Rozdział 14- Nia ma jak rodzinka!
Ale chwila nie mogę od tak paradować po mieście skoro jestem na językach każdego obywatela tego kraju od kilku dni. Muszę się przemieszczać po mieście niczym ninja. Albo górą, albo dołem. Skacząc po dachach budynków mogę się szybciej dostać niż błądząc w podziemnych kanałach. Więc lecimy górą.
Wszedłem na dach domu. To na trzy. Raz... Dwa... Trzy.
Skoczyłem na sąsiedni dach. Dachówki pospadały na trawę. Nie mam odwrotu.
Przeskakując na kolejne dachy oraz miejsca wyższe niż chodnik myślałem nad tym co mogą robić Julce i jak wejść do tego zakładu. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę że wskoczyłem na dach szkoły. Mojej dawnej szkoły.
To oznacza że Julka może być nie daleko.
Miasto było ciche i spokojne. Nikt nie jeździł samochodem nie licząc policji. Nawet psy nie biegały wolno po ulicy. Jedyne co było na ulicach to gliny które tylko na mnie czekają. Ale nie mogę zaprzątać sobie tym głowy. Muszę się teraz skupić. Wejdę oknem. Tylko tam stoi jeden z tych skurwysynów. Trzeba go załatwić bez rozlewu krwi, no i oczywiście po cichu.
Stanąłem na dachówce przy oknie i złapałem go za szyję. Wyciągnąłem go przez okno i zrzuciłem na płot z prętami. Dobra z tym minimalnym rozlewem krwi to żartowałem. Będzie cicha rzeź.
Wszedłem do środka. Julka siedziała w pokoju który był na dole przy samym końcu zakładu, natomiast samo pomieszczenie na dole było wypełnione skrzyniami i kontenerami i butlami z gazem. Przy metalowej bramie były schody prowadzące na stalowe platformy, na których zresztą byłem. Na dole było koło 20 ludzi, a na górze u mnie tylko ja. Zszedłem na dół i schowałem się za kontenerem. Przed mną był jeden z ludzi ręki sukinsyna. Podszedłem i podciąłem mu jego gardziołko. Wszedłem na kontener i poczekałem aż ktoś tu przyjdzie. Nagle usłyszałem kroki w kontenerze. Zszedłem z niego i zakradłem się za tego typa. Złapałem go za głowę i wykręciłem kark.
-Ej mamy tu trupa! Bądźcie gotowi do strzału. Nikt nie może tu wejść ani wyjść.
No i chuj. Tyle z mojego skradania. Przeszedłem do drugiego kontenera. Przed mną jest dwóch ludzi. A ja mam jeden nóż no i arsenał broni ale nie chce go wyjmować z plecaka.
Podszedłem do nich łapiąc jednego za szyję trzymając nóż przy jego gardle.
-Odłuż spluwę. Po cichu.
-Ja... jasne.
-Teraz odwróć się plecami.
-Ok... Nie zabijaj mnie proszę.
Podciąłem gardło temu co był przez mnie wykorzystany do negocjacji o pistolet.
Wziąłem go i podłączyłem magazynek. Przyłożyłem mu broń do potylicy.
-C'est la vie.
Strzeliłem. Zostało 15. A mi się strzelanie spodobało.
-Ej... Pajace tu jestem!
Zaczęli do mnie strzelać, a ja do nich.
Pięknie zostało 14. Strzelając musiałem uważać na butlę z gazem bo inaczej...
Zostało 10. Zaczęli wchodzić na górę. Strzelałem do nic ale zdałem sobie sprawę że na górze jest ich około 4, rusztowanie jest na łańcuchach. Więc zacząłem strzelać w łańcuchy. Poszły dwa jeszcze dwa. Rusztowanie zaczęło się huśtać. Schowałem się w kontenerze i strzeliłem w jeden z łańcuchów. Usłyszałem tylko spadające metalowe rurki i wybuchy butl z gazem. Po kilku minutach wyszedłem z środka. Została jedna osoba która wisiała za łańcuch do góry nogami. Strzeliłem mu w gardło. Poszedłem do pokoju w którym jest przetrzymywana Julka.
-Wiedziałam że wrócisz do miasta.
-W przeciwieństwie do mnie skarbie.
-Ale zrobiłeś tam burdel.
-W końcu to po to żeby cię uratować.
Rozwiązałem jej ręce.
-Wynosimy się stąd...
Usłyszałem oklaski.
-Brawa na prawdę. Udało ci się zabić moich ludzi, włamać do zakładu, uciec z więzienia, ukrywać przed policją, zabić funkcjonariuszy prawa, kolegów z klasy, farmera i przypadkowego dzieciaka.
-Dziekuję za opisanie tego co robiłem przez kilka tygodni ale pozwolisz że już sobie pójdę.
Wyszli dwaj zamaskowani i zaczęli do mnie mierzyć.
-Nie wiesz kim jestem. Prawda?
-Nie bardzo twoja maska trochę ogranicza mi rozpoznanie twojej twarzy.
Zdjął ją.
-Tata?
Ciąg dalszy nastąpi...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro