Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXI

Theresa postąpiła słusznie z tym, czego zażyczył sobie William. Wczesnym rankiem załatwiła sprawy związane z drzwiami i dziurą w ścianie w podanych przez Levingstone'a miejscach, powołując się na jego nazwisko i kartkę z podpisem.

Patrzyli na nią podejrzliwie, ale też z uznaniem. W końcu William nie rozdawał remontów jakby to były cukierki.

Teraz wchodziła po schodach, żeby przybyć na spotkanie, które zwołał, ku zaskoczeniu wszystkich, Anthony. Przed drzwiami spotkała go nawet, więc weszli razem.

William leżał na podłodze krzyżem, a Crispin siedział w fotelu, paląc cygaro i opierając laskę o swoje kolana. Podniósł się jednak od razu, jak tylko zobaczył Tessę, żeby zamknąć ją w uścisku i sprawdzić, czy nie jest ranna.

Więc to były te ludzkie odruchy, których tak potrzebowała. Przemknęło przez myśli Willa, kiedy obserwował wszystko z paneli.

— Co tu się dzieje? — zapytała w końcu, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego William udaje zakonnika.

— Pokutuję. — odparł tylko.

— Nie pytajcie — Crispin machinalnie machnął dłonią i wrócił na swoje miejsce. — Anthony, wytłumacz nam, co nas tutaj sprowadza. — zachęcił go.

— Wiedzieliście, że posiadłość księcia jest... jakby to nazwać, panuje tam plaga Skażonych? — wszyscy zmarszczyli czoła.

— Byłem tam wczoraj w nocy, nic nie zauważyłem. — wymamrotał Will.

— Po co tam byłeś? — zainteresował się Vicoletti.

— Otóż, Tessa została napadnięta przez Daniela, który tak na marginesie został przemieniony w Skażonego, na zlecenie Victora. Zdążyłem go złapać, zanim wszedł do środka i zabić. — wyjaśnił, a zielone tęczówki Crispina stały się wydatniejsze przy zmniejszonych źrenicach.

— Zabiłeś jej narzeczonego?! — niemal krzyknął.

— Byłego. — podniósł się z podłogi, otrzepał ubrania i poprawił włosy.

— To nieistotne, jak mogłeś... — ukrył twarz w dłoniach.

— I tak potraktowałem go ulgowo. Miał ładną śmierć, choć niegodną. Powinienem go pociąć na kawałki i dać kotu Tessy do zjedzenia.

— Winston by tego nie tknął — wtrąciła wampirzyca. — Gdyby go nie zabił, Moriatti wiedziałby, gdzie mieszkam. Z jakiegoś powodu coś do mnie ma, więc nie jestem teraz bezpieczna — sprostowała. — Ale wracajmy do tematu. — przeniosła wzrok na Anthony'ego.

— Podobno James trzyma jakiegoś wampira, który jest odporny na osik. Konkretniej kobietę. — wszyscy wymienili spojrzenia.

— Skąd ty to wiesz? — zdziwiła się Theresa. Miała dzisiaj na sobie lekką sukienkę z uwagi na anomalię pogodową. Był po prostu ciepły dzień, chociaż nie powinien, bo o tej porze roku w Londynie temperatura osiągała nie więcej, niż dwanaście stopni Celsjusza.

— Na Jezuska! — Will klasnął w dłonie, uśmiechając się przebiegle. — Znowu poszedłeś na zwiady sam. O, nawet ktoś się do ciebie zalecał.

— Nikt się do mnie nie zalecał — westchnął Tony. — Ta wampirzyca musi być kimś konkretnym. Szukała księcia, więc to istotny fakt. Odporna na osik! — powtórzył.

— Trzeba ją wyciągnąć stamtąd — powiedział Crispin. — To trochę misja samobójcza, ale znam tę posiadłość, więc pójdę.

— Idę z tobą — zawtórowała mu Theresa, ale w odpowiedzi dostała karcące spojrzenie Williama.

— Nigdzie nie idziesz, jesteś na celowniku Victora — zakazał. — Kto normalny na twoim miejscu pchałby się w mrowisko? — rozłożył ręce.

— Ja z nim pójdę — oświadczył Anthony. — W końcu to ja zdobyłem tę informację. A można ich zdobyć więcej — na jego twarz wpłynął uśmiech. — William, musisz się spotkać z tą kelnerką, którą właśnie wygrzebujesz z moich myśli.

— W jakim celu? — założył ręce na krzyż.

— Dziewczyna dużo wie, może nam się przydać. Tam przychodzą różne wampiry z różnych sfer.

— W zasadzie dobrzy by było mieć tego rodzaju informatorkę — pochwaliła pomysł Tessa. — Jak zamierzacie wejść do Jamesa?

— Damy sobie radę — zapewnił Crispin. — Nie ma czasu do stracenia, ruszamy od razu. — wstał i ciągnąc za sobą Anthony'ego, wyszedł.

— Ależ narwany — skomentował William. — Znowu sami, panno Holdter — podszedł do barku i wyjął z niego butelkę whisky, a następnie nalał sobie do połowy szklanki. — Koniec odwyku.

— Bardziej przydałabym się tam. — fuknęła. Nienawidziła nie mieć mocy sprawczej. Poczuła się jak Adeline. Bezużyteczna.

— Wiem — włożył rękę do kieszeni spodni. — Jednak to zbyt niebezpieczne. Chociaż to, co zamierzają, jest głupotą. Nie wiem, po co ryzykować dla plotki. — wywrócił oczami.

— Jeżeli ta plotka jest prawdą, możemy zyskać sojusznika i to takiego, który widział mnóstwo od wewnątrz. — przypomniała mu. Z tyłu głowy wiedziała, że wampirzyca może się okazać kimś z jej lini.

— Dla mnie to wciąż głupota. — wypił cała zawartość szklanki na raz i oczywiście sobie dolał.



* * *



— Jesteś pewny, że chcesz go tam ciągnąć? Może zginąć. — zapytał niespokojnie Anthony. Crispin po drodze zgarnął z mieszkania Erana, co wydawało się absurdalne.

— Poradzi sobie — wierzył w niego. — Jest zdolny i czas, żeby jego talent się do czegoś przydał — stuknął laską w chodnik trzy razy, co oznaczało, że wszyscy mają się zatrzymać. Wyjął z kieszeni płaszcza jakieś flakoniki i rozdał każdemu. — To jest neutralizator zapachu. Nałóżcie na siebie, żeby nikt nas nie wywęszył.

— To takie cacka istnieją? — zachwycił się Eran. — Kuźwa, ekstra. — wtarł w siebie lepką maź. Był podekscytowany misją i dumny z siebie, że zyskał na tyle zaufania, że został do niej zwerbowany.

— Anthony, wejdziesz piwnicą. Jest otwarta, nie wiem, dlaczego, ale weź ze sobą wytrych, gdyby jednak tak nie było — rozplanował Crispin. — Dla ciebie będzie dach — spojrzał w oczy podopiecznego. — Ja wejdę tylnym wejściem.

— Ajaja, kapitanie.

— Nie pora na żarty, Eran — skarcił go, chociaż ledwo powstrzymał uśmiech. — Nie wiemy, gdzie trzyma tę wampirzycę i czy w ogóle istnieje, dlatego nie dajcie się złapać. Macie być jak pieprzony cień. Zawsze o krok za kimś, żeby nikt was nie widział — uniósł laskę w górę i wskazał nią posiadłość księcia. — Idziemy.

— Jak sobie damy znać, że się znalazła? — zainteresował się Anthony.

— Tym — wręczył im małe kulki. — Są bardzo głośne, nie rozwalcie ich przypadkiem.

Rozdzielili się tuż przed bramą. Anthony cicho czmychną w dół, gdzie znajdywały się wielkie, metalowe drzwi garażu i wślizgnął się do środka. Schodami zszedł w dół do kolejnych drzwi i z ulgą spostrzegł, że rzeczywiście są otwarte.

Pchnął je delikatnie, jednak niestety wydały z siebie długo skrzyp.

— Czy ktoś te zawiasy w końcu potraktuje oliwą?! — rozległ się czyjś krzyk, ale nikt się nie zbliżał.

Anthony wszedł do domu.

Odkąd Eran został przemieniony, bardzo polubił skakanie po dachach, co chyba nie umknęło uwadze Crispina, skoro pozwolił mu tamtędy wejść. Upatrzył sobie jedno drzewo, którego gałęzie pochylały się ku budynkowi i zręcznie dzięki niemu dostał się na górę, powodując niemały huk.

Zamknął na chwilę oczy, jakby to miało go ukryć w razie wpadki, ale w tym momencie nikogo nie było pod zadaszeniem.

Otworzył klapę strychu, która była zamknięta, dlatego musiał użyć siły i wskoczył do środka.

— Mógłby tu posprzątać. — sarknął pod nosem, wpadając w coraz to nowe pajęczyny.

Crispin znalazł się na terenie posiadłości bez najmniejszego problemu. Jedna z pokojówek nawet się do niego uśmiechnęła, jakby nie rozpoznała, że wcale nie powinno go tutaj być.

Wszedł na korytarz, który musiał należeć do służby i stanął twarzą w twarz ze skażonym, któremu jednym ruchem wbił sztylet w głowę. Nawet nie zdążył zawyć, więc posadził go na kanapie, która posadzona została w kącie.

Schował się za zasłoną, kiedy usłyszał czyjeś kroki.

— Biedactwo. Nie mógł mieć tamtej, to tę zmusi do ożenku. — mówiła jakaś dziewczyna.

— Twarda jest. Tak łatwo się nie da — odpowiedziała jej druga. — Oby tym razem to zjadła.

Crispin się ucieszył. Trafił w dziesiątkę. Spróbował pójść za nimi, co było trudne z uwagi na fakt, że każdy mógł go zobaczyć. Postanowił udawać więc, że jest gościem i liczyć na to, że inni potraktują go tam samo, jak tamta pokojówka.



* * *



Theresa nie mogła znieść czekania na swoich przyjaciół, wiedząc, że w każdej chwili mogą wpaść w ręce skażonych i się nimi stać, a towarzystwo Williama nie pomagało jej ani trochę.

Siedział z nosem w książce i całą sytuację miał gdzieś.

Warknęła wreszcie zirytowana i rzuciła mu spojrzenie, jakby oczekując cudu.

— Co? — zapytał, nawet na nią nie patrząc. — Tak, mnie też nie odpowiada ten upał. Lato jest bardzo, bardzo niekorzystne. I nie powinno występować w marcu. — westchnął długo, a ona zmarszczyła czoło, bo nie o to jej chodziło.

— Lato jest piękne — odparła, na co cmoknął z dezaprobatą. — Więc jaka pora roku według ciebie jest najpiękniejsza?

William wstał, zamknął książkę dosyć ostentacyjnie, podwinął rękawy białej koszuli, uśmiechnął się nieznacznie sam do siebie, po czym zasiadł do fortepianu i zaczął grać.

Tessa już chciała rzucić jakimś komentarzem, że w niego nie wierzy, jednak wtedy zaświeciła jej lampka.

— Zima? — zagadnęła, rozpoznając utwór Vivaldiego.

— Zima. — powtórzył.

— Dlaczego akurat ona? — zainteresowała się blondynka.

— Nie lubię zimna, wystarczy, że sam jestem zimny — skrzywił się. — Mam powód, żeby zostać w domu, dzięki temu. Nie musieć się spotykać z nikim — wzruszył ramionami. — Zima to samotność, a samotność jest piękna. — skrzyżowali spojrzenia, a brwi Theresy powoli podniosły się w górę.

— Piękna? — potrząsnęła głową, nieco rozwalając luźnego warkocza.

— Mhm. — nadal grając, oblizał wargi i wrócił do patrzenia przed siebie.

— Jak samotność może być piękna? Można lubić samotność, ale nie da się w niej żyć całe życie, tym bardziej, kiedy jest się nieśmiertelnym. — kompletnie nie rozumiała słów, które usłyszała. Nie mogła pojąć, co siedziało mu w głowie.

— Samotność to wolność, Tesso. — tym stwierdzeniem wbił ją w ścianę, a ona opadała z sił do światopoglądu tego człowieka.

— Wolność? Zmiłuj się... — pokręciła głową i odwróciła się w stronę okna.

Chryste — dodał William. — Tak, wolność w byciu sobą. Kiedy jesteś sam, możesz być sobą i nikt cię nie będzie oceniał, chyba, że jesteś bardzo samokrytyczny, na szczęścia ja siebie uwielbiam.

— W takim razie przy nas kim jesteś, William? — zapytała szeptem, znowu kierując ciało w jego stronę, prawie nie usłyszał pytania, jednak i tak odpowiedział.

— Przy was?

— Przy mnie, Anthony'm i Crispinie. — sprostowała. Zanim ponownie usłyszała jego głos, przez większość czasu wczuwał się w muzykę, która rozbrzmiewała dzięki niemu.

— Na pewno nie tym, kim byś chciała, żebym był. — zbladła jeszcze bardziej, mimo i tak porcelanowej cery.

— Gdybym chciała, żebyś był kimś innym, nie oddałabym ci serca, Will. — przestał grać, jakby oparzony jej słowami, otworzył usta, jednak zamknął je szybko, nie mogąc tego skomentować.

— Idę się przejść. — zawiadomiła, zabierając swoje rzeczy, czyli płaszcz.

— Tesso.

— Do zobaczenia. — posłała mu uśmiech, a wychodząc jeszcze raz usłyszała swoje imię, jednak tym razem nie wróciła.

Po takim wyznaniu nie mogła.



* * *



Eran nie spodziewał się, że dotarcie na drugie piętro okaże się takie łatwe. Nie spotkał nikogo, nawet żadnego lokaja. Nie podobało mu się to.

— Kim ty jesteś? — odwrócił się. Dziewczyna w czarnym stroju przyglądała mu się zaniepokojona, trzymając w ręce wiaderko z wodą. — Aaa — klepnęła się dłonią w czoło. — Ty jesteś tym ogrodnikiem nowym, chodź. Pokażę ci, gdzie jest nasza szatnia. — zdezorientowany poszedł za nią, bo to była najlepsza dla niego opcja.

Prawdę mówiąc, odetchnął z ulgą, kiedy wzięła go za ogrodnika. Ale o kwiatach nie miał najmniejszego pojęcia.

Anthony przemierzał podziemie i ze zdegustowaniem odkrył, że książkę ma tam komnaty dla prostytutek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby po drodze nie musiał zabijać skażonych, niczym much. Po dziesięciu przestał liczyć.

— Pomóż... — jęknęła jedna z nich. Pomyślał, że to może być ona, ale przecież James nie trzymałby jej razem z innymi. Jeżeli istniała, była zbyt cenna.

Wydostał się z piwnicy i wyszedł na parter. Uniósł wysoko brwi, kiedy dostrzegł Erana w zielonym stroju i kaloszach. Szedł, wesoło podśpiewując i niósł jakąś skrzynkę. Potrząsnął głową i poszedł za nim, bo kierował się na schody.

Spuścił głowę w dół, żeby nikt nie rozpoznał jego twarzy. Będąc w piwnicy, jednemu ze skażonych zabrał strój i na siebie założył.

Kiedy już oboje dostali się na pierwsze piętro, Anthony zauważył, że za dwoma pokojówkami skrada się Crispin.

Zielonooki chciał szepnąć, żeby Tony zachował ciszę, jednak nie miał pojęcia, czy dziewczyny są ludźmi, więc przyłożył tylko palec do ust.

— Te kwiaty są dla panny Martin? — zapytała jedna z nich, podchodząc do Erana. Uśmiechnął się dziarsko, poprawił czapkę, która osuwała mu się na czoło i wczuł się w rolę.

— Tak. Ale nie mam zielonego pojęcia, panienki, który to pokój. Dopiero co mnie do pracy przyjęli i już zadania z kosmosu. — żalił się.

— Spoko, też tam idziemy. — ruszyli dalej.

W ten jakby znikąd zjawił się Jonathan Rackford i patrzył prosto w oczy Crispina. Z oddali, ale patrzył. Milczał jednak, a kiedy wszyscy usłyszeli śmiech Jamesa, stało się coś dziwnego.

Anthony pokręcił głową z niedowierzaniem. Jonathan ich zauważył, a nie pisnął ani słowa.

W dodatku zagadywał księcia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro