Rozdział XXXIII
Eran spacerował po London Bridge, słysząc w tle stukot laski Crispina. Śledzili kobietę, którą naznaczył Anthony. Eran wołał nie wiedzieć, do czego musiał się posunąć.
— To nie jest trochę dziwne, że oni wciąż noszą te same ciuchy? — zapytał w końcu.
Crispin uśmiechnął się pobłażliwie.
— To wampirze nadajniki, nie te ze Scotand Yard. Zostały specjalnie opracowane, żeby przetopić się przez tkaninę i dostać do krwi. Niestety niewiele jestem w stanie na ten temat się rozwinąć, bo to nie moja dziedzina.
— Boże, jesteście jak NASA, albo Pentagon. — Crispin się roześmiał. — Ona chyba po prostu idzie się przejść, albo zapolować na krew.
— Też tak myślę. Może pozostali mają owocniejsze śledzenie.
Gwiazdy migotały do nich radośnie z nieba. Brak chmur był dziwny o tej porze roku i godzinie. Crispin zaczął nawet tęsknić za deszczem, którego tak dawno nie miał okazji poczuć na skórze.
Lubił to uczucie, bo wydawało mu się ludzkie.
— Chyba pora na pogadankę na temat romansów z ludźmi.
— Yyvon już mi taką zrobiła — prychnął. — A ty chcesz to zrobić, bo...
— Widzę, jak patrzysz na Adeline. Nie chciałem, żeby tak to się skończyło. Czuję się trochę winny. Po prostu nie sądziłem, że jesteś w jej typie, zważając na to, że podkochiwała się we mnie — przyznał ze smutkiem.
— Nie jesteś odpowiedzialny za to, że zaczęła mi się podobać — zaprotestował. — Zresztą, to nie będzie pierwszy raz, kiedy będę musiał zdusić uczucie w zarodku. — pogłaskał sztylet, który trzymał w ręce.
— Nieśmiertelność jest okrutna, jeżeli w grę wchodzi miłość. Oczywiście w przypadku takim, jak wy. Dlatego odetchnąłem z ulgą, kiedy William pozbył się Daniela.
— To ten były narzeczony Tessy, nie? — Crispin skinął głową. — Ale przecież pozbył się go dlatego, że chciał być przemieniony. I tak by go miała.
— Sęk w tym, że nigdy by się nie zgodziła, aby go przemienić.
— W takim razie słabo — wydął usta. — Chociaż odnoszę wrażenie, że to nie był jedyny powód odstrzelenia Daniela.
— Witaj w klubie — wymienili znaczące spojrzenie, który mówiło, że doskonale obaj wiedzą, co jest na rzeczy.
— Wracając do Adeline... Cieszę się, że treningi dobiegną końca i będzie przychodzić poćwiczyć do Yyvon, ale z drugiej strony nie potrafię się pogodzić z myślą, że nie mogę nic zdziałać.
— Kto powiedział, że nie możesz? — przystanął w miejscu. — Możesz, tylko czy będziesz w stanie udźwignąć konsekwencje. Odpowiedz sobie na to pytanie, a później się zastanawiaj, czy warto.
— Crispin, jakim cudem jesteś sam? — założył ręce na krzyż. — Jesteś obiektywnie świetnym facetem, więc mnie to zastanawia.
— Chyba jestem jak Tessa — cmoknął. — Wierzę w wielką miłość. I nie, Celine nią nie jest.
— Nawet nie... Chwileczkę, jesteś pewien?
— Baran — zdzielił go delikatnie laską w łeb i ruszyli dalej, aby zobaczyć, że śledzona przez nich kobieta właśnie zatapia się w ramionach innej wampirzycy.
* * *
— Chyba trochę puzzli dołożyłem do tej układanki, co?
— Chyba tak. — Theresa nie mogła uwierzyć, że to się działo.
Gdybym ci powiedział, naraziłbym cię na niebezpieczeństwo. I siebie.
Te słowa nie dawały jej spokoju. Celine również po przybyciu szukała Jonathana. W takim razie on musiał wiedzieć, że są połączeni.
— Nie znam imienia tego, kto pije krew noworodków, ale mówię szczerze, że to nie musi być Victor.
— Samuelu, jesteśmy ci wdzięczni, chociaż teraz pojawia się jeszcze więcej pytań — przyznał William.
— Co zamierzacie zrobić z Victorem?
— Zabić.
— Jego nie da się zabić byle osikiem, mam nadzieję, że o tym wiesz — uniósł brew.
— Wiem, niestety wiem. Będę go trzymać dopóki nie znajdę sposobu na jego uśmiercenie. W końcu zaschnie. Ja nie mam zamiaru mu sprowadzać niemowląt. — Uniósł dłonie w geście obronnym.
— Ciekawa z was para, przyznam szczerze — powiedział Samuel z jakimś dziwnym entuzjazmem.
— Dlaczego Jacob nie mógł o tym wiedzieć? To przecież praktycznie to samo, co zwykłe żywienie się krwią — spróbował jeszcze.
— Jacob jest narwany. Sprzedałby tę informację komuś, kto wykorzystałby ją w niewłaściwy sposób. Kimkolwiek jest osoba, która się karmi krwią, z jakiegoś powodu robi to w ukryciu. Może właśnie chronimy coś bardzo ważnego? — podrapał się w brodę. — No omnis moria dotyczy tylko bardzo, ale to bardzo starych wampirów. Gdyby się dowiedział, zacząłby poszukiwania.
— Nie powinnam o to pytać pod żadnym pozorem, ale czy ty...
— Czy wiem, kto jest twoim stwórcą? Nie. Ta tożsamość jest tak dobrze chroniona, że wzbudza we mnie podziw. Wiem tylko, że ten, kto cię przemienił, podarował ci też dar. Tak jak Jonathanowi Rackfordowi i Celine Martin.
— Wiesz o Celine? — zdziwił się William.
— Oczywiście, że wiem — oburzył się z lekka. — To fenomen. Dlatego uważam, że przemieniła was jedna osoba, chociaż wy niekoniecznie zdajecie sobie z tego sprawę.
— Głowa mi zaraz eksploduje — wyznała. — Nie mieliśmy prawa wiedzieć. Nie wiesz o poprzednim i nie wiesz o następnym.
— Może to jest cała tajemnica tego, że tak trudno się do was dobić — Samuel spojrzał w sufit. — Jednak nastały takie czasy, że chyba ta konstrukcja zaczyna kuleć. Przeczuwam, że Victor zostanie pokonany. Ten, kto go zabije, zapisze się na kartach historii.
— Tak jak zdrada Henry'ego — wyrwało się na głos Williamowi.
— Myślę, że wyczerpaliśmy temat. Gdybyście się czegoś dowiedzieli, liczę na odzew — wstał i odprowadził ich do drzwi. — Do zobaczenia. Tesso, książę — skinął im głowami i zaraz zniknął.
— Zwariuję, jeśli jeszcze raz ktoś mnie tak nazwie.
— Uspokój się — kąciki jej ust wykrzywiły się w cwaniackim uśmieszku. — książę.
— Nie chcesz mieć we mnie wroga, Tesso — żartobliwie pogroził jej palcem. Zwróciła uwagę na jego pierścień rodowy. Litera L z klonem w tle.
Zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek podarował go Rose.
— Dlaczego tak właściwie nie chcesz przyjąć tytułu?
— Nie zależy mi na nim po prostu i nie mam czasu spełniać obowiązków księcia — wzruszył ramionami. — Nie nadaję się nawet. Ród wymrze razem ze mną.
— Chyba, że kogoś przemienisz.
— Nie byłbym dobrym mentorem. Ewentualnie mogę podrzucić tego kogoś Crispinowi na wychowanie. A poza tym, jestem taką kanalią, że jeszcze pożyję wiele długich lat.
Zaśmiała się szczerze. Nawet nie zauważyła, że zamiast wrócić taksówkę, idą pieszo.
— Jesteśmy już tak blisko — uśmiechnęła się. Robiło jej się lżej z tą myślą.
— Jesteśmy. Nie zapominaj jednak, że jesteś na celowniku — skrzyżowali spojrzenia.
Przez pewien moment wpatrywali się w siebie ze zwyczajną sympatią. To była krótka chwila, ale Tessa poczuła, że jest w niej coś prawdziwego. Coś więcej, niż jego gruby mur.
— Theresa Holdter? — oboje odwrócili się w stronę wampira, który uśmiechał się złowieszczo. Szybkim ruchem dźgnął żebro kobiety. Tuż po tym jego ręką została połamana, a kark skręcony, co było dziełem Williama. Na koniec wyrwał mu kołek i wbił w jego głowę.
Tessa osunęła się na blok za nią, trzymając się za ranę. Była w kompletnym szoku. Przeszywał ją potworny ból.
— Osik... — wymamrotała.
— Wiem — przegryzł swój nadgarstek, klęknął obok niej i przyłożył krwawiące miejsce do jej ust. Odsunęła się.
— Nie — oddychała płytko. — Więź.
— Pieprzyć więź, pij.
— Nie mogę — wyszeptała z rozpaczą.
— Nie uleczysz się bez krwi! — ujął jej twarz w dłonie. — Z więzią da się żyć, bez wyleczenia rany nie.
— A on? — kiwnęła głową na zwłoki wampira, który ją zaatakował.
— Na litość boską, to Skażony. Pij — ponaglił ją. Zamknęła oczy i starała się nie przejmować konsekwencjami. Wzięła najmniej, jak mogła. Tylko tyle, żeby rana zaczęła się goić.
Wstała z jego pomocą, krzywiąc się z obrażeń. Jej brązowa sukienka przesączyła się krwią, a dłoń przybrała rubinowy kolor. Spojrzała na nią i pokręciła głową.
— Kiedy zacznie działać? — zapytała.
— Przekonamy się — odparł spokojnie.
— Nigdy nie chciałam, żeby to się wydarzyło.
— Wiem — zatrzymał taksówkę. — Ukryj dłoń i zakryj się płaszczem. — polecił. Spełniła jego prośbę. Po niecałych sześciu minutach znaleźli się na Abbey Orchard.
Pomógł jej wejść po schodach, chociaż nie było to koniecznie. Chciał się upewnić, że wszystko będzie w porządku.
Wygrzebała z kieszeni klucze i ledwo poradziła sobie z otwieraniem zamka, tak bardzo trzęsła jej się dłoń. Spadł jej kamień z serca, kiedy wreszcie weszła do mieszkania. Odwróciła się do Williama, żeby mu podziękować, jednak nawet nie zdążyła.
— Jutro o trzeciej spotkanie u mnie — sięgnął dłonią do jej twarzy, ale zatrzymał ją w powietrzu, a następnie zacisnął w pięść i cofnął. — Dobranoc. — zniknął tak szybko, że rozwiał jej włosy.
* * *
Kiedy Anthony podszedł po Celine, nie oczekiwał z tego tytułu podziękowań. W zamian dostał prychnięcie i wywrócenie oczami.
— Nawet królowa nie ma takiej obstawy — rzuciła na powitanie. Zdziwiła ją wiadomość, że też ma się stawić na spotkaniu.
— Ma lepszą — zauważył.
— Nie wiem, czy się do tego przyzwyczaję. Nie obraź się, ale to dziwne w tych czasach.
— Trochę.
— Rany, zawsze tak dużo mówisz? Aż mnie uszy bolą.
Posłał jej spojrzenie pełne politowania.
Całą drogę odbyli w milczeniu. Celine zrozumiała już dawno, że Anthony nie należy do rozmownych osób. Ucieszyła się, kiedy zobaczyła Tessę i Crispina, a nawet odetchnęła z ulgą.
— Dzień dobry! — uśmiechnęła się szeroko. Theresa zaraziła się tym gestem. Crispin nie wyglądał najlepiej, co trochę zmartwiło i Celine i Anthony'ego, ale nikt tego nie skomentował.
Weszli po schodach, Crispin zastukał w drzwi laską, ale William nie pofatygował się, aby je otworzyć. Grał na fortepianie, uderzając w klawisze tak mocno, że mogliby się zniszczyć.
— Zostaw — szepnął Crispin do Celine, bo kiedy weszli, chciała coś powiedzieć. Vicoletti ociężale opadł na fotel, a później złapał butelkę whisky i nalał sobie sporą porcję. Theresa przemieściła się pod biblioteczkę, obawiając się skutków więzi. Anthony wybrał parapet.
— Muzyka — William przestał w końcu grać. Chociaż bardziej przypominało to walkę. — Od zawsze była instrumentem do wyrażania uczuć. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego ludzie uważają, że ktoś ma złamane serce, kiedy gra smutne melodie. Ja takie gram, bo je lubię.
— To przypominało boksowanie i zdecydowanie nie było smutne — stwierdziła Celine. Crispin spiorunował ją spojrzeniem.
— To było ekspresyjne — oblizał usta. Jego wzrok na chwilę powędrował na Tessę, ale ona siłą woli zatrzymywała wzrok na książkach. — Zebraliśmy się tu, aby pożegnać pomysł, że Jonathan Rackford pije krew niemowląt — złożył dłonie, niczym do modlitwy. — Teraz możecie opłakiwać, bo to przygnębiające, że znów jesteśmy w czarnym lesie.
— Myślę, że ta kwestia nie jest na tyle ważna, aby sprowadzać ją do patosu — żachnęła się Theresa.
— Wyjaśnij, proszę — Crispin westchnął długo.
William opowiedział wszystko dokładnie, pomijając przy tym rozmowę o Tessie. Celine zaczęła się histerycznie śmiać.
— Czyli jakiś wielki wampir podkradał z porodówki dzieci tylko po to, żeby odzyskać siły? I to ile tych dzieci musiało być!
— Pewnie z czterysta — Anthony wzruszył ramionami.
— Nie pomagasz.
— Wracając do głównego tematu, zdecydowałem, że nie będziemy się zajmować tymi dziećmi — oświadczył uroczyście Will. — Zanim usłyszę jakiś sprzeciw, to ostrzegam, że będę miał to gdzieś.
— To co dalej? — zapytał Crispin.
— Czekamy, aż zainfekowane naszymi nadajnikami wampiry zbiorą się w kupę i musimy też wymyślić, czym można zabić Victora.
— Akta chyba nie sięgają XVI wieku — cmoknął z dezaprobatą. — Ale i tak poproszę Adeline, żeby coś przewertowała. No i Margaret może coś podsłucha.
— Jeszcze jedno — Tessa odchrząknęła. — Wczoraj zostałam zaatakowana. Żeby nie było porozumień, mnie i Williama łączy teraz więź.
— Krzyżyk na drogę — Celine ścisnęła jej ramię.
— Kto cię zaatakował? — Crispin się zmartwił.
— Nie mam pojęcia, jakiś Skażony. Zapewne na rozkaz Victora — założyła ręce na krzyż i wzięła głęboki oddech.
— Pomijając więź, robi się coraz bardziej niebezpiecznie, ale nie możemy zrezygnować z planu — mówił spokojnie William. — Pytanie, też dostaliście zaproszenie od Anny Howard?
— Tak. — Powiedzieli wszyscy równocześnie.
— Musimy się tam wybrać, to jest za trzy dni, więc każdy zdąży się przygotować. Będzie tam Rackford, o dziwo. Mam przeczucie, że Victor się zjawi.
— Chyba oszalałeś — zbeształ go Vicoletti. — Nie pokaże się tam. To mała impreza, za bardzo by ryzykował. I skąd wiesz, że będzie tam Jonathan?
— Powołałem się na tytuł księcia i zapytałem o listę gości. Co na niej robi Eran? — uniósł brew.
— Sam chciałbym wiedzieć.
— Czyli mamy być gotowi, gdyby nadajniki zebrały się w jednym miejscu, obmyślać broń na Victora i ogarnąć stroje wieczorowe na spotkanie u Anny. — Rozplanowała Celine.
— Dokładnie — zgodził się William. — Jakieś pytania?
— Kto w tym czasie pilnuje ludzi Victora?
— Dzieci Yyvon. Nie wiesz tego? Trenujesz je.
— Mało mnie to interesowało, ale właśnie muszę się zbierać — postukał palcem w zegarek.
— Pójdę z tobą — przyłączyła się Tessa.
Nikt się więcej nie odezwał. Panował dziwny nastrój, którego nie sposób było się pozbyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro