Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXVIII

Anthony wiedział, że nie zastanie swojego przyjaciela w domu. Wybrał się tam jednak przez wzgląd na Theresę. Wydawało mu się, że to mieszkanie jakimś cudem podpowie mu, gdzie mogłaby się znajdywać.

Wyobrażał sobie, jak wywraca oczami, krążąc obok fortepianu, jak wygląda przez okno, kiedy William i Crispin się kłócą. Jak dyskretnie dotyka poezji, która kurzyła się na półkach i jak przesuwa w swoją stronę szklankę, z której Will zawsze popijał whisky, jakby wierzyła, że to go powstrzyma.

Usiadł na fotelu, który nieoficjalnie należał do Crispina i ściągnął okulary.

Dokąd książę mógł zabrać Tessę? Zrobił to dla siebie, czy dla Victora?

Dokąd...


* * *


Celine rzadko używała wampirzej szybkości, ale tym razem musiała. Wiedziała, że na szali jest życie Tessy, a choć nie znała jej zbyt długo, to jej zawdzięczała wprowadzenie w elitę balową.

Pomyślała o tym, że Tessa zawsze nosi sukienki i uśmiechnęła się pod nosem, że ona ma na sobie spodnie. Bieganie w nich było o niebo wygodniejsze. Nawet nie siliła się na zapukania do drzwi, po prostu je otworzyła, jakby czując, że ktoś tam jest.

Skrzyżowała spojrzenie ze zdezorientowanym Williamem i odetchnęła z ulgą.

— No, wiedziałam, że cię tutaj znajdę. — powiedziała zadowolona.

Stał z rękami włożonymi w kieszenie spodni, a obok niego na szafce leżał Winston.

— Szukałaś mnie?

— Wszyscy cię szukają — sprostowała i poczuła, że kręci jej się w głowie. Odruchowo popędziła do lodówki i wyjęła torebkę krwi, żeby natychmiast ją wypić. — Cudownie, że je ma.

— Po co?

— Co po co? Aaa — zaczęła grzebać w torebce, aż odnalazła pomiętą karteczkę. — Masz. — podała mu, ale nie przyjął podarunku.

— Co to jest? — uniósł brew.

— Nie wiem, miałam ci to dać i tylko tobie, nie ja jestem nadawcą. Tylko listonoszem — zaśmiała się nerwowo. — Bierz. Może chodzić o Theresę, to od Rackforda.

Drżała mu dłoń, kiedy sięgnął po kartkę.

— Skąd wiedziałaś, że tutaj będę? — zapytał, rozkładając liścik i przezywając w myślach, w jakim wiadomość jest stanie.

— Kobieca intuicja — wzruszyła ramionami. — Co to? — zaczęła się wychylać, żeby spojrzeć.

— Adres — szepnął. — To nie ma sensu... — zamknął oczy. Wyglądał na zawiedzionego.

Celine nie rozumiała.

— Co nie ma sensu? — bąknęła, rękawem swetra wycierając usta z resztek krwi. — Nie powinieneś jej pędzić na ratunek, czy coś? Ona na pewno by popędziła.

— To jest mój adres. — potrząsnął głową.

— Nie zauważyłeś przez cztery dni, że masz w mieszkaniu Tessę? — wydukała. Założyła ręce na krzyż i czekała na dalszą historię.

— Nie rozumiesz. To mój stary adres, bardzo stary. Urodziłem się w pierwszej połowie XVIII wieku. — sprostował pokrótce, na co wypuściła powietrze z ust ze świstem.

— Eee... co tam teraz jest? — spróbowała.

— Drzewa, drzewa, krzaki i zarośnięta posiadłość. Przynajmniej tak powinno być. — podrapał się w brodę.

Czy to możliwe, żeby James wykorzystał coś, co nie należało do niego?


* * *


Jonathan wiele ryzykował, spotykając się z Celine, ale tylko ona nie była aż tak znana, żeby plotki się rozeszły. Zawsze mógł to zwalić na romans, bo przecież tańczyli razem na balu, a właśnie to Anna miała na celu — swatanie ich.

Kroczył teraz ciemnym korytarzem, oglądając się za siebie. Użył perswazji, żeby dostać się do środka pod nieobecność księcia i choć podobno miał wrócić dopiero za ponad godzinę i tak się obawiał. Teoretycznie na nim również mógłby użyć swojego daru, jednakże James szybko by się później zorientował, że ma w pamięci luki.

Wszedł do pokoju, w którym przetrzymywana była Theresa i zamknął za sobą drzwi. Była ledwo przytomna.

— Masz. — wlał jej do ust trochę krwi. Musiała odzyskać świadomość na tyle, aby mógł z nią porozmawiać.

— Co ty... tutaj robisz...? — nie rozumiała, co się dzieje. Dla niej mijały wieki.

Książę odwiedzał ją cztery razy dziennie i cztery razy dziennie karmił się jej krwią, a później traciła pamięć.

— Przyjdzie po ciebie — powiedział pewnie. — Zapewne niedługo. — odgarnął jej z twarzy włosy.

— Dlaczego mi pomagasz? — bała się. Bała się, że z jednego piekła, trafi do drugiego.

— Gdybym ci powiedział, naraziłbym cię na niebezpieczeństwo. I siebie — odparł. — Już wystarczająco ryzykowałem. Oby tylko Levingstone potraktował to poważnie. Chyba powinien, skoro darzycie się afektem.

— Co? — znalazła siłę, żeby się zaśmiać. — Nic z tych rzeczy. To jednostronne uczucie.

Spojrzał na nią spod rzęs, jakby chciał zrozumieć. Co taka osoba jak ona, widziała w kimś takim, jak William? Nie miał pojęcia, wiedział jednak, że oddała mu serce.

— Ty mu nie pozwolisz. Prawda? — miała spierzchnięte usta. — Victorowi.

Milczał.

— Muszę iść. — odchrząknął i wyszedł, jednakże oknem.

Była rozdarta. Myśli w jej głowie toczyły walkę ze sobą. Jedne podpowiadały, że wszystko będzie dobrze, drugie, że Jonathan jest tylko zjawą. Wytworem jej wyobraźni.

Krew, którą dostała, nie wystarczyła. Znów pogrążyła się w śnie, a może to nie był sen? Może ciągle traciła przytomność?

Pomóż mi, Will.

Błagała w myślach.

Pomóż.


* * *


William stawiając się pod drzwiami swojej dawnej posiadłości, zdębiał. Tak samo jak służba, która widząc go, zesztywniała tak bardzo, że prawie nikt nie mógł się ruszyć.

— P-panie? — wydukał jeden z nich.

— Przestań — Will machnął dłonią. — Co ty... Eric, kto cię przemienił, do diabła?

— Wszystkich nas przemieniono, jak tylko pan odszedł. — wyjaśnił.

To było dziwne spotkanie. Ten mężczyzna pamiętał, jak Will uczy się chodzić, a teraz spotkali się twarzą w twarz.

— Nieważne. Co tu się dzieje? Kto tutaj... się panoszy? — wszedł po schodach i podszedł do Erica.

— Książę James, zaraz powinien wrócić — spojrzał na zegarek na jego lewym nadgarstku. — Powiedział, że nie żyjesz.

— Dobre sobie. — prychnął William. Wtedy usłyszał stukot kopyt, więc gwałtownie się odwrócił.

Kiedy James dostrzegł, kto na niego czeka, sparaliżował go strach. Jak się dowiedział?

— Czymże zasłużyłem na wizytę Williama Levingstone'a w moich skromnych progach? — zagadnął z fałszywym uśmiechem, ściągajcie z dłoni skórzane rękawiczki.

— W twoich?

— Zrzekłeś się tytułu. — przypomniał mu surowo.

— Tytułu. Tylko tytułu — zacisnął usta w wąska kreskę. — Cała reszta pozostaje taka, jak była. Gdzie jest Theresa? — warknął.

— Wjedź. Napijemy się — wyminął go i wpuścił do środka, a później poprowadził do salonu. — Skąd pomysł, że mam coś wspólnego z jej zaginięciem?

— Cóż, właśnie się przyznałeś, że o nim wiesz — Will westchnął długo. — Nigdy nie błyszczałeś inteligencją.

James zagryzł wargę. Pluł sobie w twarz za ten idiotyczny tekst. Mógł siedzieć cicho.

— Wiem, w jakiej jestem sytuacji — zaczął rzeczowo. — Przyszedłeś tutaj, więc musiała być jakaś wsypa. Wybrałem to miejsce, bo wiedziałem, że nigdy o nim nie pomyślisz. Zanim jednak mnie przepędzisz, pragnę ci opowiedzieć, jak świetnie się bawiliśmy razem z Tess. — wykrzywiły usta w złośliwym uśmiechu.

— Przepędzisz? — William zadrwił.

— Nie możesz mnie zabić, chroni mnie umowa.

— Powiedziałbym ci, żebyś ją dokładniej przestudiował, ale nie będziesz miał okazji — rozłożył się na kanapie, mierząc go wzrokiem. — Tak mi przykro, James. — zironizował.

Książę wiedział, że nie ma nic do stracenia. Nie był przygotowany na to, że zostanie stracony. Nikt go nie poinformował o tym fakcie. Do tej pory był przekonany, że może pozostać bezkarny.

— Więc w oczekiwaniu na to, aż Pan Moriatti wróci zza oceanu, wykorzystałem fakt, że mogłem się osobiście zająć panną Holdter. Jakież cuda wyprawia jad z drugim wampirem. — zachwycił się.

William zdawał sobie sprawę z tego, co musiało ją spotkać.

— Nie czytaj mi w myślach, mam potrzebę powiedzenia tego na głos: to było smutne, jak rozpaczliwie wołała twoje imię z myślą, że ją uratujesz, choć miała w sobie mnie.

Poderwał się z miejsca i w mniej niż sekundę złapał Jamesa za gardło, przyszpilając go do kredensu z taką siłą, że cała zastawa się strzaskała.

— Jesteś śmieciem, Byrne. Nic nie wartym. Nie masz szacunku do żadnej kobiety — syknął. — Ja, William Gabriel Levingstone, syn Księcia Edwarda Christophera Levingstone'a, skazuję cię na śmierć na mocy umowy, którą zawarły nasze rodziny. — wyrecytował, a później skręcił mu kark, aby następnie oderwać mu głowę.

Rzucił nią w kąt z brutalnością i splunął na jego ciało. Później obejrzał się na przerażonego Erica.

— Nie wiedziałem, panie, ja... — lamentował.

— Uspokój się — przerwał mu. — Spal go i posprzątaj po tym. — przeniósł wzrok na jedną z pokojówek. — A ty mnie zaprowadź do panny Holdter.

Skinęła posłusznie głową i oboje ruszyli na pierwsze piętro. Pokłoniła się przed nim pokronie, kiedy wskazała mu odpowiednie drzwi.

— Masz tupet, James. W mojej sypialni. — pokręcił głową i kopnięciem rozwalił zamek, na wypadek, gdyby były zamknięte.

Leżała nieruchomo, w czarownej skąpej sukni. Jej zazwyczaj upięte włosy były teraz rozpuszczone, a jej nadgarstki i kostki spętały łańcuchy.

Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby je rozwalić, aż w końcu przypomniał sobie o kominku. Ścisnął pogrzebacz i z precyzją rozwalił po kolei każde zapięcie, a później ujął jej twarz i skierował ku swojej.

Dokładnie przyjrzał się śladom po ukąszeniach przez Jamesa i choć naprawdę nie chciał słyszeć jego myśli, wiedział dokładnie, co jej uczynił.

Wsunął jedną rękę pod jej kolana, a drugą pod plecy i podniósł ją lekko. Otworzyła powoli powieki, rejestrując, co się właściwie dzieje i uroniła łzę.

Łzę ulgi.

— Will...

— Mam cię — spojrzał jej w oczy. — Mam cię, chérie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro