Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Forfang x Fannemel


Wdech. Wydech. Wdech.... Rozejrzałem się, po czym szybko przebiegłem na drugą stronę ulicy. Wskoczyłem na stary, podniszczony nieustannym tupotem stup chodnik. Wdech... Wydech... Zwolniłem kroku zbliżając się do małego parkowego jeziorka. Zatrzymałem się patrząc na rodzinę kaczek. Trzy maleństwa płynęły za mamą w zwartym szyku. Lekko uśmiechnąłem się na myśl o rodzinie. Rodzinie, której już nie miałem.... Nie, miałem. Ale to już co innego. Kucnąłem porywając w dłonie źdźbło wilgotnej od porannej rosy trawy. Świtało. Spojrzałem w kierunku wyłaniającego się zza pozieleniałych drzew słońca. Lekki wietrzyk rozwiał mi wilgotną od potu grzywkę. Zgarnąłem włosy do góry zrzucając z głowy kaptur grafitowej bluzy. Rodzina kaczek znów zwróciła moją uwagę. Jedno z kaczątek zaczęło chlapać wodą na drugie. Pomyślałem o chłopaku śpiącym w moim łóżku. O tym, co mógłbym z nim stworzyć. Czym moglibyśmy być, gdyby nie ciążący nad naszymi głowami wyrok. Zamknąłem oczy czując jak napływają do nich łzy. Trzęsącymi dłońmi zakryłem twarz, odcinając się choć na moment od otaczającego mnie świata, od rozpoczynającego się na nowo dnia. Nie mogłem patrzeć na wschód słońca, gdy moje życie już na zawsze miało pogrążyć się w ciemności. Otarłem wilgotne policzki i biegiem ruszyłem przed siebie. Wdech....Wydech....

Zatrzymałem się dopiero pod drzwiami mieszkania. Zagryzłem wnętrze policzka i po raz ostatni głęboko nabrałem powietrza. Pociągnąłem za klamkę a do moich nozdrzy dotarł zapach świeżo pieczonych gofrów. Skopałem buty i zdejmując bluzę wszedłem do kuchni. Oparłem się o framugę patrząc na spokojne ruchy blondyna. Układał on owoce na dwóch, gotowych już gofrach. Zapukałem lekko w ścianę, dając mu znać o swojej obecności. Ten energicznie uniósł głowę. Na jego drobnej twarzy pojawił się uśmiech.

-O, wróciłeś. Zrobiłem nam śniadanie.- Wskazał na talerze z przystrojonymi goframi. – Takie jak lubisz.

-Dziękuję, kochanie. Ale umawialiśmy się, że będziesz odpoczywał. – Powiedziałem podchodząc bliżej i zamykając go w swoich ramionach. Chłopak jedynie wywrócił błękitnymi oczami.

-Oboje wiemy, że to nic nie zmieni. A nie mam zamiaru zmarnować ostatnich tygodni życia na bezczynne leżenie. – Przełknąłem ogromną gulę w gardle słysząc jego słowa. To, jak beztrosko zabrzmiało to z jego różowych ust nie dawało mi spokoju. Kilka tygodni. Całe nasze plany, marzenia... Wszystko to zostało nam zabrane, jedyne co pozostało to kilka tygodni...

-Anders, proszę....- Chłopak jednak nie dał mi dojść do słowa i zasłonił mi usta kościstą dłonią. Była lodowato zimna.

-Nie, Johann. JA cię proszę. Dobrze wiesz, że mówię prawdę. Nie wiesz nawet jak bardzo chciałbym, żeby to było kłamstwo, ale jest już za późno. – Stanął na palcach i ułożył lodowate dłonie po obu stronach mojej twarzy. – Kocham cię, i chcę ci to okazać póki mam czas. Wiem, że nie weźmiemy ślubu na plaży, nie powiem straszliwie upokarzającej przemowy płacząc jak małe dziecko, nie będziemy mieli dzieci, nie będę mógł narzekać na to, że nie chce ci się do nich wstać w nocy, nie odprowadzimy ich pierwszego dnia do szkoły, nie... nie będziemy tymi super żenującymi rodzicami gdy nasze dzieci będą nastolatkami, opowiadającymi im nasze historie z życia. Nie zabronimy naszej córce iść w „takim" stroju na imprezę. Nie wyjedziemy na Hawaje. Nie zestarzejemy się... Wiem i tak cholernie mnie to boli, że ta zjebana choroba odbiera mi wszystko o czym marzyłem. Ale nie chce, żeby tobie to odbierała. Masz żyć... Masz być szczęśliwy jak mnie nie będzie...

-Anders, przestań....- Chłopak znów skutecznie mnie uciszył.

-Johnny, obiecaj mi to, proszę. – W jego błękitnych oczach zalśniły łzy. Patrząc w te piękne oczy, tak smutne czułem jak moje serce rozrywa się na drobne kawałeczki. On nie mógł odejść. Nie teraz, nie mógł. Zamknąłem oczy czując jak napływają do nich łzy. Oparłem czoło o jego. –Proszę, muszę to usłyszeć. Że dasz sobie radę, że wszystko będzie w porządku. Nate...

-Nie będzie, Anders. Bez ciebie nie będzie.- Zaszlochałem przyciągając go bliżej siebie. – Nie będzie... Chciałbym móc ci to powiedzieć, obiecać ci to. Ale nie jestem w stanie. Nie okłamię cię. Za bardzo cię kocham. Mam ochotę wszystko zniszczyć. Ten po pieprzony, niesprawiedliwy świat. Bezsilnych lekarzy, przyrodę. Siebie... że nic nie zauważyłem. Anders, jakbym coś zauważył... może wtedy szanse byłyby większe. Może wtedy lekarze faktycznie by coś zrobili, a nie czekali na najgorsze....

-Cii. – Poczułem jego drobne palce wplątujące się w moje włosy. Jego zimne usta dotknęły mojej skroni.

-Nie mogę cię stracić, nie poradzę sobie. Jesteś dla mnie najważniejszy, jesteś całym moim światem.- Wyszlochałem mocząc mu koszulkę łzami. Chłopak lekko odsunął mnie od siebie po czym bez uprzedzenia wpił się w moje usta. Pocałunek smakował łzami i smutkiem, miłością i bezsilnością. Byliśmy niczym statek podczas sztormu. Całkowicie bez szans. Jego dłonie przeczesywały mi włosy, moje zjechały na jego biodra. Podniosłem go, ten oplótł nogami moje biodra. – Proszę, nie zmuszaj mnie do tego.

-Kochaj się ze mną.- Wyszeptał chłopak patrząc mi w oczy. Kiedy otwierałem usta by mu odpowiedzieć, znów mi przerwał. – Proszę, nie zrobisz mi krzywdy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro