||J. Learoyd|| A Payment [1/2]
Kolejna noc. Kolejne wylane łzy. Kolejne, dłużące się w nieskończoność chwile spędzone w okropnym bólu. Skrzypiący materac. Jego ciężki oddech tuż nad moją głową. Coraz szybsze wdechy i wydechy, połączone z coraz głośniejszymi jękami. Kolejny, mocny cios w twarz za to, że znów się nie staram. I...
Koniec. Najbardziej obrzydliwy i jednocześnie wyczekiwany element tej sytuacji.
Jeszcze tylko chwila. Jeden, głęboki pocałunek. Ostatnie brzmienie jego głosu. Ciche 'dobranoc', wypowiedziane czułym, delikatnym, pełnym satysfakcji tonem, którego nienawidzę. Później już tylko kroki, odgłos zamykanych drzwi i... Cisza.
Odczekuję kilka minut, by mieć pewność, że dotarł do swojego pokoju, a następnie wstaję i pomimo bólu każdego centymetra mojego ciała, idę do łazienki.
Prysznic przynosi ulgę. Oprócz własnej krwi, jego śliny i innych wydzielin, częściowo zmywa też wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Jednak tylko na chwilę, bo te wracają, jak tylko spoglądam w lustro.
Spuchnięte od płaczu, sine, podkrążone oczy. Popękane usta, w jednym miejscu przygryzione aż do krwi. Policzek wyraźnie zaczerwieniony od uderzenia wymierzonego z otwartej dłoni. Szyja pokryta mnóstwem fioletowych plam, pozostawionych po jego ustach. Na ramionach zaczerwienione ślady po zębach. Na całym ciele siniaki i ślady po paznokciach, które wbija w moją skórę za każdym razem, gdy dochodzi.
Czy to naprawdę powinno tak wyglądać? Czy naprawdę muszę żyć w ten sposób? Czy właśnie taka jest cena za spełnianie marzeń?
Nie wiem.
I nawet nie mam możliwości, by przekonać się o innych opcjach.
Jestem jak ten ptak zamknięty w klatce, uwięziony wbrew swojej woli, bez możliwości wyjścia. Mogę tylko patrzeć przez niewielkie otwory między kratkami na świat, w którym najważniejszą wartością jest wolność.
Wolność, która mi nie jest dana.
Wychodzę z łazienki i ubieram się powoli, wciąż krzywiąc się z bólu. Zakładam buty, kurtkę, nawet szalik i czapkę, by jak najwięcej ukryć. By nie dać nikomu powodu do jakichkolwiek podejrzeń. Następnie wychodzę z pokoju, z hotelu i nie przejmując się mrozem panującym na zewnątrz, idę przed siebie, starając się skupić swoje myśli tylko na śniegu skrzypiącym przy każdym moim kroku.
Choć nie znam całego miasta, tę okolicę kojarzę dość dobrze. Wielokrotnie już odwiedzałem to miejsce, przy okazji konkursów Pucharu Świata. Omijam te bardziej zatłoczone miejsca, nie tyle ze względu na obawę przed rozpoznaniem, co raczej brak zaufania. Do samego siebie. Wiem, że gdybym wszedł w tę, wiecznie żywą, uliczkę pełną barów, odwiedziłbym pierwszy lepszy i upił się do nieprzytomności. Bez wątpienia znalazłby mnie ktoś związany ze skokami. Może zawodnik, może członek sztabu. Wtedy wszystko by się wydało. Wtedy byłbym skończony.
Omijam więc ulicę przed sobą, choć jaskrawe neony na szyldach i kolorowe nazwy poszczególnych lokali kuszą mnie niemiłosiernie. Ale nie ulegam im, skręcam w prawo, wprost do parku, który choć znajduje się tuż obok tej rozświetlonej części miasta, jest zupełnie inny. Pusty. Ciemny. Ponury. Dokładnie taki, jak ja w tym momencie.
Wchodzę w niego głębiej, by mieć pewność, że nie dostrzeże mnie nikt, przechodzący główną ulicą. Siadam na jednej z przysypanych śniegiem ławek, pochylam się, opierając łokcie na kolanach i zamieram w ten sposób na kilka minut. Tak bardzo chciałbym tu zostać już na zawsze. Zamarznąć, umrzeć w tym miejscu, zapomniany przez wszystkich i wolny od tego całego gówna, w które się wpakowałem. Wiem jednak, że to niemożliwe. Będę musiał wrócić. Jeżeli on przyjdzie rano do mojego pokoju, a mnie w nim nie będzie...
Na samą myśl czuję przeszywający mnie dreszcz, więc biorę szybki oddech i staram się skupić swoje myśli na czymś innym. A jednak nie potrafię. Coś ciągle mnie rozprasza. Jakiś odgłos, dźwięk, coraz głośniejszy, rytmiczny, zbliżający się. Kroki.
- Wszystko w porządku? - słyszę nad sobą. Łagodne, choć lekko niepewne, wypowiedziane płynną angielszczyzną, z charakterystycznym akcentem.
Unoszę powoli głowę i spoglądam z obawą na swojego rozmówcę, zastanawiając się, czy dobrze rozpoznałem jego głos. Tak, trafiłem. Mackenzie.
- Tak - odpowiadam w tym samym języku.
- Więc co tu robisz w środku nocy?
- Ja... - waham się z odpowiedzią, rozglądając się dookoła. Jak on mnie znalazł? Skąd wiedział, że tu jestem? Był w mieście i widział, jak przechodziłem? Był sam, czy z kimś? - Wyszedłem na spacer. Nie mogłem spać. A ty?
Kanadyjczyk siada obok mnie, wzdychając ciężko. Przez chwilę mam wrażenie, że jest pijany, ale nie czuję od niego alkoholu.
- Szczerze mówiąc, szedłem za tobą - mówi, a jego słowa przyprawiają mnie o kolejny dreszcz. - Chciałem z tobą porozmawiać.
- O czym? - pytam, prostując się gwałtownie i patrząc na niego ze zmarszczonymi brwiami.
Dopiero, gdy widzę jak jego zaskoczone spojrzenie wędruje po całej mojej twarzy, zdaję sobie sprawę z tego, że pozwoliłem mu zauważyć to, jak wyglądam. Momentalnie odwracam głowę, choć wiem, że już jest za późno.
- Właśnie o tym - wzdycha po raz kolejny, chwytając mnie za podbródek i z powrotem odwracając moją twarz w swoją stronę.
Uważnie mi się przygląda, podczas gdy ja czuję jak mój oddech, a wraz z nim bicie serca, zaczynają przyspieszać. Panikuję i choć z jednej strony mam ochotę się rozpłakać, powiedzieć mu o wszystkim i poprosić o pomoc, z drugiej wiem, że nie mogę tego zrobić. Dlatego w końcu się wyrywam i wstaję z zamiarem ucieczki.
- Jonathan... - słyszę za sobą, ale staram się to ignorować, po prostu idąc przed siebie, byle jak najdalej od niego.
- Zostaw mnie! - krzyczę, gdy uświadamiam sobie, że Mackenzie również wstał, najpewniej z zamiarem zatrzymania mnie.
- Wiem, że Vincent cię gwałci - mówi, tym razem już po francusku.
Dopiero te słowa sprawiają, że się zatrzymuję, nie tyle z własnej woli, co raczej przez szok, który mnie opanował. Przez krótką chwilę zastanawiam się, skąd on zna mój język, zanim dociera do mnie, że przecież w Kanadzie każdy go zna. Francuski jest, obok angielskiego, drugim językiem urzędowym w tym kraju. Boże, jak mogłem być taki głupi.
- S... Skąd? - pytam półszeptem, choć doskonale znam odpowiedź. Znów słyszę powoli zbliżające się kroki. Słyszę, że staje za mną. Tuż za mną, bardzo blisko. Wręcz czuję jego oddech na swojej szyi.
- Widzę jak wyglądasz - odpowiada, całkowicie spokojnie. - Jak się zachowujesz. Słyszę i rozumiem, co on do ciebie mówi. Dlaczego na to pozwalasz?
- Nie zrozumiesz... - mówię, zwieszając głowę. Czuję jak do moich oczu napływają łzy, które rozpaczliwie staram się powstrzymać.
- Więc mi wytłumacz - nalega i choć spodziewam się poczuć jego dotyk gdzieś na swoim ciele, nic takiego nie ma miejsca.
- Nie mogę - odwracam się i spoglądam na niego, pozwalając, by słone strużki spłynęły po moich policzkach. - Jeśli on się dowie...
- Nie dowie się - zapewnia mnie, a w jego głosie słyszę coś, co wzbudza zaufanie. Jakąś troskę, przejęcie się moją sytuacją, chęć pomocy.
Z drugiej strony wiem, że to równie dobrze może być oszustwo. Próba wykorzystania mojej słabości do własnych celów. Być może dla własnej przyjemności, bo przecież skoro pozwalam na to jednej osobie, automatycznie staję się idealnym celem dla pozostałych.
- Chodź - mówi, zrównując się ze mną i kładąc dłoń na moich plecach. - Opowiesz mi wszystko.
- Gdzie?
- Do mnie.
Znów czuję ogarniający mnie stres, a w mojej głowie zapala się milion czerwonych światełek, alarmujących mnie o niebezpieczeństwie. Wiem, że nie powinienem mu ulegać. Nie powinienem mu ufać, ani nigdzie z nim iść. Wiem, jak to się skończy. A mimo to, nie potrafię mu odmówić. Jego ciepły, spokojny ton głosu, zmartwienie widoczne w oczach i dana mi możliwość uzewnętrznienia się i szczerej rozmowy na temat tego wszystkiego, są zbyt kuszące. Dlatego ostatecznie podążam za nim.
Wracamy do hotelu, milcząc przez całą drogę. Co jakiś czas tylko spoglądam na niego, starając się odgadnąć o czym myśli. Sam nieustannie obmyślam plan ucieczki z tej sytuacji, ale marnuję okazję za okazją, posłusznie za nim idąc, nawet gdy przechodzimy przez piętro zajmowane przez moją kadrę.
Jego pokój znajduje się piętro wyżej. Otwiera drzwi, przepuszcza mnie pierwszego, zamyka je za nami i zaczyna się powoli rozbierać z kurtki i butów. Robię to samo i choć ta sytuacja wciąż mnie przeraża, powoli zaczynam się godzić z losem, jaki mnie czeka. W końcu, czego innego mógłbym się spodziewać?
- Siadaj - mówi Mackenzie, wskazując na jedno z dwóch łóżek znajdujących się w pomieszczeniu.
W milczeniu wykonuję polecenie i po prostu cierpliwie czekam na to, co ma się wydarzyć. On jednak nie zbliża się do mnie, nie rozbiera dalej, nawet nie siada obok. Zamiast tego podchodzi do części kuchennej swojego pokoju i uruchamia czajnik, wyjmując z szafki kubek. Obserwuję go marszcząc brwi z zaskoczenia i dziwię się jeszcze bardziej, gdy po kilku minutach podchodzi do mnie i bez słowa wręcza mi świeżo zrobioną herbatę. Przyjmuję ją nieufnie, kompletnie nie rozumiejąc jego zachowania. Czyżby jednak nie chciał mnie wykorzystać?
A może po prostu chce zdobyć moje zaufanie.
- Więc słucham - stwierdza, siadając na łóżku obok, dokładnie na przeciwko mnie.
Widzę, że stara się patrzeć mi w oczy, choć jego wzrok nieustannie wędruje na poszczególne, odsłonięte części mojego ciała, naznaczone przez Vincenta. Patrzy na to wszystko z pogardą i wyraźnym obrzydzeniem, co z jakiegoś powodu zadaje mi emocjonalny ból.
- Nawet nie wiem od czego zacząć - mówię, spuszczając wzrok.
- Od początku. Kiedy to się zaczęło?
Nie odpowiadam. Milczę przez kilka chwil, po czym biorę łyk herbaty, ignorując fakt, że wciąż jest gorąca. Staram się odwlec tę rozmowę jak tylko się da. Chcę mu powiedzieć. Chcę, by wiedział, by mi pomógł, by to wszystko wreszcie się skończyło. Ale wiem, że jeżeli ta informacja pójdzie dalej, dojdzie do kogoś, kto naprawdę będzie w stanie coś z tym zrobić, albo nie daj Boże, do Vincenta lub kogoś z naszej kadry, będę skończony. I wtedy już będzie za późno na jakąkolwiek pomoc.
Mackenzie czeka cierpliwie, dając mi czas na zastanowienie się. Łudzę się, że będzie czekał przez kolejne godziny, aż do poranka, kiedy będę musiał wrócić do siebie, ale wiem, że to niemożliwe. Dlatego w końcu biorę głęboki wdech i wbijam wzrok w podłogę pod swoimi stopami, nie mając nawet odwagi, by na niego spojrzeć.
- W zeszłym sezonie - mówię cicho. - Zainteresował się mną znacznie wcześniej, ale... Zmusza mnie od zeszłego sezonu. Z każdym miesiącem coraz częściej. Teraz już kilka razy w tygodniu.
- Dlaczego na to pozwalasz? Czemu komuś nie powiesz? Komuś ze sztabu, trenerowi, albo...
- Wiedzą - odpowiadam i podnoszę wzrok, by obserwować jego rosnące zaskoczenie. - Oni wszyscy o tym wiedzą.
___________________________
Postanowiłam nie publikować bardzo długich shotów, dlatego ten będzie podzielony na dwie części.
Jakieś pomysły na rozwój fabuły? 😊
Miłego czytania 💖
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro