Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XV

Spotkanie w schronie Yyvon rozbudziło spory niepokój wśród wszystkich, którzy zamieszani byli w sprawę Skażonych.

Wszystko nadal miało swój rytm; treningi, patrole, raporty, ale każdy czuł, że coś wisi w powietrzu, wciąż nienazwane, chociaż każdy znał imię. To był strach.

— Chcesz mi wmówić, że trafimy tutaj na grupę Skażonych? — zapytał Eliot z wyraźnymi wątpliwościami. Znajdowali się wraz z Eranem niedaleko Abbey Road.

— Módl się, żeby to był jeden, nie kilku skażonych — odparł z obawą chłopak, a później z ulgą spostrzegł, że potencjalny zakładnik właśnie chce zaatakować jakiegoś mężczyznę. — Tam. — szepnął, a później ruszył w jego stronę.

Niestety został zdradzony przez strzał, który oddał Eliot. Wampir obejrzał się na zastępcę i chciał się klepnąć w czoło, jednak w tym czasie zdążył się na niego rzucić skażony. Miał sporo siły, przez co Eran z trudnością się z nim siłował, a leżał na plecach na chodniku.

— Zamierzasz mi pomóc?! — krzykną z irytacją. W tamtym momencie zaczynał rozumieć, dlaczego William zawsze nazywa McAvoy'a idiotą.

Eliot podbiegł do nich z łańcuchem, którym zamierzał związać potępionego wampira, ale tak naprawdę nigdy nie miał styczności z takim zadaniem, więc szło mu to opornie i tak, jakby uczył się dopiero pisać. Finalnie po dziesięciu minutach udało się okiełznać skażonego, a Eran pochwycił w dłonie kamień i zamachnął się nim, żeby uderzyć go w głowę.

— Miał być żywy! — wydarł się Eliot. Miał rozbiegany wzrok. Panikował.

— Ogłuszyłem go tylko, żeby nie wydzierał się w samochodzie — sprostował Eran, unosząc brwi. — Ty tę posadę wygrałeś w paczce chipsów, czy naprawdę nie mieli już kogo wziąć? — zamrugał kilka razy oczami, a później wraz ze swoim towarzyszem podniósł skażonego i wpakował do bagażnika.

— Stres źle na mnie wpływa. — bąknął Eliot.

— Jesteś policjantem. Powinieneś mieć stres ogarnięty na tip-top. — spiorunował go, a później wsiadł do wozu.

Eliot wiedział, że podopieczny Crispina ma rację, ale wstydził się do tego przyznać.

— Gdzie mamy go zawieźć? — zapytał mężczyzna, odpalając silnik.

— Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami. — Do was. Na salę przesłuchań. Jerome chyba nie będzie miał nic przeciwko.

— Oszalałeś?! — wydarł się, ale kiedy dotarło do niego, że mówił całkiem poważnie, wzniósł oczy ku niebu nie moment i westchnął długo. — W takim razie czeka nas prawie pół godziny jazdy przy tych korkach.

— Świetnie, może się dowiem, dlaczego tak bardzo nienawidzisz wampirów? — Eran założył ręce na krzyż, uśmiechając się przebiegle.

— Naprawdę uważasz, że będę się spowiadał dziecku? — uniósł brew.

— Nie, bo nie jestem księdzem — cmoknął z dezaprobatą. — Po prostu mnie to ciekawi. Zostałem przemieniony niedawno, więc nie zdążyłem się nadziać na wielu ludzi, którzy są jak ty.

— Jak ja?

— Twoja nienawiść wynika ze strachu, czy czego? — drążył. — Staram się tylko zrozumieć. Osobiście uważam się za sympatycznego wampira, więc nie czaję, o co tyle szumu. — potrząsnął głową.

— Uważacie się za lepszych. Wiecznie wywyższacie. To przez was mamy plagę skażonych w Londynie i nie potraficie sobie poradzić z własną zarazą. Jesteście samolubni i nie dbacie o innych, żywicie się krwią, do diabła! Ludzie cierpią! Sam fakt, że nawet nie żyjecie — ciągnął. — Mam wymieniać dalej?

— Nie możesz nienawidzić mnie za to, że ktoś przemienił mnie bez mojej zgody. Nie miałem na to wpływu, a chcę żyć tak samo, jak inni. Mam tylko siedemnaście lat. — odpowiedział spokojnie, a później z nutą żartu w głosie dodał:

— Nie każdy wampir to William Levingstone.


* * *


Theresa wracała właśnie z patrolu, niespokojnym krokiem. Cały czas miała w głowie obraz zakrwawionego Williama i przerażała ją myśl, że któregoś dnia skończy tak samo, ale jej nie będzie miał kto pomóc.

Czasem nienawidziła tego, co otrzymała wraz z przemianą. Ba — nawet nie chciała nigdy być wampirem. Cieszyła się, że nie jest nim w pełni, jednak pragnęła mieć kiedyś dzieci i zestarzeć się spokojnie, otoczona miłością. Teraz to były tyło marzenia senne, ulotne. Bez prawa na spełnienie.

Nie podobał jej się także plan, na który podczas powrotu od Yyvon się w końcu zgodziła. Im bliżej był bankiet, tym bardziej chciała się wycofać, a przecież to było już jutro.

— O takiej porze nie powinnaś spacerować sama. — zaskoczona podniosła głowę i napotkała niebieskie oczy. Stał przed nią Jonathan Rackford i James Byrne, którego zauważyła dopiero później.

— Znacie się? — zainteresowany książę wtrącił się w rozmowę. Tessa dygnęła w jego stronę nie zapominając o zasadach, ale nie patrzyła na niego.

— Można tak powiedzieć. — Jonathan oblizał suche wargi, dokładnie taksując wzrokiem wampirzycę. Już wcześniej podejrzewał, że mosty są kontrolowane, ale nie przyszłoby mu do głowy, że osobiście przez chociażby pannę Holdter.

— Skoro już panią spotykam, chciałbym zapytać, czy poczta nie dochodzi? — James nie przyjmował do wiadomości, że jakkolwiek kobieta mogłaby go olewać.

— Jaka poczta? — postanowiła grać głupią, co nie umknęło uwadze Jonathana. Książę uniósł nieznacznie brwi, okrążając ją powolnym krokiem.

— Służba chyba zawodzi. — przemknął wzrokiem w dal, gdzie szła dwójka ochroniarzy. — W każdym razie... bardzo ucieszyłaby mnie twoja obecność w mojej posiadłości na najbliższej herbacie. — położył dłoń na jej plecach, a ona cała zesztywniała.

— Książe, zaraz będziemy spóźnieni. — zareagował Jonathan, jakby mógł przeczytać myśli Theresy.

— Ja się nigdy nie spóźniam. To inni są za wcześnie. — odpowiedział nonszalancko.

— Mnie też się spieszy, proszę wybaczyć. — uśmiechnęła się nerwowo, ale James przytrzymał ją wtedy mocniej.

— Cóż może być ważniejszego od księcia, panno Holdter? — jego usta wykrzywiły kąciki w górę, przypominając jej ten obrzydliwy moment tamtego wieczoru. — Skąd te łzy? — otarł je wierzchem dłoni. Nie była świadoma, że boi się aż tak. Szukała pomocy w Jonathanie, jednak na próżno. Przecież on był pionkiem Victora.

— Może zabierzmy Theresę ze sobą? — błysnął James, a jej ścisnęło gardło.

— Tesso? — cała trójka odwróciła się w stronę osoby, która wypowiedziała jej imię. Stalowe spojrzenie Williama wzbudzało respekt nawet w samym księciu.

— Proszę, proszę — James pokręcił głową. — William Levingstone zwracający się do ciebie po imieniu. — patrzył znów na Theresę, która jednocześnie chciała skakać z radością, że zostanie uratowana, a z drugiej zastanawiała się, gdzie zniknął Rackford.

— Pominę fakt, że twój towarzysz uciekł — zrobił krok w ich stronę. — Przypomnę, że czytam w myślach, książę — dopiero wtedy uścisk Jamesa zelżał. — Odprowadzę cię. — wyciągnął dłoń w kierunku Tessy. Pochwyciła ją zbyt szybko, ale pragnęła znaleźć się jak najdalej Byrne'a.

— Miłego wieczoru. — wysyczał, kiedy zaczęli się od niego oddalać. Dla Theresy było nie do pomyślenia, żeby nie pożegnać księcia, ale Will miał to najwyraźniej gdzieś. Po prostu prowadził ją pod ramię, idąc powoli.

— Po pierwsze: chciałbym wiedzieć, dlaczego Rackford widząc mnie, ulotnił się w sekundę. Nawet nie zdążyłem pogrzebać mu w głowie — zaczął. — Po drugie: dobrze, że postanowiłem cię pilnować.

— Pilnowałeś mnie? — przystanęła w miejscu. Myślała, że się przesłyszała.

— Mój most został już odhaczony z listy — wyjaśnił. — Ogólnie uważam, że powinnaś wartę zostawić mnie. Unikniesz wpadania na Jamesa. — westchnął. Znów byli w ruchu, a Tessa nie mogła uwierzyć, że cały wieczór miał ją na oku.

— Dlaczego... wy... — szukała odpowiednich słów. — Zachowywałeś się, jakbyś to ty był księciem.

— Cała drżysz. Uspokój się, nie śledzi nas i nic ci nie zrobi. To w zasadzie dobry przedsmak jutra — stwierdził. — Powiedzmy, że to wiek gra tutaj główną rolę. Co prawda jest młodszy od ciebie, ale ty jesteś kobietą. — nie chciał zabrzmieć arogancko. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Tessa bała się przebywania z księciem sam na sam bardziej, niż ataku chordy skażonych.

— Nie wierzę ci — odezwała się w końcu, kiedy dotarli do jej kamienicy. — Ale każdy ma swoje sekrety, dlatego nie będę pytała — wiatr delikatnie rozwiewał kosmyki jej włosów, które uwolniły się z warkocza. — Dziękuję, nie mam pojęcia, co by się stało, gdybyś się nie zjawił — odważyła się skrzyżować z nim spojrzenie. Usta miał zaciśnięte w wąską kreską. Intensywnie nad czymś myślał. — To ja... — wskazała za siebie kciukiem.

— Plotki o tym, że Rackford się włóczy po mostach mają teraz pokrycie. Nie sądzisz, że to dziwne, że się na nich natknęłaś? — odgarnął włosy w tył, żeby nie opadały mu na czoło.

— Nie. Nie dziwi mnie to ani trochę. Liczyłam tylko, że nie padnie na mnie — uśmiechnęła się słabo. — Obgadamy to jutro, dobrze?

— Naturalnie — skinął głową. — Dobranoc, Tesso. I nie ma za co. Po tym, co dla mnie zrobiłaś, jestem ci to winny.

A więc o to chodziło. Pomyślała. Czuł się w obowiązku dbać o jej bezpieczeństwo, bo uratowała mu życie.

— Nie masz u mnie żadnego długu, William. — zamknęła oczy, ale kiedy je otworzyła, jego już nie było. Został tylko zapach jego wody kolońskiej zmieszanej z whisky i lawendą.


* * *




— Chyba jestem za stary, żeby być głową komisariatu. — skomentował Jerome, widząc przez lustro weneckie jak jego przełożony i Eran usadzają skażonego na krześle.

— Przyznam, że to dosyć komiczne. — stwierdził Crispin. Zjawił się na posterunku od razu, jak tylko dotarła do niego wiadomość.

— Nie powinieneś im pomóc? W końcu chyba masz z tym... czymś znacznie więcej doświadczenia? — zasugerował Faith, ale wampir tylko się uśmiechnął.

— Mogliśmy złapała takiego, który mówi — żalił się Eran. — Spierdoliliśmy, ale już trudno. — machinalnie machnął dłonią, a później dźgnął skażonego srebrem. Nic to nie dało.

— Może zwykłe drewno? — Eliot złamał drewnianą pałkę, którą wcześniej przygotował i przebił nią serce ofiary. Ten jednak tylko jęknął, a rana zrosła się na powrót.

— Chce ci się pić? — zapytał z dziecinnym tonem Eran, po czym oblał twarz skażonego wodą święconą. Też nic.

— Może bagietka czosnkowa? — powiedział Eliot w taki sposób, jakby dostał oświecenia.

— To mit, kochamy czosnek. — młody wampir pokręcił głową, a później spojrzał w stronę lustra, jakby spodziewał się zobaczyć coś innego, niż ich odbicia.

— On wygra. — wydobyła się z gardła skażonego.

— Czyli jednak mówi — ucieszył się Eliot. — Kto? Victor Moriatti?

— WYGRA. — wydarł się, a później zaczął śmiać, żeby w końcu umrzeć.

— Ciekawe — rzucił zdezorientowany Crispin. — Will wspominał, że kiedy Tessa złapała skażonego i próbowali wyciągnąć z niego informacje w jej mieszkaniu, również powtarzał, że Victor wygra, a później zmarł.

— Zdechnął — poprawił go z pogardą Jerome. — Dochodzi jedenasta, chyba pora się zbierać do domu. Czy wy przypadkiem nie macie jutro czegoś do zrobienia?

— Mamy, ale to tylko bankiet. — odparł spokojnie Crispin. Usłyszał także zbliżające się kroki i poczuł zapach słodkich perfum. Po trzech minutach stanęła przed nimi Adeline z jakąś księgą.

— Wiedzieliście, że Victor próbował już tego rytuału w XVIII wieku? — miała podkrążone oczy, najwyraźniej wiele godzin poświęciła na wertowanie kronik.

— Nie, ale ty, młoda damo, miałaś być w domu przed ósmą. — ojciec obdarzył ją zmartwionym spojrzeniem.

— W świetle prawa jestem pełnoletnią osobą i nie mogę czytać kronik do późna, ale Eran może uganiać się za skażonym, chociaż jest rok młodszy. — przytuliła do siebie księgę. Jerome chciała coś powiedzieć, ale nie miała pojęcia co, dlatego szybko zamknął usta, podczas gdy Crispin się zaśmiał.

— Będziemy musieli złapała drugiego. — oświadczył Eliot, wychodząc z sali przesłuchań. Później przeniósł wzrok na córkę szeryfa i zamarł.

— Chodźmy do biura. — zarządziła Adeline, a wszyscy gęsiego ruszyli za nią. Mogło to wyglądać irracjonalnie, że szeryf, jego zastępca oraz tak szanowany i stary wampir, jak Crispin wraz z jego podopiecznym idą za rozkazem młodej dziewczyny, ale sprawy zawsze miały się tak, jak teraz.

Ten kto miał wiedzę i informacje, ten miał władzę i choć była ona chwilowa, Adeline w końcu czuła, że do czegoś może się przydać.

— Moriatti próbował już zamordować osoby i naznaczać je literami swojego imienia, ale doszedł tylko do litery A. To się działo na przestrzeni zimy i wiosny, w tysiąc siedemset osiemdziesiątym ósmym — powiedziała z dumą, ukazując im odpowiednie zapiski. — Sprawcy nie znaleziono i myślę, że wtedy nikt nie miał pojęcia o istnieniu Victora.

— Czemu nie dokończył? — zastanowił się Crispin.

— Tego nie wiem — przyznała. — Ty nie powinieneś widzieć?

— Nie mieszkałem w Londynie i miałem wtedy sześć lat, nie — zaoponował Crispin. — William powinien.

— Czemu wszystko zawsze sprowadza się do niego? — westchnął z żalem Eliot, ale reszta puściła to mimochodem.

— Postaram się znaleźć coś jeszcze, może w późniejszych latach też coś takiego się wydarzyło — postanowiła Adeline. — Oczywiście jutro.

— W takim razie ustalone. Wy znów macie złapać skażonego — zwrócił się do Erana i Eliota. — Jeżeli ponownie umrze, pomóż Adeline, Eranie.

— Jasne. — zasalutował, a wkrótce wszyscy rozeszli się w swoje strony.

Crispin wiedział, że koniecznie musi się odbyć spotkanie przed bankietem, dlatego jeszcze tej samej nocy telefonicznie poinformował pozostałą trójkę, że muszą się pilnie zobaczyć i nie ma mowy o spóźnieniu.

________________________________

________________________________________

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro