Stjernen
— Wody!
Krzyk mojej ukochanej wyrwał mnie z drzemki.
— Już niosę! — odkrzyknąłem, biegnąc do kuchni i wyciągając z szafki pierwszą lepszą szklankę i napełniając ją wodą z kranu.
— Ja rodzę!
Że co? Przecież jeszcze dwa tygodnie.
W głowie zaświtała mi jedna myśl, którą wymówiłem na głos:
— Musimy jechać do szpitala.
— No musimy!
Nie wiem jakim cudem zaniosłem ją do auta i nie zabiłem jej (ich), przechodząc przez próg. A mówiła, żeby go zlikwidować, bo można przez niego stracić zęby. Ale przecież szykowałem pokój dla Elli i nie mogłem się zająć tym cholernym progiem. W każdym razie usadziłem ją w aucie, przypiąłem pasem i na złamanie karku pędziłem do szpitala. I jeszcze nie mogłem dodzwonić się do lekarza! Skandal! Urlopu mu się zachciało?! Żeby się zatruł rybami z Bałtyku, pełnymi rtęci! Po drodze potrąciłem jakiegoś dresa, który darł się:
— Pedale, czy ty chcesz pół Norwegii powybijać?
No jaki ze mnie pedał? Przecież rodzę. W sumie to moja ukochana rodzi, ale praktycznie to oboje rodzimy. No, co? Poczuwam się do rodzicielstwa, a nie wypieram się mojego dzieciaczka.
Zapakowałem go do auta i zapewniłem ukochaną, że zaraz będziemy w szpitalu. Tylko niech najpierw dojadę i nikogo nie zabiję po drodze, to będzie sukces (na wagę złota olimpijskiego). Ale to nie moja wina, że ludzie mi się pchają (i zwierzęta) na maskę. Mogą skakać po dachach.
— Kochanie żyjesz? — zapytałem.
— AAAAA!— wydarła się.
Temperamentna. I za to ją kocham. W łóżku też taka jest. Nie kłamię.
— Przecież słyszysz, że żyje — odezwał się dres, który chyba miał złamaną nogę, bo coś mu tak kość wystawała/
— Patrz na drogę, dzieciorobie! — wrzasnęła.
— Ale kochanie... — zacząłem.
Szpital. Miejsce wybawienia. I co teraz mogło pójść nie tak?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro