w porządku. Nie wstawaj, bo zerwiesz wenflon — powiedział cierpliwie, przykrywając mnie kołdrą.

Ten jego spokój był zupełnym przeciwieństwem tego, co czułam ja. Miałam ochotę zerwać kroplówkę, podnieść się na nogi i wybiec z tego pomieszczenia. Byle tylko znaleźć Jacka. Albo Dagmarę. Denisa. Kogokolwiek, komu mogłabym zaufać.

Spojrzałam z rozpaczą w „żołnierskie" rysy faceta, który był oazą spokoju i opanowania. Coraz bardziej upewniałam się w tym, że kiedyś już się spotkaliśmy. Ale w żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć tego momentu.

— Przypominasz sobie coś? — zapytał cicho, patrząc na mnie badawczo. — Cokolwiek?

Wytężyłam zaćmiony snem umysł. Pokręciłam przecząco głową i znowu się rozpłakałam. Jedyną rzeczą, która zachowała się w mojej pamięci, był wyjazd Jacka i to, że biegałam wieczorem po naszym boisku.

— Gdzie jest Jacek?! — chlipałam, przerażona. — Czemu go tu nie ma?! Coś mu się stało, prawda?!

— Nic mu nie jest — powiedział nieznajomy, w charakterystyczny sposób podkreślając słowo „nic". Troskliwie poklepał mnie po przedramieniu, oszczędzając pokłutą igłą dłoń. — Pogoniłem go do domu, żeby się przebrał i coś zjadł. Był tu z tobą od trzeciej w nocy, kiedy cię przywieźli. Podobno od trzech dni spał tylko dwie godziny...

— Gdzie ja w ogóle jestem? — Skrzywiłam się, próbując zobaczyć coś za szybą, która do połowy była jednak pokryta mlecznym wzorem.

— W Gdańsku — odpowiedział. — W szpitalu imienia Mikołaja Kopernika. A ja nazywam się Maximilian Kalski.

Spojrzałam na niego, kolejny raz starając się połączyć kropki. I w końcu mnie olśniło. „Telefon w środku nocy. Postrzelenie. Wyjazd Jacka. Max-policjant. Klamka..." — Spuściłam wzrok na białą jak śnieg pościel.

— Bardzo mi przykro, że poznajemy się w takich okolicznościach — powiedział, wzdychając ciężko i przecierając zmęczoną twarz.

Dopiero teraz zauważyłam na jego żuchwie pokaźną, grubą bliznę. Wyglądał trochę jak ci wszyscy amerykańscy weterani. Styrany życiem, noszący w sobie obrazy, o których ciężko jest człowiekowi zapomnieć. Ale mimo to nadal w formie, gotowy do tego, by w razie potrzeby użyć wobec agresora argumentów innych niż słowne.

— Jacek o wszystkim ci opowie. Odpocznij teraz i niczym się nie przejmuj. Lekarz mówił, że utrata pamięci, jeśli takowa się pojawi, będzie raczej chwilowa. Niedługo wszystko wróci do normy.

Zamyśliłam się. Przed moimi oczyma stanął nagle wyraźny obraz chłopaka o hipnotyzująco niebieskich oczach. Wzdrygnęłam się na posłaniu.

— Barski?! — zapytałam, zagryzając wargi prawie do krwi. — Czy on...

— On już nie będzie stwarzał problemu — odparł od razu, a w jego głosie zabrzmiała, tak typowa dla stróża prawa, pewność siebie.

— Żyje?

— Ledwo — odpowiedział, rozglądając się bez emocji po pomieszczeniu. — Właściwie to można powiedzieć, że poza sraniem pod siebie i przyjmowaniem płynów przez długą rurkę, niewiele będzie mógł zdziałać.

— Co się stało? Jest w śpiączce? Będzie żył?

Kalski uniósł prawą brew i odezwał się w sposób, który od razu zapalił w mojej głowie czerwoną lampkę.

— Powiedzmy, że — zawahał się przez moment, wygładzając mini bródkę — przeżył zderzenie z czołgiem.

Przełknęłam ślinę. Bałam się pociągnąć temat. Ale ciekawość okazała się silniejsza.

— Jacek? — zapytałam, a on spuścił wzrok i uśmiechnął się pod nosem.

— To nie jest ważne, dziecinko — powiedział spokojnie. — Ważne jest to, że żyjesz. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co by było, gdyby było inaczej.

— Coś mu grozi, prawda? — znowu zaczęłam szlochać, a on znowu zaczął uspokajać mnie troskliwym głaskaniem, jakbym była małym dzieckiem. — Przeze mnie wpakował się w tarapaty! — Słony potok zalał mi oczy. Przez chwilę nie widziałam nic, poza jasnym światłem pomieszczenia.

— Nic mu nie będzie — próbował uspokajać mnie Kalski.

— Od początku miał przeze mnie problemy! — łkałam, a moja poduszka cierpliwie chłonęła nadmiar łez. — Odkąd pojawiłam się w jego życiu, spotykają go same kłopoty! Gdyby nie ja...

— Gdyby nie ty, już dawno leżałbym obok moich starych! — odezwał się niski głos w drzwiach pokoju.

Spojrzałam w stronę wejścia. Ubrany w jasne jeansy i biały T-Shirt, trzymał w dłoni malutką wiązankę białych tulipanów. Powyżej łokcia, na masywnym bicepsie, odznaczał się niewielki opatrunek. Szare, przekrwione oczy, patrzyły na mnie z takim smutkiem, że mimowolnie dźwignęłam się na łokciach, kiedy ruszył w moim kierunku. Nie zwracałam już uwagi na to, czy coś mnie boli.

— Nie wstawaj! — powiedział, lekko drżącym głosem, dopadając mojego łóżka.

Rzucił kwiaty na krzesło, ujął moją głowę w dłonie i przylgnął ustami do mojego czoła. Poczułam, że zamyka oczy i zaciska mięśnie szczęki. Łzy wylewały się ze mnie strumieniami i nie byłam w stanie nad tym zapanować. Nie mogłam uwierzyć w to, że jest tutaj, obok mnie. Trzęsłam się cała na samą myśl, że mogłabym go już nigdy nie zobaczyć.

— Uciekam, stary! — powiedział Kalski, klepiąc Jacka po ramieniu.

Zostawił nas samych. Mój narzeczony ujął moją dłoń i, nie puszczając jej ani na chwilę, odłożył tulipany na szafkę i usiadł przy mnie. Musiałam się uspokoić. Ale widok jego zrozpaczonej, zmęczonej twarzy sprawiał, że pękało mi serce.

— Jak się czujesz? — zapytał cicho, gładząc moje palce. — Bardzo cię boli?

Potrząsnęłam głową, okłamując go. Ale on wiedział, że nie mówię mu prawdy. Nachylił się bliżej i pocałował moją dłoń, uważając na rurkę wenflonu.

— A ty? — zapytałam. — Skąd ten opatrunek? — Wskazałam na bandaż, owinięty wokół jego ramienia.

Wyprostował się i ściągnął swoje ciemne brwi.

— Pierdoła — powiedział, wzdychając ciężko. — Trochę się poszarpaliśmy...

— „Trochę"? — Uniosłam brwi. — Max mi powiedział...

— To już nie ma żadnego znaczenia. — Zacisnął zęby. — Najważniejsze, że żyjesz i że cię znaleźliśmy.

Spuściłam wzrok i nabrałam powietrza. Zawroty głowy stały się mniej dokuczliwe, ale nie zniknęły całkowicie. Zaczynałam natomiast odczuwać pierwsze oznaki działania środka przeciwbólowego. Nareszcie mogłam jako tako poruszyć lewą nogą.

— Co się stało? — zapytałam cicho. — Nic nie pamiętam. Pamiętam tylko, że biegałam po boisku...

Mój narzeczony patrzył na mnie w milczeniu. To znowu był ten moment, kiedy zastanawiał się, co powinnam wiedzieć, a czego mógłby mi oszczędzić.

— Jacek...

— Dzwoniłem do ciebie wieczorem — odezwał się, przybity. — Nie pamiętam, która była godzina. Coś koło jedenastej. Nie odbierałaś. Dzwoniłem chyba ze cztery razy. Wtedy coś mnie tknęło i sprawdziłem twoją lokalizację...

— Miałam wyciszony telefon. Wyciszam dźwięk zawsze, jak biegam. No wiesz, od czasu, jak opieprzyłeś nas, że dzwonią nam telefony na zbiórce — odparłam bardziej do siebie niż do niego i nagle serce podeszło mi do gardła. — O Boże. Był ściszony. Nie było go słychać, kiedy dzwoniłeś. Schowałam go do tej „sekretnej" kieszonki bluzy do biegania, wewnątrz na plecach...

Spojrzał na mnie i delikatnie ścisnął moją dłoń, jakby próbował przerwać moje ponure rozmyślania.

— ... Gdyby usłyszał, jak dzwonisz — przerwałam, bo znowu zebrało mi się na histeryczny płacz.

— Ciiiii — szepnął i czule pogłaskał mnie po głowie.

Jego oczy zalśniły łzami, a ja nie mogłam w żaden sposób opanować drżenia całego ciała. Wybuchnęłam żałosnym płaczem. Wstał z krzesła i przytulił mnie do siebie, oddychając nieregularnie i zaciskając dłonie w moich włosach.

— Znalazłem cię. Tylko to się liczy! — szepnął, próbując opanować nerwy. — Kiedy zobaczyłem, że jesteś w Morskiej, zadzwoniłem do Olszyńskiej. Ale ona o niczym nie wiedziała. Powiedziała, że poszłaś biegać.

— Źle się czuła — odparłam, próbując się uspokoić. — Nie chciałam jej przeszkadzać.

— Matka Barskiego popełniła samobójstwo — powiedział, wracając na taboret i drapiąc się po czole. — W nocy, zaraz po tym, jak okazało się, że zniknęłaś, dzwonił do mnie ojciec Barskiego. Wrócił zza granicy i znalazł swoją żonę w ich mieszkaniu. Musiała leżeć tam już dobrych kilka dni. Oszczędzę ci szczegółów. — Odetchnął ciężko i kontynuował: — Znalazł mój numer w historii połączeń w jej telefonie. Powiedział mi, co się stało. Chciał wiedzieć, dlaczego dzwoniłem do jego żony i czy mam jakieś informacje o tym, gdzie jest jego syn. Wtedy wiedziałem już, że Barski może być tutaj. Kiedy zobaczyłem, że jesteś w Morskiej i to o takiej porze, byłem pewien, że dzieje się coś bardzo złego.

— Niczego nie pamiętam — powiedziałam, z trudem połykając łzy.

— Spokojnie, wszystko sobie przypomnisz — pocieszał mnie, delikatnie dotykając moich palców. — Zadzwoniłem po Denisa i Siwego, a kiedy jechaliśmy do miasteczka, dałem znać starszemu z Morettich, żeby rozejrzał się po Ogrodowej. Twój lokalizator wskazywał, że jesteś gdzieś mniej więcej w połowie tej ulicy. Tam jest taki charakterystyczny rząd szeregowców. Niektóre z nich wynajmowane są turystom...

W mojej głowie nagle pojawił się przebłysk nieprzyjemnego wspomnienia - pachnącego wilgocią pokoju, w którym było prawie całkowicie ciemno. Wzdrygnęłam się i zacisnęłam zdrowe palce lewej ręki na kołdrze.

— ... W Morskiej byliśmy przed pierwszą. Obserwowaliśmy ulicę. Claudio powiedział, że nie widział niczego podejrzanego. Szukaliśmy wszędzie. Nawet na plaży. Zaczęliśmy pukać do wszystkich szeregowców. Pokazywaliśmy sąsiadom twoje zdjęcie. Ale nikt niczego nie widział. Zrobiło się małe zamieszanie. Sąsiedzi wyszli na ulicę. I wreszcie gdzieś koło wpół do drugiej podszedł do nas koleś, mieszkający na przeciwko tych domków, i powiedział, że koło jedenastej widział chłopaka, który niósł na rękach długowłosą dziewczynę i zniknął za drzwiami jednego z domów. Facet był pewien, że wróciliście z jakiejś imprezy i że byłaś pijana i dlatego cię niósł. Później wszystko poszło już błyskawicznie. Pukaliśmy do drzwi, waliliśmy, a kiedy usłyszeliśmy twój krzyk, weszliśmy do środka, nie czekając na zaproszenie.

Spuścił głowę i przetarł zmęczone oczy. Dla niego ta opowieść właśnie dobiegła końca.

— Co było potem?

Spojrzał na mnie przez moment, ale od razu odwrócił wzrok. Pokręcił głową i westchnął ciężko. Przez niewyspanie i ogrom przeżyć z ostatniej nocy na jego poważnej twarzy pojawiło się kilka drobnych zmarszczek.

— Leżałaś na podłodze przy wejściu — powiedział i zacisnął dłonie na metalowej rurce łóżka. — To, co tam zobaczyłem...

— Czy on — zawahałam się przez chwilę — mnie... czy...

— Nie — odpowiedział pewnie i objął moją talię przez szpitalną kołdrę. — Nie zgwałcił cię. Prawdopodobnie nawet nie próbował. Ale masz okres. Kiedy cię zobaczyłem, myślałem...

Skrzywiłam się boleśnie i dopiero teraz dotarło do mnie, że między moimi nogami zatknięto wielką, grubą szpitalną podpaskę.

— Aniołku, wszystko jest w porządku — powiedział, chwytając moją dłoń odrobinę za mocno. — Jesteś osłabiona i przestraszona, ale dojdziesz do siebie.

— Boli mnie noga...

Zacisnął mięśnie szczęki. Jego twarz przybrała kamienny wygląd, a usta zacisnęły się pod wpływem traumatycznego wspomnienia.

— Miałaś ranę szarpaną na udzie. Trzeba było to dobrze zszyć — mruknął przez zęby, jakby mówienie o tym sprawiało mu fizyczny ból. — Masz też wstrząśnienie mózgu, złamany palec, mnóstwo siniaków...

Znowu zrobiło mi się niedobrze. Spojrzałam na opatrunek palca lewej dłoni. Zamknęłam oczy i z trudem wypuściłam powietrze. Przez chwilę milczeliśmy. Tylko dotyk jego ręki świadczył o tym, że nadal jest przy mnie.

— Jak to się stało, że się tu znalazł? — zapytałam bez emocji, leżąc z przymkniętymi oczami.

— Tego nie wie nikt — powiedział zmęczonym głosem. — Pamiętasz, że nie mogłem skontaktować się ani z jego matką, ani z ojcem, ani z tą jego nową lekarką. Na dobrą sprawę mógł zwiać z Wrocławia już tydzień temu, kiedy jego lekarz pojechał na urlop. Prawdopodobnie zawinął gdzieś samochód. Na Ogrodowej znaleźliśmy srebrnego Golfa „trójkę". Sąsiedzi mówili, że na pewno nie należy do nich...

— Jak to możliwe, że pojawił się w „Primaverze" i nikt go nie zauważył?

— Nie musiał wjeżdżać od strony dziedzińca. Pamiętasz ten wiadukt, który mijamy na treningu? — Otworzyłam oczy i kiwnęłam głową. — Tamtędy przebiega druga trasa, która też prowadzi do miasteczka, tyle że od strony zachodniej. Prawdopodobnie zaciągnął cię w głąb lasu, przeniósł kilkaset metrów aż do tamtego miejsca i wsadził do zaparkowanego tam auta.

Jak to możliwe, że niczego nie pamiętałam? Zupełnie, jakby ktoś wymazał z moich wspomnień cały wczorajszy wieczór! Barski zabrał mnie aż do Morskiej. Skrzywdził mnie fizycznie. A ja nie pamiętałam nawet, co takiego mi zrobił i jak to się stało, że w ogóle wyszłam z tego cało! Dziura w pamięci była tak przytłaczająca, że na pewno wpływała też negatywnie na mój stan fizyczny. Patrzyłam w pustą przestrzeń ponad moją głową. Z całych sił próbowałam przypomnieć sobie choć kawałek tego, o czym opowiadał mi Jacek. Ale, poza kilkoma nic niewnoszącymi obrazami, nie działo się nic. Mój umysł nie chciał ze mną współpracować.

— Miałeś mieć dzisiaj to spotkanie z Szymczakiem...

— Odwołałem je — powiedział bez namysłu. — To nie jest teraz ważne.

Ogromny ciężar na moich piersiach pojawił się znikąd i sprawił, że poczułam się jeszcze gorzej niż przed chwilą.

— Przepraszam cię — szepnęłam i kolejne łzy spłynęły na moją poduszkę. — Bardzo cię przepraszam. Za wszystko...

— O czym ty mówisz? — Zmarszczył brwi i nachylił się nade mną, sięgając mojego policzka.

— To wszystko moja wina! — rzuciłam, unikając jego wzroku. — Od początku miałeś przeze mnie problemy. Od pierwszego dnia, kiedy pojawiłam się w twoim życiu...

— Dlaczego tak mówisz?! — zdenerwował się, ujmując moją twarz. — To nie są żadne problemy. To życie, mała. W naszym przypadku trochę bardziej skomplikowane. Ale nie zamieniłbym ani jednej chwili z tobą na sielankę z kimś innym, rozumiesz?

— To jakaś klątwa! — jęknęłam. — Pieprzony niefart, że przytrafiają nam się takie rzeczy!

— Kochanie — szepnął, całując mnie w usta. — Wyszliśmy z tego cało. Czy to nie jest teraz najważniejsze? Żyjesz, jesteś tutaj, mogę z tobą rozmawiać, przytulać cię...

— Nie chciałam, żebyś cierpiał! — wydarło się z moich ust, razem z kolejnym szlochem. — Kocham cię najbardziej na świecie i nigdy nie chciałam komplikować ci życia!

Oparł czoło o moje czoło i westchnął ciężko, zamykając oczy.

— Jesteś SENSEM mojego życia — syknął bezsilnie. — Zrozum to w końcu!

🔹

Następnego dnia wróciliśmy do „Primavery". Mimo że do ostatecznego zamknięcia sezonu i całego ośrodka pozostały jeszcze dwa tygodnie, Jacek zaczął namawiać mnie do tego, żebym od razu przeniosła się do jego mieszkania w Gdańsku. Rzekomo miało mi to pomóc w całkowitym dojściu do zdrowia i tym, by nie stresować się przykrymi wspomnieniami, które na terenie naszego campu mogły wrócić do mnie ze zdwojoną siłą. Ale ja nie chciałam jeszcze żegnać się z moją ukochaną pustelnią, która powoli przywdziewała na siebie jesienne szaty. Mimo traumatycznych przeżyć, kochałam każdy zakątek tego ośrodka i tylko tutaj wyobrażałam sobie powrót do pełni sił fizycznych i psychicznych.

Dagmara, od czasu mojego „wypadku", przebywała razem z Denisem w Gdańsku, w domu jego rodziców. Nie miałyśmy okazji nawet ze sobą porozmawiać. Przez cały ten czas rzekomo czuła się źle. Zaczęła obwiniać się również za to, że nie przypilnowała mnie tamtego feralnego wieczoru, kiedy udałam się na samotną przebieżkę po campie. Było mi przykro, że jest w tak złym stanie. Obiecałam sobie, że zaraz po przeprowadzce do Gdańska, spędzimy ze sobą więcej czasu.

Na nasze piękne polskie Wybrzeże powoli nadciągała jesienna słota. Deszczowych dni było zdecydowanie więcej niż jeszcze tydzień temu. Liście drzew zaczynały przebarwiać się z soczystej zieleni w ciepłe kolory oranżu i czerwieni. Coraz częściej zrywały się porywiste wiatry, a poranna rześkość powietrza zmuszała mieszkańców do zakładania swetrów i lekkich kurtek.

Osiemnastego września, w zimny, deszczowy poranek, spacerowałam wzdłuż loggii, obserwując zielono-purpurowy świat za poręczą. Wsłuchiwałam się w stukot kropli o drewniane balustrady budynku. Spojrzałam na małą osamotnioną ławeczkę tuż pod lasem. Dwie brązowe sarny wychyliły pyszczki z gęstych zarośli i ostrożnie zaczęły skubać trawkę naszego boiska.

Odzyskałam pamięć. Wyparte wspomnienia poukładały się chronologicznie. Białe luki zapełniły się w logiczny sposób obrazami.

Nagle pamiętałam wszystko. Z detalami. I podjęłam jedną z najgorszych decyzji w moim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro