|P. Prevc| Nothing To Forgive
- Gdzie jest Domen? - pyta surowo ojciec i chociaż spogląda również na Cene, dobrze wiem, że pytanie jest skierowane do mnie.
Wymieniamy z młodszym bratem lekko zdezorientowane spojrzenia i rozglądamy się dookoła. Po młodym nie ma śladu. Już od dwóch godzin.
- Pewnie gdzieś się bawi - odpowiadam, krzyżując ręce na piersi i odwracając wzrok.
Czuję na sobie pretensjonalne spojrzenie Cene. Zna prawdę. Wie wszystko.
- Lepiej, żeby wrócił na kolację.
Tata odchodzi i po chwili znika w swoim gabinecie, a ja biorę oddech pełen ulgi. Chociaż wcale nie mam ku temu podstaw.
Patrzę w stronę okna i krzywię się lekko widząc, że słońce nieubłaganie zmierza ku zachodowi. Za pół godziny będzie już całkiem ciemno.
- Gratuluję - mówi Cene, na co ja od razu się denerwuję.
- To nie moja wina! - podnoszę na niego głos, chociaż sam tak naprawdę nie wierzę w swoje słowa.
- Już dawno powinien być w domu, nawet jeżeli wyszedł obrażony.
Wzdycham, wbijając wzrok w podłogę. Brat ma rację.
Szybko zakładam kurtkę i buty, po czym wychodzę. Muszę go znaleźć. I muszę to zrobić sam, bo Cene jeszcze nie jest całkiem zdrowy po ostatniej grypie. Chociaż bardzo chcę, nie jestem w stanie zrzucić na niego winy. Wiem, że poszedłby za nim, gdyby nie to, że jeszcze nie może wychodzić na mróz.
I wiem, że wcale by nie musiał, gdybym nie nakrzyczał na młodego. Oczywiście, że nie powinienem. Nawet nie miałem powodu. Przecież ciągle zabierał moje rzeczy, by się nimi pobawić i nigdy nie miałem z tym problemów. Ale akurat tego dnia rodzice zabronili mi wyjść z kolegami, co wyjątkowo mnie rozdrażniło. Oszczędziłem Cene ze względu na jego gorsze samopoczucie, więc oberwało się Domenowi, bo w przeciwieństwie do mnie, jemu pozwalano na wszystko. Byłem po prostu zazdrosny.
Słyszę śnieg, skrzypiący pod swoimi stopami. Widzę parę, wydobywającą się z moich ust przy każdym wydechu. Czuję jak lodowate powietrze bezlitośnie szczypie mnie w twarz sprawiając, że jeszcze bardziej chciałbym zawrócić do domu.
Mimo to, uparcie idę przed siebie, a w myślach powtarzam wszystkie znane mi przekleństwa. Nie mogę doczekać się momentu, gdy będę mógł powiedzieć je prosto w twarz młodszemu bratu. Z każdym pokonanym metrem, czuję, że jestem na niego coraz bardziej zły.
Idę tam, gdzie zawsze najbardziej lubił spędzać czas. Zbliżając się do pobliskiego jeziora, mimowolnie przyspieszam kroku. Chcę znaleźć się tam jak najszybciej, mając nadzieję, że właśnie tam go znajdę.
W końcu docieram na miejsce i rozglądam się uważnie, czując, jak podnosi mi się ciśnienie. Panujący już półmrok nie pomaga, ale po kilku sekundach dostrzegam sylwetkę brata. Siedzi tuż nad brzegiem.
W chwili, w której go zauważam, opuszczają mnie wszystkie nerwy. Czuję już tylko ogromną ulgę. I wyrzuty sumienia. Wolnym krokiem idę w jego kierunku, by zatrzymać się metr za nim.
- Domen.
Nie reaguje, choć jestem pewien, że mnie słyszy. Jedynie zadrżał, co trochę mnie martwi. Podchodzę bliżej, kucam obok niego i odkrywam, że z jego oczu płyną łzy. Wiem, że to moja wina.
- Przepraszam - mówię z całkowitą powagą i skruchą - Wróć do domu.
On jedynie odwraca wzrok, na co wzdycham głęboko i siadam obok niego. Przez chwilę wpatruję się w zamarzniętą taflę jeziora. Widzę, że kilka metrów od nas widnieje na niej jakiś kształt, ale ignoruję to.
- Co robiłeś przez cały czas? - pytam, chcąc odwrócić jego uwagę od złości na mnie.
- Nie powiem ci - odpowiada cicho.
- Dlaczego?
- Bo znowu zaczniesz krzyczeć.
Marszczę brwi i uważnie mu się przyglądam. Trzęsie się, ale chyba nie do końca z zimna. Patrzy przed siebie, a w jego spojrzeniu widzę strach. Kolejne łzy spływają po jego zmarzniętych policzkach.
- Co zrobiłeś? - staram się mówić tak łagodnie, jak tylko jestem w stanie - Nie będę krzyczał. Obiecuję, tylko powiedz prawdę.
Po chwili wahania wyciąga rękę i wskazuje na kształt znajdujący się na zamarzniętym jeziorze. Podążam za nim wzrokiem, ale wciąż nic nie rozumiem.
- Poszedłem tam.
- Wpadłeś do wody?! - pytam i od razu chwytam go za kurtkę, by sprawdzić, czy miał kontakt z lodowatą wodą.
- Nie, ale lód zaczął pękać i wystraszyłem się, więc uciekłem z powrotem na brzeg, ale miałem w ręce smoka i upuściłem go niechcący... - mówi, prawie na jednym wydechu - Został tam, chciałem po niego wrócić, ale lód już jest pęknięty i nie dam rady po nim przejść.
Głos coraz bardziej mu się załamuje, a ja patrzę na niego z zaskoczeniem. Początkowo nie mam pojęcia o co chodzi, w końcu jednak dociera do mnie, że Domen mówi o zabawce, którą dostałem od rodziców, wiele lat wcześniej. Plastikowa figurka, którą zawsze bardzo lubiłem, bo po prostu podobało mi się jej wykonanie i szczegółowość, była też jedną z ulubionych zabawek mojego najmłodszego brata.
Spoglądam na jezioro i dopiero teraz rozpoznaję ten kształt. Wstaję i zaczynam iść w jego kierunku, wchodząc na zamarzniętą taflę i uważając na każdy swój krok.
Słyszę jak lód pęka coraz bardziej pod naciskiem moich stóp. Próbuję obrać inną ścieżkę, ale szybko dochodzę do wniosku, że skoro Domen nie dał rady, ja tym bardziej. Wzdycham głęboko i zawracam. On, widząc, że nie odzyskam zabawki, płacze jeszcze bardziej. Nie przez nią. Przeze mnie.
- Czy ty nie chcesz wrócić do domu dlatego, że nie jesteś w stanie odzyskać smoka? - pytam, kucając przed nim - I boisz się, że będę o to zły?
Twierdząco kiwa głową i odwraca wzrok, na co ja się uśmiecham.
- Eh, Domči... - mierzwię mu włosy - To tylko zabawka. Przedmiot, nic wielkiego. Pomyśl, co by było, gdybyś wpadł do wody. Co ja bym wtedy zrobił?
Przez chwilę patrzy na mnie ze zdziwieniem, ale w końcu wzrusza ramionami. Przykładam dłonie do jego zmarzniętych policzków i ścieram z nich mokre strużki łez.
- Prosiłem cię tyle razy, żebyś nie chodził po tym jeziorze. Martwiłem się, że coś ci się stało.
- Przepraszam - szepcze cicho.
Mocno tulę go do siebie, czując ulgę, że jest cały i zdrowy, chociaż trochę zmarznięty. Chyba nieco go tym uspokajam.
- Chodź. Wracajmy do domu.
Biorę go na plecy i niosąc go w ten sposób, wracamy. On mocno mnie obejmuje i cicho mówi, że mnie kocha. Uśmiecham się i odpowiadam tym samym, a potem go rozweselam, sprawiając, że zapomina o problemie.
A na drugi dzień razem odzyskujemy smoka.
Miał wtedy pięć, albo sześć lat.
***
- Co robisz w sobotę?
- W sobotę? - pytam, kątem oka spoglądając na Domena, który od razu zainteresował się rozmową i uważnie mi się przygląda. Powstrzymuję uśmiech i odchodzę na kilka kroków - A co?
- Idziemy do kina? - w telefonie słyszę pełen nadziei głos Miny.
- Do kina... Hm... Ale to tak koło szesnastej, co nie?
Słyszę głębokie westchnięcie młodszego brata i widzę, jak wbija rozczarowane spojrzenie z powrotem w zeszyt od matematyki. Mina już wymienia mi tytuły filmów, które są puszczane o tej godzinie, ja jednak nie przywiązuję do tego większej uwagi. Zaczynam się zastanawiać, po kim Domen jest tak naiwny.
- Czekaj, czekaj... - przerywam jej - Nie mogę w sobotę. Młody ma konkurs. Ale niedzielę mam wolną.
Młodszy brat patrzy na mnie z zaskoczeniem i szybko się rozpromienia. Nie daję po sobie poznać, że zrobiłem to specjalnie. Nie słucham Miny, która komentuje z niezadowoleniem moją zmianę decyzji. Umawiam się z nią i rozłączam, a potem idę w stronę Domena, który nieudolnie próbuje ukryć to, jak bardzo mu zależało.
- Naprawdę sądziłeś, że zapomniałem i nie przyjdę? - pytam z rozbawieniem, przechodząc obok niego i przeczesując dłonią jego włosy - Głupek.
Kilka dni później stoję przy zeskoku i z zadowoleniem obserwuję jego poczynania. Chociaż znajomi po raz kolejny drwili z tego, że wolę oglądać skoki brata, niż iść z nimi na piwo, ja uważam, że to była najlepsza z możliwych opcji spędzenia popołudnia.
Oddaje drugi skok, choć trochę nierówny i nerwowy, najdalszy ze wszystkich. Wygrywa bez najmniejszego problemu i gdy tylko może, podbiega do mnie, rzucając się w moje ramiona.
- Gratuluję - mówię i przybijam z nim piątkę.
- Jesteś dumny? - pyta z iskierkami w oczach, na co ja uśmiecham się szeroko.
- Jasne, że jestem.
Szczęście, które wywołuję u niego tymi słowami, jest niemożliwe do opisania. Odbiera nagrodę, przebiera się i resztę dnia spędzamy razem. Mina chciała do nas dołączyć, ale nie zgodziłem się. Chociaż wraz z Domenem bardzo się lubią, ten dzień chcę poświęcić tylko jemu. Zasłużył na to.
Pozwalam mu więc wybrać, co będziemy robić i idziemy na pizzę, a potem zgarniamy Cene i do późnej godziny kręcimy się poza miastem.
Miał wtedy dwanaście lat.
***
Wygrywam kolejny konkurs Pucharu Świata, ale to zwycięstwo nie sprawia mi żadnej radości. Stojąc na podium wymuszam na sobie uśmiech, biorę wszystko, co wkładają mi w ręce i gdy tylko mogę, jak najszybciej wracam do szatni.
Przebieram się, wychodzę i chociaż staram się uniknąć dziennikarzy i fanów, ostatecznie mnie dorywają. Biorę więc głęboki oddech, udzielam krótkiego wywiadu, rozdaję kilka autografów i robię parę zdjęć, ale myślami jestem zupełnie gdzie indziej.
Gdy już udaje mi się uwolnić, jak najszybciej wracam do hotelu. Wiem, że powinienem iść prosto do trenera, ale nie obchodzi mnie to. Nic mnie nie obchodzi. Przechodzę przez hotelowe lobby, zbieram szybkie gratulacje od kolegów z kadry lub innych skoczków i wchodzę do windy. Wciskam odpowiedni przycisk i po kilku chwilach już idę szybkim krokiem przez korytarz.
Omijam swój pokój. Idę dalej. Omijam kolejne drzwi i jeszcze jedne, aż w końcu staję przed tymi odpowiednimi. Nie wygłupiam się z pukaniem, po prostu naciskam klamkę i wchodzę. I zastaję dokładnie ten widok, którego się spodziewałem i obawiałem.
Wzdycham głęboko, zamykam za sobą drzwi i podchodzę do łóżka, na którym siedzi z kolanami podciągniętymi do brody i schowaną w nich twarzą. Siadam tuż przy nim i powoli przeczesuję jego włosy. Słysząc jak pociąga nosem, obejmuję go i mocno do siebie tulę.
- Nic się nie stało - mówię cicho - Jesteś młody, to normalne na tym etapie. Też tak miałem.
- Nieprawda - mówi przez łzy - Nie miałeś, pamiętam. To już trzeci tydzień. Trzecia skocznia. Ja nie chcę tak skakać.
- Wiem - gładzę go po plecach, próbując go uspokoić - Nikt nie chce. Ale to spotyka każdego, nie tylko ciebie.
- Zostaw mnie samego - szepcze, biorąc drżący oddech.
- Domči...
- Proszę, zostaw mnie. Nie chcę, żebyś mnie takiego widział. Nie chcę cię więcej zawodzić.
- Nie zawodzisz mnie, matole - mówię, śmiejąc się cicho - Nigdy mnie nie zawiodłeś. Po prostu masz gorszą formę, to musiało w końcu nadejść. I w końcu odejdzie. Zaufaj mi. I nie licz na to, że sobie pójdę, dopóki siedzisz tu zaryczany.
Osiągam odwrotny efekt do zamierzonego, bo zaczyna płakać coraz bardziej. Wtula się we mnie, a ja czuję jak pęka mi serce. Wiem, że oddałbym wszystkie swoje zwycięstwa, by wyciągnąć go z tego dołka.
- Chciałbym być taki jak ty - mówi po chwili.
- Ale nie będziesz. Będziesz lepszy.
W tym sezonie wielokrotnie właśnie tak spędzam wieczory. Siedząc z nim w hotelowym pokoju lub rozmawiając przez telefon i pocieszając, po każdym nieudanym skoku, który przeżywał niezwykle mocno.
I chociaż on za każdym razem powtarza, żebym się nie przejmował, nie potrafię.
Miał wtedy szesnaście lat.
***
- Co z tobą? - pytam, widząc z jakimi nerwami wrzuca swoje rzeczy do torby.
Przyszedłem pogratulować mu drugiego miejsca, ale on wydaje się być przez to wściekły.
- Nic - mruczy pod nosem.
- Domen, przecież widzę.
- Gratuluję zwycięstwa - mówi cicho, a ja zaczynam wszystko rozumieć.
- Jesteś zły, bo wygrałem? - pytam z zaskoczeniem.
Zamiera. Staje w miejscu i bierze głęboki oddech, po czym przenosi na mnie zdenerwowane spojrzenie.
- Kim ja dla ciebie jestem? - pyta chłodno.
- Jesteś moim młodszym bratem - odpowiadam bez wahania, podchodząc do niego i chwytając go za barki - Z którego jestem cholernie dumny.
- No właśnie. Dla całego świata jestem nikim więcej, a po prostu twoim młodszym bratem - odpowiada z wyrzutem i gwałtownie się ode mnie odsuwa - Zawsze gorszy, zawsze w twoim cieniu, zawsze do ciebie porównywany. Nie jestem Domenem Prevcem, skoczkiem ze Słowenii, tylko twoim pierdolonym, młodszym bratem!
Wrzuca do torby kolejną rzecz, a w jego oczach pojawiają się łzy ze zdenerwowania.
- Mówiłeś mi, że będę lepszy od ciebie. Najlepszy. Ale oni by mi tego nie wybaczyli. Nie rozumiesz? Ja nic nigdy nie osiągnę. Nigdy nie będę kimś w oczach tych wszystkich ludzi. Bo nawet kiedy to ja, a nie ty, zostałem liderem klasyfikacji, pierwsze pytanie jakie zostało mi zadane, było o ciebie. Jak się czuję z tym, że odebrałem ci ten cholerny plastron. I wiesz co? Czułem się zajebiście. Dopóki nie zrozumiałem, że to nic nie zmienia. Że wciąż jestem tylko młodszym bratem Petera.
Jego słowa bolą niczym noże wbijane w moje serce. Nigdy nie przypuszczałem, że mógłby mieć taki problem. Nie sądziłem, że dojdzie do czegoś takiego. I chociaż mam ogromną ochotę wyjść, próbuję przemówić mu do rozumu.
- Dlaczego dajesz sobą manipulować? - pytam cicho - Przecież im o to właśnie chodzi. O sensację. Najlepiej dla nich by było, gdybyśmy się że sobą pobili i toczyli wojnę o to, który z nas jest lepszy.
- Więc tę wojnę dostaną - mówi, a ja czuję dreszcz na plecach - Bo ja nie odpuszczę, dopóki nie udowodnię, że jestem wart znacznie więcej od ciebie.
Wychodzi z pokoju, trącając mnie ramieniem. Gdy zostaję sam, dociera do mnie, że to już koniec. Że lata przyjaźni, wzajemnej troski i prawdziwej, szczerej relacji pomiędzy nim, a mną, właśnie odeszły.
Od tej pory, chociaż on wciąż jest dla mnie moim młodszym braciszkiem, ja w jego oczach staję się największym wrogiem i rywalem, którego musi pokonać za wszelką cenę. Tracę go.
Miał wtedy siedemnaście lat.
***
Nie potrafię udawać, że jest dobrze. Chociaż długo walczę z tym, by nie stać się na niego obojętny, w końcu do tego dochodzi. Nie rozmawiamy w ogóle. Ani na zgrupowaniach, ani w domu. Nie zwracam uwagi na jego problemy, nie ma mnie przy nim, gdy mógłby mnie potrzebować, jego sukcesy nie sprawiają mi radości, a wręcz przeciwnie. Staję się wobec niego cholernie zawistny.
Kolejny konkurs, kolejny słaby występ Domena. Uśmiecham się pod nosem, czując satysfakcję z tego, że znów okazuję się lepszy. Już nawet nie myślę o tym, że kiedyś było inaczej. To już nie jest czas na sentymenty.
Wracamy do domu. Osobno. Chociaż mieszkam już z Miną, odwiedzam rodziców i siostry. On, gdy tylko mnie widzi, zamyka się w swoim pokoju. Nie rusza mnie to.
Późnym wieczorem, gdy już jestem u siebie, dostaję od Cene wiadomość, że Domen zniknął, razem ze swoim autem. Pojechał gdzieś i nikt nie jest w stanie się do niego dodzwonić. Wiem, że skoro Cene informuje o tym mnie, sytuacja jest poważna. Ale to też nie robi na mnie żadnego wrażenia.
Dopiero, gdy dostaję telefon ze szpitala, coś we mnie pęka. Jakby cała przeszłość nagle wróciła, uderzając mnie z całym impetem.
Wsiadam do samochodu i jadę najszybciej jak jestem w stanie. Wchodzę do budynku i od razu przypominam sobie o tym, jak bardzo Domen boi się szpitali. Idąc korytarzem, wspominam, jak siedziałem z nim całe dnie, gdy chorował, tylko po to, by sprawić, żeby poczuł się lepiej. Gdy wchodzę do sali, w której leży, przypominam sobie strach, który czułem przy każdym jego upadku. W tej chwili ogarnia mnie ten sam, o ile nie większy.
Tylko, że tym razem to nie upadek na skoczni. To rozpierdolenie się na drzewie, podczas ulewy. Nie wiem jak to możliwe, że jestem u niego pierwszy, ale to teraz nie ma znaczenia. Podchodzę do jego łóżka i z przerażeniem patrzę na jego zakrwawione, poranione ciało. Nawet nie chcę wiedzieć, ile kości ma złamanych i jak poważne są jego obrażenia. Siadam tuż przy nim i od razu zalewam się łzami. On spogląda na mnie i widzę że zrobiłby to samo, gdyby nie to, że ból mu to uniemożliwia.
- Peter... - mówi cicho, krzywiąc się z bólu.
Od razu chwytam go za rękę, a drugą dłonią przeczesuję jego włosy.
- Jestem - odpowiadam, starając się uspokoić głos - Jestem tu, Domči.
- Przepraszam... - szepcze i bierze płytki, nerwowy, drżący oddech.
- Nie przepraszaj, nie masz za co. To nie jest twoja wina.
- Powiedz... - zaczyna i znów przez chwilę milczy, próbując zapanować nad bólem - Zawiodłem cię?
- Nie, mały. Nie zawiodłeś. Zawsze byłem z ciebie bardzo dumny. Każdego dnia.
Nie kłamię. Nawet, gdy już się między nami spierdoliło, a ja zacząłem postrzegać go w ten sam sposób, w jaki on mnie, jego sukcesy, choć irytowały, napawały mnie również dumą. Nie potrafię tego wyjaśnić. Przy każdej jego porażce byłem zadowolony i rozczarowany jednocześnie. A przy każdym sukcesie, zdenerwowany i dumny.
- Zabierzesz mnie do domu? - pyta, a z jego oczu zaczynają płynąć łzy.
- Tak. Wrócimy do domu razem. Obiecuję.
Zapada cisza, a on oddycha coraz ciężej. Czuję, jak jego dłoń zaciska się na mojej.
- Kocham cię, Peter. I naprawdę się cieszę, że... Że jestem twoim bratem.
- Też cię kocham - odpowiadam, chociaż już wcale nie muszę.
Już mnie nie słyszy.
Już go nie ma.
Miał wtedy osiemnaście lat.
***
Stoję na cmentarzu i poraz kolejny czytam imię, nazwisko, datę urodzenia, ktorą zawsze pamiętałem, i datę śmierci.
Po raz kolejny zastanawiam się, czy mogłem tego uniknąć.
Czy mogłem go uratować od tej nienawiści, w którą został wplątany.
Jeśli mogłem... Jeśli bym to zrobił...
Miałby teraz dziewiętnaście lat.
"I wished you the best of
All this world could give
And I told you when you left me
There's nothing to forgive
But I always thought you'd come back..."
-------------------------------------
Dawno nie było żadnego shota, dlatego ten jest bardzo długi :3
Mam nadzieję, że Wam się spodoba 😊
Mam pomysł jeszcze na dwa, jeden spróbuję napisać na dniach, drugi chyba zostawię na lepsze czasy xD
Miłego czytania ❤️
~ Kurolilly
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro