Prolog
Scotland Yard.
Komisariat, który wszystkim fanom literatury, filmów i seriali o Sherlocku Holmesie, kojarzył się właśnie z nim.
Problem jednak tkwił w tym, że komisarz Jerome Faith nie miał swojego Sherlocka i Watsona, a w Londynie największym zagrożeniem nie były spiski, porwania i morderstwa czynione przez ludzi, a coś, w co każdy dawno przestał wierzyć.
Coś, co zagrażało życiu śmiertelników i pragnęło krwi.
— Kim, do cholery, są ci twoi specjaliści od tych potworów, Faith? — zapytał Eliot, zastępca komisarza.
— Za chwilę się zjawią, wierz mi, to nasza ostatnia nadzieja, aby powstrzymać to, co się dzieje na londyńskich ulicach. — westchnął ciężko, wyczekująco wpatrując się w rysopis pierwszej osoby, która miała mu pomóc.
— Sprawdziłeś ich? Skąd wiesz, że możemy im zaufać? — Eliot drążył temat. Nie ufał nikomu, kto nie był z oddziału, albo nie miał z nimi wcześniej żadnych kontaktów.
Problemem był też fakt, że wraz z falą ataków, ludzie zaczęli uciekać z miasta, a co za tym szło, budynek świecił pustkami.
Zostali z problemem sami, a nawet jedno pomieszczenie musieli zmienić na tymczasowe prosektorium.
Jerome nie mógł mu prosto w twarz powiedzieć, że ich wybawcami zostaną wampiry. Nie po tym, jak jeden z nich zaatakował Eliota, pozostawiając na jego czole bliznę i oku bliznę.
Wtedy usłyszeli stukanie w ziemię, które powodowała ciemna laska, wykonana z drzewa różanego.
Właściciel laski nosił długi i ciemny płaszcz, głowę miał spuszczoną, a na nosie spoczywały mu ciemne okulary. Zrobił kilka kroków w przód, aż w końcu stanął przed Jerome'm i Eliotem i odkrył swoją twarz.
Zieleń jego oczu aż przeszywała, była tak intensywna.
— Crispin Vicoletti. — odezwał się głębokim, ciepłym głosem, który nie budził grozy, tak jak jego natura.
— To dziecko ma nam pomóc? — zakpił Eliot, mierząc wzorkiem przybysza.
— To dziecko, jak mnie nazwałeś, ma prawie dwieście czterdzieści lat, domniemywam, że jakieś sześć razy więcej, niż ty — posłał mu uśmiech. — Nie poinformowałeś swoich wspólników, że do pracy zaprosiłeś wampira? — zdziwił się Crispin, ale Eliot jeszcze bardziej.
Cofnął się, wpadając na szafkę.
— Spokojnie, jestem normalny, nie pragnę łapczywie ludzkiej krwi, tak jak nasz problem, ci ze skażoną krwią, tak? — zwrócił się do Faitha.
— Dokładnie — potwierdził komisarz. — Muszę nanieść małe poprawki; o pomoc nie poprosiłem jednego wampira, a czterech... łącznie z Crispinem. — sprostował, patrząc na wściekłego zastępcę.
— Czterech? — zapytali równocześnie Vicoletti i Eliot.
— Dobry wieczór, Anthony Ravenshaw, kłaniam się nisko i pozostaję do usług Scotland Yard. — do pomieszczenia wszedł następny wampir, także ubrany w płaszcz, jednak dużo jaśniejszy. Jego włosy były jak pola pszenicy.
Crispin wymienił spojrzenie z Tony'm.
— To będzie zaszczyt pracować z tak starym wampirem. — stwierdził ten drugi.
— Nazywanie starym to lekka obraza, nie uważasz? — wtrącił nieśmiało Jerome. Wampiry posłały mu zdziwione spojrzenie.
— Dla nas to komplement — wyjaśnił Crispin. — Ciekawi mnie kim jest trzeci wampir, czy wybierając nasze osoby, specjalnie dobierałeś mieszkańców Londynu, czy zupełnie przypadkiem tak wyszło?
— Przypadkiem. Po zrobieniu rozeznania, próbowałem nawiązać kontakt z najlepszymi wampirami w Wielkiej Brytanii.
— To znaczy, że...
— Theresa Holdter, kobiety zwykle przychodzą spóźnione, za co przepraszam, ale jak widzę, nie jestem jedyną kobietą, skoro wciąż brakuje czwartej osoby. — przerwała mu blondynka, uśmiechając się delikatnie i ściągając z dłoni rękawiczki w kolorze burgundu.
— To chore, że będą nam pomagać wampiry z innymi wampirami, w dodatku wyglądają jak nastolatki, co pomyślą sobie ludzie? — bulwersował się Eliot McAvoy.
Faktycznie wygląd wampirów mógł wprowadzać w zakłopotanie, zważywszy na to, że znaczna większość z nich została przemieniona w bardzo młodym, lub po prostu młodym wieku.
Jerome przez chwilę pomyślał, że Theresa jest w wieku jego osiemnastoletniej córki, Adeline, ale było to po prostu niemożliwe.
— Powiedział pan, że kontaktował się z najlepszymi — zaczął Crispin. — W Londynie jest ktoś, kto bezwzględnie jest najlepszy. Jakim cudem udało się panu go przekonać? — Crispin był podekscytowany i pełen podziwu.
— Londyn to jego miasto rodzinne, wygląda na to, że jest mocno z nim związany, bez wahania się zgodził. Czy wy wszyscy się znacie? — wskazał na nich palcem.
— Nie, absolutnie — zaprzeczył Vicoletti. — Słyszeliśmy o sobie z nazwiska, jak się domyślam, ale nigdy w życiu nie mieliśmy styczności ze sobą.
— Zapewniam, że nie będziesz zadowolony z faktu, że musisz mieć styczność ze mną. — w końcu dotarł do nich ostatni wampir. Srebro w jego oczach przecinało ludzi, komponując się z czarnymi lokami. Tak samo jak pozostali, nosił płaszcz.
— William Levingstone, dla przyjaciół Will, nie mam żadnego, więc nikt tak do mnie nie mówi — stanął zaraz obok Tessy. — Robimy jakiś wieczorek zapoznawczy, czy od razu przechodzimy do rzeczy? — ton jego głosu był tak obojętny, że wydawało się, że wcale nie zależy mu na mieście.
— Cudownie! — Eliot klasnął w dłonie. — Masz swoją fantastyczną czwórkę, Faith. — wywrócił oczami.
— Według ogólnie przyjętych norm literackich i tak dalej, to tak, jesteśmy postaciami fantastycznymi — odpowiedział Will. — Piękna blizna, jak bardzo byłeś kiepski w łóżku, że ta wampirzyca ci to zrobiła?
— Skąd...
— Jestem wampirem kompletnym. W słońcu nie mogę się poruszać, piję tylko krew, potrafię wyczuć innego wampira i jego ślady, a śmiertelnikom i pozostałym wampirom czytać w myślach, nie, nie farbuję włosów, tak, jestem stary. Starszy, niż bym chciał — puścił mu perskie oko. — Nie, żebym był jakoś dumny z tego powodu.
— A co z nimi? — zapytał Eliot, wskazując brodą na pozostałą trójkę.
— Jesteśmy prawie jak normalni ludzie, tylko się nie starzejemy, musimy wypić trochę krwi, ale nie jest nam niedobrze od zwykłego jedzenia i takie też spożywamy, czasami wysuwają nam się kły, mamy wyostrzone zmysły i lepszą sprawność fizyczną. — odpowiedział Crispin, gładząc kciukiem wierch laski.
— Możemy przejść do sedna, czy będziemy tak plotkować? — wtrącił William.
— Tak, jasne — Jerome odchrząknął i wyłożył na stół potrzebne materiały. — To są zdjęcia z miejsc zbrodni, a raczej masakry.
Fotografie przedstawiały młodych ludzi, całych we krwi, z rozszarpanymi gardłami, lub śladami po kłach.
— Może to zwykły seryjny zabójca? — zasugerował Anthony.
— Nie wydaje nam się — Jerome pokręcił głową. — Nasza kryminalistka bada każde jedno zdarzenie, to nie jest dzieło człowieka. — podsunął im pod nos zdjęcie jednego z wampirów.
Wampiry ze skażoną krwią różniły się znacznie od zwykłych, ponieważ ich oczy były czerwone, a kły nigdy się nie chowały.
— Żeby poprzeć nasze przypuszczenia, dodatkowo w ostatnich dwóch miesiącach...
— Zaginęło czternastu nastolatków — dokończył za Eliota William. — Też wydawało mi się to dziwne, ale nigdzie nie widziałem śladów po tych potworach. — cmoknął z dezaprobatą.
— Skąd oni się wzięli? — zapytał Jerome. Bardzo niepokoiła go obecna sytuacja.
— Dawno temu, bardzo dawno temu, kiedy wampiry dopiero zaczęły się pojawiać, żył człowiek o imieniu Victor Moriatti. Kiedy wszyscy robili wszystko, żeby wampirem nie zostać, on jakimś pokręconym cudem tego pragnął. Pragnął na tyle, że w końcu mu się udało, jednak przemiana nie zaszła zgodnie z tym, jak chciał, tradycyjnie. Stał się gorszą wersją nas, chociaż nikt się nie spodziewał, że tak się w ogóle da. Wtedy uznano, że Victor skaził swoją krew i skazi każdą, której się tknie. W tysiąc sześćcest siedemdziesiątym szóstym roku odnotowano kilka przypadków wampirów, które różniły się wyglądem i atakowały ludzi. Później sprawa ucichła. W tysiąc siedemset osiemdziesiątyn ósmym roku znowu pojawiły się przypadki, byłem w to wmieszany, miałem do czynienia z tym czymś i wiem, jak to zabić, później znowu było cicho, aż do teraz. — zakończywszy swój wywód, położył na stół sztylet, jednak nie był on zwyczajny.
— Kawałek drewna ma zabić coś, co wybija pół miasta? — prychnął Eliot.
— To sztylet wykonany z osika — odezwała się Theresa, unosząc go w górę. — Nie jest on tylko bajką, ale naprawdę działa. Jednak w przeciwieństwie do nas, Skażonym nie wbija się go w serce, a w mózg.
— Skąd panienka to wie? — zainteresował się Crispin.
— Samotne damy muszą sobie radzić nocami. — wzruszyła ramionami.
— W takim razie możemy zacząć. Przydzieliłem wam obszary, które oddaję pod wasze skrzydła — Faith pokazał im mapę. — I niech Londyn stanie się wreszcie miejscem wolnym od tych potworów.
____________________________________
Witam Was serdecznie w moim pierwszym fantasy dziecku na Wattpadzie!
I zachęcam do przybycia na instagrama - Meleody0903
UPRZEDZAM:
- może pojawić się masa PLOT HOLE'I
- TRAGICZNE opisy walki
- nieścisłości
- wymyślone lokacje na potrzeby
- mieszanie epok, bo tak mi się spodobało łączenie ich
- wiele innych, o których pewnie teraz nie pamiętam
ALE....
Pisałam to dla siebie, jednak postanowiłam, że podzielę się tym z Wami, ponieważ pokochałam postaci tak bardzo i historię, że chciałabym, żeby ktoś inny też to zrobił!
Miłego czytania! (płakania, wkurzania się, irytowania, zawodzenia, etc)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro