Rozdział V
Adeline od zawsze przebywała przy swoim ojcu w jego gabinecie, zaciekawiona sprawami, którymi się zajmował, ale od kiedy gościł tam również Crispin, stroiła się i wdzięczyła jak tylko mogła, jednak ten nie zwracał na nią nigdy uwagi.
Siedziała teraz znudzona i przyglądała się Tessie, która trzymała jakąś brązową teczkę.
— Faith nie może teraz przyjść, co jest grane? — zamiast niego zjawił się Eliot. Theresa wywróciła oczami, niezbyt lubiła tego mężczyznę, ale starała się tego po sobie nie pokazywać. Jednak Adeline wiedziała, bo nie było osoby, która mogłaby znieść Eliota.
— Chłopcy od balu próbują się czegoś dowidzieć na ten temat, ale nie ma żadnego śladu. Pozostawiam tutaj przypuszczalny rysopis i każdą jedną tożsamość Victora Moriattiego. Przypuszczamy, że to on jest odpowiedzialny za ten zorganizowany atak.
— Skąd takie wnioski? — Eliot zmarszczył czoło, biorąc od niej teczkę.
— Wampirze plotki nie są tylko plotkami. Zwłaszcza, jeżeli wypływają one z ust księcia jednego z najstarszych rodów — sprostowała blondynka. — Raczysz to sprawdzić, czy nie? Wolę nie marnować czasu.
— I tak już go marnujesz. Nie mam pojęcia, co Jerome ma w głowie, że do tej roli wyznaczył właśnie ciebie. — westchnął i oklapł na krześle ociężale.
— Przepraszam, aż tak cię boli fakt, że jestem kobietą? — zadrwiła z niego.
— Nie to go boli — wtrąciła Adeline. — Boli go to, że jesteś kobietą, która jest od niego trzysta razy inteligentniejsza. — uśmiechnęła się złośliwie do Eliota.
— To będzie sprawdzone w przeciągu tygodnia. Nie wcześniej — warknął Eliot. — Do zobaczenia, Thereso.
— Do zobaczenia. — podniosła przód swojej sukni i chciała wyjść, ale zatrzymała ją nastolatka.
— Mam pytanie — zaczęła cicho. — Dosyć dziwne. Nie śmiej się. — poprosiła. — Dlaczego mimo biegu czasu, wy wciąż nie używacie telefonów?
— Boże. — Tessa nie mogła się nie roześmiać.
— Byłoby łatwiej. Nie sądzisz? — zasugerowała.
— Jasne, że tak. Ale wtedy już całkiem zapomnielibyśmy, z jakich czasów pochodzimy. Zresztą, z wampirzą sprawnością przemierzamy miasto dużo szybciej, niż każda jedna osoba. Mogę być na końcu Londynu, a przyjść tutaj w niecałe trzy minuty z wieściami. Wyznajemy też zasadę, że lepiej coś przekazać twarzą w twarz — wyjaśniła. — To nie było dziwne pytanie, Adeline — położyła dłoń na jej ramieniu. — To było ciekawe pytanie. — pochwaliła ją i wyszła. Mogła zrzucić z siebie fałszywy uśmiech, który przykleiła przed przyjściem tam.
Nadal rozmyślała nad dziwnymi wizjami, które nawiedziły ją po zetknięciu z tamtymi skażonymi. Właśnie dlatego postanowiła ich pochować, bo oni też wcześniej żyli. Też mieli rodziny, wspomnienia. Zrobiło jej się po prostu żal. Bała się także spotkania z Williamem po tym, jak w tak nieelegancki sposób pokazała mu, co potrafi. A nie była to jedyna rzecz. Miała mnóstwo tajemnic i nadzieję, że William nie podzielił się tym faktem z resztą grupy. Nie mogła także skupić się na niczym innym niż tym, że ją przeprosił. To był tak ludzki niepodobny do niego gest, że czasami kwestionowała czy aby na pewno to się wydarzyło.
Oszołomiona w natłoku myśli nawet nie zorientowała się, że zamiast przed swoimi, stoi przed drzwiami Levingstona i zamierza w nie zapukać. Zatrzymała jednak rękę w bezruchu, kiedy zrozumiała, co czyni. Słyszała grę na fortepianie, nie wiedziała, co się wydarzyło. W pewnym momencie gra jednak ustała, a drzwi się otworzyły. Zobaczywszy jego zdziwione srebrne spojrzenie, zabrała rękę z powietrza.
— Tesso?
— Nie mam pojęcia, jak się tutaj znalazłam — szepnęła. — Przepraszam. Zmykam.
— W porządku, dzisiaj i tak jest spotkanie, więc jeżeli nie masz nic lepszego do roboty, możesz zostać. Anthony nie będzie czekał, bo i tak go nie będzie. Yyvon bardzo go zajmuje. — westchnął i wpuścił ją do środka.
— Skąd... skąd ty wiedziałeś, że stoję przed drzwiami? — potrząsnęła głową, a on się uśmiechnął.
— Zawsze wiem, że jesteś w pobliżu. Używasz wody różanej, notabene chyba całej fiolki na raz. — gestem pokazał jej, żeby usiadła.
— Po prostu masz za bardzo wyostrzony węch — odparła z lekką irytacją. — Byłam u Faitha. Znaczy, Eliot mnie przyjął — poprawiła. — Powiedział, że sprawdzą Moriattiego w ciągu siedmiu dni.
— Doprawdy? — prychnął. — Chyba muszę złożyć mu wizytę. Nie mamy tyle czasu. — usiadł naprzeciw i nalał sobie whisky.
— Dlaczego? Co się dzieje? — zaniepokoiła się.
— Ludzie panikują. I nie lubię być w tyle. Jeżeli to naprawdę Victor, to będzie ciężki orzech do zgryzienia. Mam nadzieję, że to jakiś jego pachołek, nie on sam — wyznał. — Porozmawiamy o tym, jak Crispin przyjdzie. Zajmiemy się naszą sprawą, Tesso. — wymienili spojrzenie.
— Chciałam cię prosić, żebyś... nie mówił o tym nikomu — nerwowo podrapała się w nadgarstek. — Na nic im się to nie przyda i tak, bo mogę to robić tylko z takimi wampirami, jak ty.
— Yyvon w dzień ataku groziła mi z twojego powodu mówiąc, że posiadasz bardzo cenne umiejętności — zaczął. — Miała na myśli kilka. Dwie już znam.
— Co zrobiła? Głupia... — wzniosła oczy ku sufitowi. — To nie jest czas, abyś dowiadywał się o innych — zaprotestowała. — Kiedy je zdradzam, narażam się na wielkie niebezpieczeństwo, miej to na uwadze i dlatego właśnie...
— Nikomu nie powiem — przerwał jej. — To się przyda w wielu przypadkach. Cieszę się, że zdecydowałaś się ujawnić z tym. Szkoda, że tak późno, bo uniknęlibyśmy wielu niepowodzeń, ale cóż — wzruszył ramionami i nalał kolejną szklankę trunku, bo tamta już zniknęła. — O czym myślałaś, zanim zorientowałaś się, że stoisz pod moimi drzwiami?
— Cóż... w zasadzie to o tobie. Martwiłam się, że nie zdążę z tym proszeniem o milczenie. — postanowiła nie wspominać o tym, że jest nadal zdumiona jego przeprosinami.
— Dziwne. — zmarszczył czoło.
— William, muszę ci coś powiedzieć. — zdobyła się na odwagę, ale nie wiedziała, dokąd ją to zaprowadzi.
— Ja już wiem. — nachylił się do niej z poważną miną.
— Jak to? — też się nachyliła.
— Jesteś we mnie szaleńczo zakochana i nie możesz przez to normalnie funkcjonować. — odsunął się z uśmiechem.
— Jezu... — skomentowała z niedowierzaniem.
— Nie wołaj jego imienia tak często, bo nie będę mógł mówić, że go kocham — zrobił minę. — A tak na poważnie, o co chodzi? — założył ręce na krzyż.
— Skażeni — odezwała się niepewnie. — Skłamałam mówiąc, że nie wiem, dlaczego zajęłam się ich ciałami — nie odezwał się, dał jej mówić i bardzo się wsłuchał. — W momencie w którym moja skóra zetknęła się ze skórą jednego z nich, zobaczyłam prześwity jego wspomnień — przełknęła gulę śliny. — Nie mogłam ich tak po prostu zostawić, nie po tym, jak poczułam, że oni też przecież żyli. Tak jak my. Dlaczego musimy ich mordować? Mają rodziny, wspomnienia, marzenia... pomyślałam, że być może istnieje jakiś sposób, żeby im pomóc. — złożyła dłonie.
— Jesteś naiwna, Tesso. Oby cię to kiedyś nie zgubiło — pokręcił głową. — To potwory, nie kontrolują się i napadają na biedne nastolatki, żeby werbować więcej młodych ciał. Nie mam pojęcia, jaki jest w tym cel, ale naszym obowiązkiem jest to zatrzymać.
— Spójrz w przeszłość — żachnęła się. — O nas też tak kiedyś myśleli, a teraz ludzie żyją z nami tak, jakbyśmy byli zwyczajni. Zaakceptowali nas.
— Nie możesz tak o tym myśleć — westchnął. — Zaakceptowali nas, ponieważ potrafimy mówić, myśleć samodzielnie, nikt nami nie steruje, w przeciwieństwie do Skażonych. Z nimi nie będzie się dało żyć, skoro robią to, co robią. Nie myśl teraz o cudownym antidotum, bo takie nie istnieje. Musimy odkryć, jaki Victor ma w tym cel i tylko to powinno cię interesować — stuknął palcem w stół. — Jeżeli masz w sobie tyle współczucia do tych paskudztw, powinnaś zrezygnować z walczenia z nimi bezpośrednio, bo tak się będą kończyły twoje spotkania z nimi. Smutkiem, żalem i myślą, że mogłaś zrobić coś lepiej, że możesz temu zapobiec, a nie możesz i lepiej pogódź się z tym teraz, póki jeszcze jest na to chwila — przeczesał czarne loki dłoniami i odchylił się w tył. — Dobrze, że mi powiedziałaś.
— Komuś musiałam. — szepnęła i skierowała wzrok na liście, które przez wiatr szalały za oknem.
— Nadchodzą ciężkie czasy, Tesso — oblizał usta i zaraz się skrzywił z posmaku whisky. — Nie wiem, dlaczego wróciłaś tak naprawdę, ale mam nadzieję, że nie odejdziesz znowu, bo będziesz nam bardzo potrzebna. Czuję to.
— Postanowiłam nie wiązać się z nikim więcej, dlatego nie będziesz mógł mi „pomóc" i pozbyć się mojego potencjalnego partnera, a to znaczy, że nie będę miała powodu, aby obrażać się na ciebie na tak długi czas. — choć była w tym pretensja, Theresa mówiła to żartobliwie.
— W tym stuleciu, czy w ogóle? — zaśmiał się.
— Dopóki ty jesteś w moim życiu, Williamie Levingstone — położyła dłoń na lewej piersi. — O której ma być Crispin?
— O szóstej.
— Co ja mam z tobą robić przez dwie godziny... — odgarnęła włosy.
— Możesz pozmiatać kurze, wytrzepać dywan, napić się ze mną. — wyliczył na palcach, a ona zgromiła go wzrokiem. Potem jednak ani jedno, ani drugie nie odezwało się słowem, dopóki nie przyszedł Crispin.
* * *
Dzisiejszy dzień był chłodniejszy, niż zazwyczaj, przez co Crispin zaklął pod nosem, kiedy wyszedł na zewnątrz ubrany tak, jakby było z piętnaście stopni więcej. Oczywiście nie chodziło o to, że jemu mogło być zimno, bo nie mogło. Chodziło o zwyczajnych ludzi, którzy patrzyli na niego jak na wariata. Machnął jednak na to ręką i poszedł dalej, a zmierzał do podziemia treningowego. Czuł się winny i odpowiedzialny za to, co mu los podrzucił.
— A ciebie co tutaj sprowadza? — zapytała Yyvon z uśmiechem, zakładając ręce na krzyż. — Tony dzisiaj ma wolne, jeżeli chodzi o niego.
— Nie, nie chodzi o Anthony'ego — zmarszczył czoło. Przecież właśnie dlatego miało go nie być na spotkaniu? Pominął jednak te kwestie. — Chodzi o niego. — skinął głową na chłopaka o jasnych brązowych włosach, który maltretował właśnie worek treningowy.
— Czego od niego chcesz? — zdenerwowała się.
— Spokojnie — uniósł dłonie w geście kapitulacji. — Nie chcę go wykorzystywać, ani mu szkodzić. Tylko porozmawiać. To chyba można robić?
— No dobra — wywróciła oczami. — Eran! — chłopak odwrócił się zaskoczony widokiem Cirspina. Po chwili jednak podszedł do Yvon i niego, ale rozłożył tylko ręce i oczekiwał wyjaśnień. — To ja was zostawię. — kobieta ścisnęła Erana za ramię i odeszła na bok, jednak postanowiła obserwować konwersację z daleka.
— O co chodzi? Nie musisz przepraszać. — powiedział młody wampir.
— Nie muszę? — uniósł brwi. — Nie uważam tak. Należą ci się przeprosiny, ale nie jestem w nich dobry — westchnął. — Naprawdę myślałem, że nie żyjesz. Nie wiem, co mną kierowało, że tego nie sprawdziłem — położył dłoń na lewej piersi. — Nie przyszedłem tylko przeprosić, a też prosić.
— Prosić? Mam coś zrobić? — skrzywił się, opierając biodrem o biurko Yyvon.
— Tak. O wybaczanie. — patrzył na niego długo. Nie dziwiło go niedowierzanie chłopaka, zbyt długo żył, aby mogło się tak stać.
— Że co? Znaczy, co... ja... eee... — spuścił głowę. — Wiesz, ja pogodziłem się z tym czymś — dotknął kłów. — Po prostu kiedy cię zobaczyłem, byłem wściekły. Rozumiesz chyba... to było wbrew mojej woli — rozmasował czoło. — Nawet nie wiem, jak się nazywasz.
— Crispin — odchrząknął. — Vicoletti.
— Czekaj, przecież ty.... jesteś jednym z tych znanych, tak? Był tutaj Levingstone. Znacie się, mam rację? — brzmiał na zaciekawionego.
— Masz szczęście, że pytasz mnie — zaśmiał się. — Jesteśmy przyjaciółmi, ale on nigdy mnie tak nie nazwie — sprostował. — Więc tak, jestem tym znanym, cokolwiek to dla ciebie znaczy.
— Przemieniłeś mnie, a jesteś kimś ważnym — nabrał powietrze. — Nie chcę wychodzić na jakiegoś buca, ale... mógłbym się tym skromnie chwalić?
— Nie chwal się skromnie — podniósł palec. — Chwal się szczerze. Ja nie jestem dumny z tego, że ci to zrobiłem, ale jeżeli... — zerknął na każdego innego nowego wampira, który się na nich gapił. — ci to pomoże, to — ściągnął rękawiczkę i podał mu dłoń. — Niech tak będzie.
— To wszystko? — niepewnie uścisnął dłoń Crispina.
— Nie — uśmiechnął się. — Możesz na mnie liczyć. W każdej kwestii. Pamiętaj o tym, proszę. Nie zostawię cię. Gdybym wiedział, że przeżyłeś, od razu bym się tobą zajął. Niestety to nie działa tak, jak w filmach. Nie czujemy krwi swoich ofiar.
— Dlaczego to robisz? — zapytał cicho.
— Ponieważ wiem, jak to jest zostać porzuconym w nowym życiu. Jeżeli można to tak nazwać — rzucił mu spojrzenie spod rzęs. — I nie chcę, żebyś przeżywał to samo — wyjął jakąś kartkę i szybko coś na niej napisał. — Tutaj jest mój adres. Gdybyś czegoś potrzebował. — podał mu.
— Woah, dziękuję — zrobił wielkie oczy. — Wiesz co? Nie mówiłem na serio, że cię nienawidzę.
— Wiem. Wiem, bo też tak myślałem — przyznał. — Kiedy byłem na twoim miejscu.
— Opowiesz mi? — uśmiechnął się delikatnie.
— Kiedyś tak, ale teraz musisz chyba wracać do treningu, bo Yyvon nie spuszcza nas z oczu. Boi się, że zrobię ci krzywdę, a przynajmniej tak mi się wydaje — Eran się roześmiał. — Cześć. — zasalutował, a młody wampir cały w skowronkach wrócił do treningu.
Crispin za to poczuł, że zrzucił z serca ogromny ciężar.
_______________________________________
_________________________________________
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro