Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15: Nekromanta

Od rozmowy z Daphrą minęły dwa dni. Postanowiłam zrobić to, co wtedy mi zasugerowała. Będę rozmawiać z Kaynem.

Być może do rozmowy przekonała mnie data. Dziś jest ostatni dzień niedźwiedziego miesiąca. Dziś mieliśmy się bawić w Sapharze, tak jak na początku lata, ale myślę, że lepiej; dużo lepiej. Już nie byłabym taka nieśmiała. Z tej okazji włożyłam na siebie suknię z pajęczego jedwabiu; tę, którą uszyłam samodzielnie wedle najnowszej mody królującej w ojczyźnie mojego męża.

Patrzą się na mnie dziwnie — dworzanie i służący — kiedy tak idę w tym kusym odzieniu. A, niech patrzą. Ja przejmuję się bardziej spotkaniem z Kaynem, niż głębokim dekoltem oraz wysokimi rozcięciami na udach. Tak dawno go nie widziałam... od wybuchu buntu minęły dwa tygodnie — to wtedy widziałam go po raz ostatni.

Zamknięto go w północnej części. Jest tam osamotniony, gdyż specjalnie odizolowano go od reszty więźniów. Stanowi zagrożenie — tak przyjęło się mówić.

Wartownicy kłaniają się na mój widok, otwierają przede mną drzwi i rzucają uprzejme pozdrowienia. Również się do nich uśmiecham; jestem grzeczną królową, którą z pewnością Koryntczycy zapamiętają.

Im niżej, tym chłodniej, a nie powiem, żeby pogoda nas rozpieszczała. Jak to w miesiącu niedźwiedzim coraz więcej pada, a słońce jest zbyt wysoko, aby ogrzewać powietrze w sposób wystarczający. Na ramionach mam gęsią skórkę — zdecydowanie pajęczy jedwab nie nadaje się do naszego klimatu. Kiedy schodzę na najniższą kondygnację lochów, leciutko drżę. Drżę nie tylko z zimna, ale również strachu i podniecenia.

Ostatni żołnierz wpuszcza mnie za kraty.

— Odejdź — rzucam polecenie, nawet na niego nie patrząc. Moje oczy szukają odpowiedniej celi, pragnąc dojrzeć ukochanego.

— Ale pani... — Wartownik protestuje. — Nie mogę królowej zostawić samej z...

— Wynoś się — cedzę przez zaciśnięte zęby, tym razem racząc rozmówcę nieprzychylnym łypnięciem.

Dwa służalcze skłony później już go nie ma, a jego pospieszne kroki odbijają się od wysokich ścian.

Kroczę powoli, odwlekając moment, kiedy wreszcie stanę z nim twarzą w twarz. Z jednej strony pragnę go zobaczyć, ale z drugiej obawiam się tego spotkania. Chyba boję się dowiedzieć, że to wszystko, co razem przeżyliśmy, było kłamstwem. Moje serce równocześnie rwie się do Kayna, trzepocząc z podniecenia, a także z trwogą drży w obawie przed zranieniem. Ale nie mogę dłużej unikać konfrontacji. Powinnam z nim porozmawiać choćby ze względu na naszą rzekomą miłość. Nie godzi się, abym wszystko zostawiła w łapach tych starych pierdzieli z sądu.

— Już na schodach poznałem, że to ty — słyszę przed sobą. — Tylko ty chodzisz tak lekko, a jednocześnie śmiało. Jak prawdziwa królowa, Bello...

Zatrzymuję się przed jedną z cel. Z pewnością traktowali go gorzej niż Daphrę. Serce się kraje, gdy widzę jak brudny i przepocony siedzi po turecku na kawałku starego dywanu. Zasłaniam usta dłonią, rzucając spojrzenie za spojrzeniem na kolejne fragmenty skąpo oświetlonej celi.

Nie ma tu za wiele miejsca. W rogu stoi wiadro, najdalej od niego stary, przeżarty przez mole koc, a pod nogami mam pustą miskę po obiedzie. Sam Kayn prezentuje się dobrze, aczkolwiek potrzebuje długiej wizyty w łazience.

Taksuje mnie wzrokiem. Zatrzymuje się na dłużej w okolicy dekoltu, a później wystających spod materiału fragmentów ud. Patrzy tak jak zawsze, gdy ubieram coś kuszącego. Patrzy, jakby zaraz miał mnie wziąć na tej chłodnej, niezbyt czystej podłodze. Pierwsza rzecz, która się nie zmieniła — wciąż mnie pożąda.
— Witaj, Kaynie — mówię na przywitanie i słyszę, że mój głos jest zbyt wysoki.

— To dzisiaj, prawda? Koniec letniej pory? — pyta.

— Dokładnie tak.

— Kurwa — zaczesuje zbyt tłuste włosy do tyłu i kręci głową. — A mogliśmy się tak dobrze bawić. Wróciłabyś do Saphary, jak ci obiecałem...

— Może jeszcze się wybiorę...

— Sama?

— Kto wie? — Wzruszam ramionami.

Sięgam po krzesło, które ktoś zostawił — zapewne badacze — i siadam przed kratami, zakładając nogę na nogę.

— Wyglądasz pięknie... — mruczy. — Pragnę cię...

— Przykro mi. — Moje barki ponownie się podnoszą i opadają. — Nic z tym nie zrobimy.

— Ajć... przyszłaś się tu nade mną znęcać?

— W żadnym razie. Przyszłam, bo chciałam cię poznać.

Śmieje się, a następnie odchyla w tył, opierając dłonie za krzyżem.

— A nie poznałaś? — pyta wesoło.

— Jak widać nie.

Poważnieje, ale wciąż zachowuje otwartą postawę. Zdaje się, że cieszy się z mojej wizyty. Wydaje mi się, iż czekał na nią.

— Otrzymałaś raport? — zgaduje.

— Tak.

— I co?

— To ty powinieneś odpowiedzieć na to pytanie.

Opuszcza czoło.

— Chciałem ci powiedzieć o wszystkim.

— Kiedy?

— Planowałem, że jeśli wszystko będzie szło po mojej myśli, to zrobię to właśnie dzisiejszego wieczora.

— Och! — Pochylam się do niego. — To chyba dobrze się składa, nie? Akurat dziś postanowiłam cię odwiedzić.

— Miałem nadzieję, że zaglądniesz do mnie wcześniej — wyrzuca mi.

— Ja... — Tracę pewność siebie. — Bałam się tego spotkania.

— To zrozumiałe.

Patrzę w bok. Jest mi wstyd.

Jeśli naprawdę miał nadzieję na wcześniejsze spotkanie, to zawiodłam. To oznaczało, że być może wciąż coś do mnie czuje; że być może naprawdę mnie kocha. Kocha i tęskni.

Przygryzam wargę, nie wiedząc, co powiedzieć.

— To zawsze ty zadawałaś niewygodne pytania i to ty zachęcałaś, żebym dzielił się z tobą tajemnicami. Naprawdę spodziewałem się ciebie wcześniej. Niemniej — uśmiecha się dyskretnie — wszystko rozumiem. Mogłaś nie chcieć mnie widzieć, po tym jak dowiedziałaś się, że mogę na ciebie wpływać. Z tego powodu też mogłaś się po prostu bać, że wykorzystam to i teraz. Nie zrobię tego. Zrobiłem to raz. Jeden raz za dużo. Nie powinienem tego nigdy na tobie używać. Obiecałem sobie po twoim wypadku, że nigdy nie będę tobą manipulował. Mimo wszystko to zrobiłem... Przepraszam, Bello.

Szczery. Skruszony. Wierzę mu, dlatego odpowiadam mu krótkim kiwnięciem. Sama zmusiłam go do użycia mocy.

— Przyszłam, ponieważ chcę porozmawiać o tym, że jesteś magiem, a dokładniej nekromantą. Chcę wiedzieć, jak to się stało, że nikt wcześniej o tym nie wiedział.

— Chętnie ci opowiem.

Marszczę brwi. To takie proste?

— Tak, to takie proste — odpowiada na nie zadane wprost pytanie.

— Jak możesz wiedzieć, o czym myślę?

— Spędziłem godziny, dni... tygodnie na obserwowaniu cię. Nie potrzebuję korzystać z psioniki, żeby wiedzieć, o czym myślisz. Przychodzi mi to naturalnie. A uściślając... to nie pełną myśl widzę, a jakiś zalążek, słowo, uczucie...

— Opowiedz mi. — Wracam do tematu.

— Opowiem, ale chcę, żebyś mi nie przerywała.

Zgadzam się. Zamykam usta i cierpliwie czekam. Jest zadowolony. Zadowolony, bo wreszcie do niego przyszłam. Zadowolony, bo z nim rozmawiam. Zadowolony, bo wreszcie opowie mi o sobie prawdę.

— Wiesz, jak trudno ukryć to, kim się jest, Bello? — rozpoczął.

***

Życie nigdy mnie nie rozpieszczało. O tym, o czym ci dziś opowiem, wie tylko Lamber, a ojciec wraz z bratem pamiętają tylko częściowo. Opowiem ci moją historię, moją prawdziwą historię, mimo że wcale nie musisz zachować jej dla siebie. Jeśli ktoś ją pozna... w sumie nie wydarzy się już nic nowego. Plotki szybko się rozchodzą i zapewne o tym, iż jestem czarownikiem, wiedzą już wszyscy. Kogo obchodzi mój punkt widzenia, prawda?

Wszystko zaczęło się od mojej matki. Ona, tak jak i ja, miała zdolności magiczne. Veronis, bo tak miała na imię, nie pochodziła z Ghany. Przeprowadziła się do królewskiego miasta, mając już ponad dwadzieścia lat. Gdzie wcześniej się wychowywała, nie wie nikt. Nikt też nie znał jej przeszłości, dlatego nie dostrzeżono, iż była wiedźmą. Zresztą... bardzo dobrze to ukrywała. To zbieg okoliczności, że w ogóle zaprezentowano ją ojcu. Wyróżniała się z tłumu — była piękna, dobrze zbudowana i mówiono, że i inteligentna. Zajmowała się ziołolecznictwem. Pewnego razu sprzedała lek rekrutantowi, a ten, gdy tylko ojciec zaczął szukać partnerki, przypomniał sobie o niej. Rekrutantowi nie wolno odmówić, zwłaszcza gdy chodzi o królewską rodzinę. Może Veronis miała nadzieję, że nie zwróci uwagi ojca? Przeliczyła się. Wybrał ją bez zastanowienia. Później już chyba tylko modliła się do bogów, aby nie przekazać dziecku swojej brudnej krwi.

Ojciec był mną zachwycony i nie widział poza mną świata. Pierworodny, a do tego prezentowałem najlepsze cechy nefilim. Byłem dużym dzieckiem o pięknych, rozległych skrzydłach. Ciii... nie przerywaj mi. Dojdziemy do tego. Rozwijałem się prawidłowo do trzeciego roku życia. Osiągałem świetne wyniki jak na swój wiek, zarówno fizyczne, jak i umysłowe. Można powiedzieć, iż byłem uzdolniony, patrząc na normy dla trzylatków. Wybijałem się ponad przeciętność.

Utopijna wizja idealnego syna rozpłynęła się gwałtownie; w jeden zaledwie dzień.

Bawiłem się w ogrodzie. Znalazłem martwego pisklaka. Zrobiło mi się przykro z powodu jego śmierci. Zawsze byłem trochę... zbyt delikatny, jak na tutejsze standardy. Mniejsza z tym... Bardzo chciałem, żeby ten ptak się obudził. Akurat był ze mną ojciec. Tłumaczył mi, czym jest śmierć. Nie zważając na to, czy rozumiałem, opowiadał o umierających organach. O zatrzymanym sercu i krzepnącej krwi. A ja próbowałem to sobie wyobrazić. I wyobraziłem sobie, że serce ptaka jednak się kurczy. Zmniejsza się, zwiększa... Może bardziej, że to sam ptak pulsuje? Nie pamiętam. W sumie nie mam pojęcia, jak to zrobiłem, ale ten ptak nagle podskoczył. Był połamany. Jego główka zwisała, kończyny wykręcały się w niefizjologiczny sposób. Żył, ale nie został wyleczony. Nie potrafiłem wtedy leczyć, a i dziś nie mogę nazywać się biegłym w tej sztuce; wolę leczenie zostawić profesjonalistom.

Okres dziecięcy pamiętam jak przez mgłę, ale nigdy nie zapomnę, jak nie dałem sobie odebrać żywego trupa. Ojciec zamknął mnie w pokoju i nie pozwolił wychodzić. Tylko on dostarczał mi jedzenie. A ptaszek leżał na parapecie i jęczał agonalnie. I rozkładał się. Śmierdział coraz gorzej. Minęło kilka dni, podczas których ojciec zaciągnął języka tu i tam i zadbał, żeby nie wywęszyli mnie łowcy czarowników. Służba spakowała moje rzeczy, a ojciec wraz z świtą wywieźli mnie na wieś.

Zamknęli mnie w wieży, a każdemu, kto pytał o książątko Kayna, wmawiano, że zostałem wysłany na północ z powodu ciężkiej choroby. Myślę, że miałem nigdy nie "wyzdrowieć".

Poznałem Alphonse.

Mag, specjalizujący się w nekromancji, ze mną zamieszkał. Nie rozumiałem, czemu ma zaszyte usta. Czemu nie wyrwie szwów, żeby wreszcie przestać seplenić? Byłem dzieckiem. Bałem się pytać o takie rzeczy. Ojciec nigdy wcześniej nie rozmawiał ze mną o magii; nie czuł takiej potrzeby. O ironio, Taurona od razu wyszkolił w kwestii czarowników.

Bałem się Alphonse, a przynajmniej na początku. Już pierwszego dnia rozdeptał mojego pisklaka, a plama tkanek i krwi raziła przez wiele dni. Później do niego przywykłem. Stał się dla mnie jak rodzina. Zaczął mnie uczyć.

Tęskniłem za domem, a także za ojcem. Byłem jego ulubieńcem, a gdy okazało się, że jest we mnie magiczna krew, praktycznie mnie porzucił. Odwiedzał mnie bardzo rzadko, a jeśli już to robił, rozmawiał z Alphonse, a nie ze mną. Tęskniłem za domem... za tamtym życiem. Na dworze byłem szczęśliwy... dlatego pewnego razu uciekłem.

W domu nie powitano mnie ciepło. Ojciec miał już nowego syna. Tauron był wtedy niemowlakiem. Za karę i żeby więcej nic podobnego się nie powtórzyło, obcięto mi skrzydła. Zabieg był długi i męczący, aczkolwiek trzeba ojcu przyznać, że mimo niechęci do mnie starał się sprowadzić najlepszych medyków i czarownika. Po skrzydłach nie pozostał żaden widoczny ślad. Pamiętasz ten dzień nad jeziorem? Znalazłaś jeden z dwóch stawów, w którym niegdyś osadzone były skrzydła. Tylko to mi po nich pozostało... Mięśnie odpowiedzialne za lot zanikły; chyba nawet nie umiałbym ich teraz napiąć.

Wróciłem do prywatnej wieży i od tego czasu moje stopy długo nie dotknęły trawy. Rekonwalescencja po amputacji była długa i bolesna. Na nowo uczyłem się chodzić. Zmienił się mój środek ciężkości i przez miesiące potrafiłem się wywrócić na idealnie równej powierzchni.

Potrafisz sobie wyobrazić, że swędzi cię coś, czego nie masz? Swędzi, a ty nie możesz się podrapać, bo tego nie ma. Czasem myślałem, że zwariuję. Do dzisiaj nieraz mam wrażenie, że one tam są... że czuję ich ciężar... że nimi poruszam... I wciąż swędzą i bolą — zdarza się to rzadko, ale jednak.

Chyba właśnie wtedy zacząłem nienawidzić. Znalazłem w Alphonse najlepszego przyjaciela. Nic dziwnego... Tylko jego miałem. Ojciec pojawiał się raz na rok dla świętego spokoju, a później przez pewien okres nieco częściej, a to wyłącznie dlatego, że w pewnym wieku Tauron zaczął się mną interesować.

Do wieku nastoletniego miałem dobry kontakt z bratem. Nie widział we mnie zagrożenia. Bardzo chętnie mnie odwiedzał. Bawiliśmy się. Później, jakoś przed jego dziesiątymi urodzinami, zrozumiał, kim jestem, a także nabrał uprzedzeń. Już nie chciał mnie widywać...

Spędzałem czas na nauce, czytaniu, przyrządzaniu eliksirów.

Alphonse przestał mnie uczyć, uznając, że tyle, ile mi przekazał, powinno mi wystarczyć. Nie wystarczało. Chciałem więcej.

Miałem piętnaście lat, kiedy Alphonse stał się ofiarą mojego... eksperymentu. Nie mógł się mi sprzeciwić. Jako członek rodziny królewskiej miałem prawo go zatłuc, a on nie powinien się bronić. Nie zatłukłem go, rzecz jasna. Ja tylko... próbowałem uczynić z niego marionetkę. Wymyśliłem własny rodzaj czarów. Już jakiś czas wcześniej odkryłem, iż mogę czytać w myślach, a także sterować mało złożonymi mózgami owadów i ptaków. Potrzebowałem tylko pióra, czółka, nóżki... czegokolwiek. Maczałem je we własnej, świeżej krwi i mogłem na chwilę przejąć kontrolę. Efekt się gubił, gdy krew obumierała. Wymyśliłem, że być może wszycie sobie kawałka ciała innej osoby, pozwoli mi na dłużej zachować kontrolę. Eksperymentowałem, a Alphonse zmusiłem do zachowania tajemnicy.

Na początku były włosy. Efekty były marne. Paznokcie... Coś się działo, ale nie o to mi chodziło. Kość, a dokładniej paliczek. Ha! Jeden paliczek wystarczył, abym zasugerował Alphonse, że ma on ochotę przeczytać Encyklopedię Grzybów. Ha! Ha! Siedział cały dzień nad tą książką, jakby czytał co najmniej powieść o zaprawdę genialnej fabule. Zmuszałem go do podskoków, tańca... a jemu wydawało się, że sam miał na to ochotę. Widzisz... To nie działa w ten sposób, że ofierze jest odbierana wolna wola. Nie. Marionetce się wydaje, że realizuje swoje decyzje i nie widzi nic dziwnego w tym, że wcześniej miała inne zdanie i argumentowała je w sposób bezsprzeczny. Odkryłem sposób na zbrodnię idealną.

Metodą prób i błędów opracowałem także sposób na częściowe zastąpienie wspomnień ofiary. Mogłem zmieniać tylko mały fragment, ale to wystarczyło.

Zmusiłem Alphonse do podróży. Wysłałem go po książki i zwoje o czarnej magii. Dzięki temu pogłębiłem swoją wiedzę. Dzięki temu dowiedziałem się, co zrobić, żeby obce ciało nie gniło i nie zostało odrzucone przez mój organizm. Do tego czasu Alphonse stracił dziewięć paliczków...

Robiłem, co żywnie mi się podobało. Opuszczałem wieżę na dni, tygodnie... Miałem już wtedy siedemnaście lat; wchodziłem w dorosłość. Nie wyróżniałem się w tłumie — wtedy po raz pierwszy doceniłem brak skrzydeł, bo, bądź, co bądź, wśród nefilim są one rzadkością. Bawiłem się jak pies spuszczony z łańcucha. Kradłem, bo oficjalnie nie było powodu, dla którego ojciec miałby wysyłać mi złoto; przecież zaspokajał moje potrzeby. Piłem i paliłem, bo wydawało się mi to takie męskie. Pierwszy raz przeżyłem z kurwą. W ten sposób żyłem niemal rok. Wtedy poznałem Lamber.

Lamber pracowało w moim ulubionym burdelu. Wiem, jak to brzmi... Mój ulubiony burdel... Cóż poradzę, że to miejsce miało klimat? Nie zawsze przychodziłem tam, aby konsumować; czasem po prostu relaksowałem się na jednej z kanap, słuchając muzyki. Zrozumiałabyś, gdybyś tam była chociaż raz. Nie chodzi tylko o panienki... To kwestia drugorzędna. Chodzi o czystość, dobre jedzenie i mocne drinki, a także odpowiednią muzykę. Dzięki magii kradłem bardzo sprawnie, więc mogłem sobie pozwolić na wstęp do luksusowego domu uciech. Najbardziej lubiłem miejsce przy fontannie...

Wracając do Lamber. Zwróciło na mnie uwagę. Ja... nie czułem zainteresowania sukkubem. Jego odmienność mnie odstręczała. Sam jestem odmieńcem, ale do hermafrodyty naprawdę mi daleko. Lubiło przebywać w pobliżu, aczkolwiek utrzymywało odpowiedni dystans, nie zakłócając mojej prywatności swoją aurą. Z czasem zaczęło ze mną rozmawiać. Pytało o moje samopoczucie. Rozmawiało o pogodzie. Zanim zapytało mnie o to, skąd pochodzę, minęły tygodnie. Nie narzucało się. Sukkuby wiedzą więcej, niż się im powie, dlatego, a przynajmniej tak podejrzewam, od początku wiedział, kim jestem. Bardzo się przyzwyczaiłem do Lamber.

Pewnego razu po raz kolejny wróciłem do wieży po kilkudniowej wyprawie do miasta. Czekał tam na mnie ojciec, żołnierze i martwy Alphonse. Alphonse, będąc pod moim urokiem, powiedział ojcu, że sam mnie wypuścił, bo czuł do mnie współczucie. Ojciec mnie zmusił do wykopania grobu dla mojego nauczyciela. Byłem wściekły. Po wszystkim zamknęli mnie w wieży. Ojciec zostawił straż.

Po tygodniu ojciec wrócił i po raz pierwszy zapytał, czy czegoś potrzebuję. Chciał mnie za wszelką cenę utrzymać w zamknięciu. Kazałem sprowadzić Lamber. Ojciec myślał, że Lamber będzie mi służyło do zaspokojenia potrzeb dojrzewającego mężczyzny, jednak ja potrzebowałem sukkuba, aby móc dalej wieść przyjemne życie włóczęgi.

Lamber stało się moim Alphonsem. Kość sukkuba zajęła miejsce paliczka nauczyciela. W ten sposób mogłem zmusić istotę, która nie robi nic wbrew swej woli, do spełniania moich zachcianek, a także do utorowania mi drogi na wolność. Lamber uwiodło żołnierzy, a także zasugerowało, że wcale nie muszą mnie pilnować. Bo widzisz... niby mogłem postąpić z nimi tak, jak z marionetkami, jednak oni byli zbyt ostrożni, żeby się do mnie zbliżać. Myślę, że ojciec im tego kategorycznie zabronił. Nie wiedział, co potrafię zdziałać moją magią, jednak umiał sobie wyobrazić, do czego mógłbym być zdolny. Był sprytny, ale ja go przechytrzyłem.

Doskonale wiedziałem, kiedy ojciec ma zamiar mnie odwiedzić. Lamber dowiadywało się od wartowników. Wracałem zawsze na czas, sprawiając wrażenie, że nigdy nie opuszczałem tej cholernej wieży.

W mojej głowie dojrzewał plan. Plan ten zrealizowałem w dniu dwudziestych urodzin. Wcześniej wszystko przygotowałem. Udawałem, że zmieniłem nastawienie do ojca. Stałem się bardziej przyjazny. Zapewniłem, że zrozumiałem, dlaczego muszę żyć w zamknięciu. Ha! Ja mu wręcz dziękowałem, że nie wysłał mnie do jednego z tych miasteczek dla czarodziejów, gdzie zaraz za bramą pozbawiliby mnie męskości, żebym przypadkiem się nie rozmnożył. Aczkolwiek... chyba za to faktycznie jestem mu wdzięczny. Lubię seks. Może wtedy bym go nie potrzebował... ale jednak — dobrze, że mogę uprawiać seks. Odnowiłem kontakt z Tauronem. Miał już prawie piętnaście lat, rozpoczął się u niego okres buntu, więc znów zapragnął odwiedzać straszego brata.

Moje urodziny... Ach...

Zażyczyłem sobie, żeby ojciec i brat się ze mną napili. Dwóch dojrzałych mężczyzn, podrostek i morze alkoholu. Dobrze wspominam tamten wieczór; w końcu był to pierwszy wieczór wolności.

Udawałem, że piję razem z nimi. Tauron szybko odpadł, więc nie zauważył. Z ojcem było trudniej. Nie byłem dobrym iluzjonistą, ale udawało mi się go wielokrotnie przekonać, że wypiłem, kiedy tak naprawdę nawet nie podniosłem kieliszka do ust. Musiałem być trzeźwy. Lamber mi pomogło. Uśpiło ojca.

Lamber pomogło mi także wykonać operację i rytuał. Ja pierdolę... na samą myśl o tym...

Nad ojcem potrzebowałem dużej władzy. Przeprowadzałem różne badania; czytałem słowa najlepszych nekromantów. Doszedłem do wniosku, że oko, tuż za fragmentem mózgu, daje największą władzę nad drugą istotą. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie czułem takiego bólu, jak wtedy, gdy Lamber wydłubał mi oko... To było ogromne ryzyko... nigdy wcześniej nie robiłem czegoś tak skomplikowanego. Bardzo ostrożnie przygotowałem oko ojca i scaliłem je ze swoim ciałem. Mdlałem. Lamber mnie pilnowało; cuciło; stawiało na nogi. Czuję jednocześnie dumę i obrzydzenie z powodu tego, co wtedy zrobiłem. Jak pewnie już wiesz, wkrótce lekarze usuną niektóre ciała obce z mojego organizmu. Boję się tego... Ale nie przyszłaś tutaj, żeby mi współczuć. Chciałaś czegoś się o mnie dowiedzieć.

Bratu zabrałem wyłącznie ząb. Ósemkę. Chciałem tylko trzymać go w ryzach.

Po wszystkim modyfikacja ich pamięci stała się komicznie prosta. Ojcu wmówiłem, że stracił oko, potykając się w łazience — miał się złapać trzonka miotły, który to wbił się w jego oczodół — a Tauronowi, że wypadek ojca tak nim wstrząsnął, iż uderzył szczęką w kant umywalki. Przyjęli to za pewnik, chociaż niewątpliwie byłby to wyjątkowo przykry i bardzo nieprawdopodobny ciąg zdarzeń. Z pomocą Lamber i naprawdę skomplikowanej magii wmówiłem im także, że moje oczy od zawsze były dwukolorowe. Po kilkunastu latach nieobecności nikt z dworskiej świty nawet by temu nie zaprzeczył.

Bez większego trudu przekonałem ojca, że nie stanowię zagrożenia i mogę wrócić do Ghany.

Powitano mnie z rezerwą. Nie wyglądałem, jak mężczyzna, który przez lata leczył się na ciężką chorobę na północnej półkuli. To nie miało znaczenia. Ojciec i brat stali po mojej stronie, nawet nie wiedząc czemu. Oficjalnie mówiłem, że choroba odebrała mi skrzydła, a zdrowie odzyskałem kilka lat wcześniej, ale uparłem się, żeby zostać, bo poznałem dziewczynę. Byłem po prostu zakochanym głupcem.

Gdy wszystko się ustabilizowało, rozpocząłem realizację kolejnego planu — bo widzisz, moim celem nie jest panowanie nad Korynthią, a zrzucenie ojca z tronu w ramach zemsty za odebrane mi bezpowrotnie lata życia.

***

Siedzę, a moja noga nerwowo podryguje. Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

Kayn, jak sam powiedział na początku, nigdy nie wiódł łatwego życia. Od początku los skazał go na porażkę, a jednak ten postanowił się przeciwstawić.

Wszystko układa się w zgrabną całość. Znajduję odpowiedzi na pytania, bo tam, gdzie nie widziałam dotąd logicznego wyjaśnienia, nagle się ono pojawiło.

— Chcesz zrzucić ojca z tronu? — upewniam się.

— Tak. Do tego potrzebowałem Korynthii i sojuszu z Demorgią.

Nie chcę na razie drążyć tego tematu.

— Wiesz, że jutro przesłuchają twojego ojca?

— To dlatego rano mam zabieg... — mruknął równocześnie zły i wściekły.

Nie wiedziałam. Jeśli uważają, że oko Agretta przeszkodzi w przesłuchaniu samego Agretta, mogą chcieć je usunąć.

— Możesz nim sterować na odległość? — pytam.

— Skądże. Nie jestem cudotwórcą. Muszę być w pobliżu, żeby coś zasugerować.

— Dlaczego o tym nie powiedziałeś? Może...

— Daj spokój. Nie potrzebuję go już. I tak już nigdy nie zbliżę się do ojca.

— To nie znaczy, że musisz cierpieć — protestuję.

— Cierpieć? — Przechyla głowę nad jedno z ramion. — Nie mów, że mnie żałujesz.

Podrywam się gwałtownie z miejsca i wędruję po lochu.

— Ty idioto! — rzucam do Kayna, a on sztywnieje. — Gdybyś od początku był ze mną szczery...

— To co?

Zatrzymuję się i patrzę na niego z góry.

To co, Bello?

Zaciskam usta. Cholera. Chyba sama nie wiem, co... Czyżbym chciała z nim... współpracować? Przecież to on... to on stał za inwazją Korynthii... To on stał za śmiercią moich rodziców.

Otwieram usta.

Matko! To on...

To on...

On!

Jaka ja byłam głupia! Przecież sam powiedział... ale ja dopiero teraz zrozumiałam. Skupiłam się na historii biednego chłopca odrzuconego przez ojca, kiedy z tej opowieści wynikało coś ważniejszego.

— Ty zaplanowałeś podbój Korynthii — szepnęłam. — Ty stoisz za śmiercią moich rodziców. To przez ciebie tysiące żołnierzy i obywateli zginęło. Ty wymyśliłeś, że weźmiemy ślub. To przez ciebie rozkładałam nogi przed medykami. Przez ciebie Rory jest kaleką. To przez ciebie Rigi trafiła pod opiekę Daphry. O wszystkie te rzeczy obwiniałam chorą ambicję twojego ojca... Tak naprawdę to ty sobie to wszystko wymyśliłeś i kazałeś zrealizować swój plan... swoją zemstę. — Moje ciało jest sztywne i napięte. Czuję obrzydzenie do tego mężczyzny, który wgapia się we mnie wielkimi oczami. — A ja myślałam, że tylko jesteś chorym nekromantą, który ożywił szczątki mojego ojca...

— Bello... — Wstaje ostrożnie, wyciągając przed siebie dłonie. — Chyba nie do końca rozumiesz...

— Nie rozumiem? — cedzę. — To mi wyjaśnij, bo ja innego wyjaśnienia nie widzę.

Chwyta za kraty, wciskając twarz między pręty. Ja się cofam.

— Pozwól, że ci wytłumaczę... — mówi spokojnie, uspokajająco. Wie, że niewiele brakuje do mojego wybuchu. — Moja magia nie działa w tak precyzyjny sposób... Ja tylko zasugerowałem ojcu, że powinien zawalczyć o Korynthię. Starałem się ograniczyć straty z waszej strony, dokładnie obmyślając plan zdobycia serca Namibi i wkładając go do głów ojca i Taurona. To się udało. Nie miałem wpływu na to, że twoi rodzice się zbuntują. To miało się zakończyć w jedną noc. Nie miałem też wpływu na Daphrę. Ona nie jest ze mną połączona. To ona dbała o powodzenie podboju. Gdybym wiedział... nigdy bym na to nie pozwolił, a tak... musiałem siedzieć cicho. Ślub był jedynym sposobem na uniknięcie wojny. Nie mogłem tak szybko zmienić postanowienia o dziecku. To było podyktowane tradycją. Potrzebowałem czasu, aby coś zdziałać w tym temacie...

— Nie obchodzi mnie to, że ty tylko zasugerowałeś. — Celuję palcem w jego twarz. — To przez twoją sugestię i chęć zemsty to wszystko się wydarzyło.

— Bello... — prosi.

— Nie. — Kręcę głową. — Nie chcę już tego słuchać. Jesteś mordercą. Zbrodniarzem. Powinieneś umrzeć za to, co zrobiłeś.

— Nie umrę za to, co zrobiłem, mimo iż byłoby to dla wszystkich najwygodniejsze — mówi.

— Jak to?

Nie rozumiem.

— Nie umrę, ponieważ, jeśli wykonają na mnie egzekucję... ty również umrzesz.

Przed oczami pojawiają się mroczki, świat wiruje. Muszę się czegoś złapać. Opieram się na krześle, oddychając ciężko. Czemu te kolana są takie miękkie? Uginają się, a ja tylko cudem powstrzymuję je przed bezwładnym złożeniem się.

— Bello? — Kayn się niepokoi. — Bello? Jak mogę ci pomóc?

Natychmiast przytomnieję. Patrzę na niego spode łba, chociaż oczy chcą uciec w głąb czaszki. Uspokajam się na tyle, żeby móc samodzielnie opuścić lochy.

— Poradzę sobie — stwierdzam słabo. — Więc... naprawdę byłam martwa? — pytam. — To dlatego mogą wyjąć ci oko, a Tempestowi nic się nie stanie, za to ty umierając, zabierzesz mnie za sobą? Tak to działa? — upewniam się.

— Jesteś bystrą dziewczynką, Bello... Tak. Byłaś martwa i dlatego teraz jesteś ze mną połączona aż do śmierci.

— Czy... czy ja zacznę się rozkładać? — Mam płacz na końcu nosa. — Jestem chodzącym trupem jak mój ojciec i ten ptak z twojej opowieści?

Wyciąga do mnie rękę, ale ja nie mam zamiaru jej przyjąć. Nie tym razem.

— Nie. — Wzdycha. — Nie jesteś jak król Orion i ten ptak. Nigdy bym na to nie pozwolił. Jesteś żywa. Twoje ciało jest żywe. Twoje ciało się regeneruje, a twoje włosy i paznokcie rosną. Twoje płuca i serce działają, rozprowadzając krew po ciele. Trawisz pokarmy, które później budują twój organizm. Możesz mieć dzieci. Żyjesz, ale twoje życie jest zależne ode mnie, bo twoje serce zamilkło na minuty... Twoje ciało nie zaczęło procesów... rozkładu. Gdyby do tego doszło, pozwoliłbym ci umrzeć w spokoju. Nie skazałbym cię na cierpienie.

— Wybacz mi, Kaynie... — szepczę. — Ale muszę... Muszę to przemyśleć. Sama.

— Jesteś roztrzęsiona.

— Dlatego muszę stąd wyjść.

Cofa się o krok, jakby chciał mi zapewnić przestrzeń.

Odchodzę bez słowa.

Przez moment naprawdę myślałam, że zacznę się rozpadać. Przez moment myślałam, że coś nam grozi.

Gdy jeszcze jestem poza spojrzeniami, zatrzymuję się i opieram o zimny mur. Robię wydech. Układam dłonie ponad miednicą. To jest chyba najważniejszy powód, przez który nie chciałam go odwiedzać.

*

Pod poprzednim rozdziałem cisza... nie wiem, czy wam nie przypadł do gustu, czy o kij chodzi xD, ale mam nadzieję, że podoba wam się ta historia i sposób jej opowiadania.

Pozdrowienia :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro