Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 46

Od zakopania ciała Jonathana minęła godzina. Grupka szła wolno przez wymarłe miasto. Na koniu, pogrążony we śnie siedział Hans, a samego konia za uzdę prowadziła Helen. W końcu znaleźli się w centrum. Na środku placu znajdowały się ruiny galerii handlowej. Gdzieniegdzie można było dostrzec wyblakłe banery reklamowe.

Frank zobaczył na chodniku czerwone strzałki, prowadzące do na wpół zawalonego budynku.

-Poczekajcie tu... - Powiedział Peterson i zaczął się skradać w stronę wejścia do galerii handlowej.

Kiedy wszedł do ciemnego wnętrza, musiał po omacku szukać dalszej drogi. W pewnym momencie było tak ciemno, że z żalem zużył jedną z kilkunastu zapałek, zabranych z ciała Gostlinga. Nagle nikły blask ognia ukazał zamknięte drzwi, na których widniał napis:

"NIE OTWIERAĆ, ŚMIERĆ WISI W POWIETRZU"

Frank z ciekawością uchylił drzwi, nie zapominając o środkach ostrożności. Po drugiej stronie coś zachrobotało. Blondyn z rozmachem otworzył drzwi i wycelował rewolwerem w źródło hałasu. Na środku sporego pokoju wisiał charczący ghul. Był w sieci, dodatkowo pod nim leżał jakiś mięsny ochłap, który wywoływał jeszcze większe rozdrażnienie u potwora. Kiedy zobaczył pistolet, skrzeknął i skulił się w sobie.

-Ha! Mówiłem ci, Marta... Oni musieli jeszcze kogoś mieć... Bo dziewczyna, koń i staruch to trochę za mało... A tu proszę... Rybik będzie zadowolony! - Odezwał się niski głos.

Nim Frank zdążył się odwrócić, dostał czymś ciężkim w głowę i zemdlał.

KILKA GODZIN PÓŹNIEJ

Frank obudził się. Jednak krew zalała mu oczy, więc na początku nie widział nic poza czerwienią. Wtem ktoś wylał na głowę Petersona wiadro wody, a w tle zapaliło się ognisko. Wtedy wszystko nabrało kolorów. Był w jakiejś grocie. Sam znajdował się na jej końcu, na prawo zobaczył kości i może jedną czaszkę. Na lewo leżeli Helen i Hans. Konia nie było. Dopiero za tą dwójką znajdowały się drzwi wyjściowe. W powietrzu śmierdziało stęchlizną i zgniłym mięsem Za to przed twarzą Peterson zobaczył sylwetkę, trzymającą puste wiadro. Człowiek był wysoki, miał długie, brązowe włosy i wąsy. Na policzku miał nieregularną bliznę.

-O, Ocknąłeś się... Nazywam się Arnold Rybik... Syn Marcusa, pan Fledder mówił co się stało... Pod groźbą odcięcia drugiej nogi, i może ręki. Fajnie opowiadał...

-Frank... Przepraszam... - Zaczął Hans, ale Arnold kopnął go w twarz.

-To... Gdzie ja skończyłem... A tak. Zabiliście mojego ojca. W naszym plemieniu, którego jestem przywódcą, zabicie kogoś z byłych władców, wciąż jest uznawane za królobójstwo. A za królobójstwo jest śmierć! Za chwilę Zostaniecie zabici i upieczeni. Następnie zjemy was w Rytuale Przebaczenia... Jednak nim tak się stanie, chcę poznać twoje ostatnie słowa. Znaj moją dobrą wolę. Tą dwójkę się już pytałem, lecz mają mnie w dupie... - Powiedział z żalem Rybik.

-W sumie mam coś... Kiedy umrzesz, pozdrów ojca, sukinsynu!

-dobrze... Coś jeszcze? Nie? To zaraz wołam szefa kuchni, który was oskóruje... Już się nie mogę doczekać by was skosztować! - Powiedział i wyszedł.

-HANS! HELEN... ŻYJECIE...? - szepnął głośno Frank.

-No. - Powiedziała Helen.- straszny typ, nie?

-Tak... - Mruknął Hans plując krwią z rozciętej wargi. - Jaki jest plan?

-Mam nóż w rękawie... -Powiedziała Luck- Ale nie mogę.

Wtem ostrze wypadło jej z rękawa.

-Cholera... - Zaklęła, kiedy usłyszała zgrzyt zamka w celi i kopnęła nów w stronę Franka, który złapał je w zdrętwiałe palce. - Łap!

Do jaskini wszedł łysy mężczyzna noszący ciuch z obdartej, ludzkiej skóry. Trzymał duży nóż do filetowania i ruszył najpierw stronę Petersona. Ten zaczął się nerwowo wiercić, chcąc szybciej przepiłować więzy. Szef Kuchni stanął jak wryty, kiedy jego jedzenie się wyswobodziło, lecz ta chwila nie trwała długo. Szybko doskoczył do ofiary, by chwilę później zatoczyć się z dziurą w brzuchu i podbitym okiem. Frank szybko dopadł Helen i Fleddera, by ich uwolnić. Kiedy to zrobił, poczuł, jak skórę na przedramieniu rozcina mu nóż do filetowania. Na szczęście nie była to poważna rana, mimo wszystko Peterson odskoczył na bezpieczną pozycję, zostawiając kucharza Hansowi, który przewrócił go i rozmachem wybił łysemu nogę ze stawu, by chwilę później odkroić resztę skóry i ścięgien, które podtrzymywały kończynę. Następnie ze złością wepchnął Kucharzowi jego własną nogę do gardła tak, że ten zaczął się dusić. Po kilku chwilach znieruchomiał.

Hans wstał ciężko i wytarł krew z dłoni.

-No... To jeden problem mamy z głowy... - Powiedział brunet i uwolnił Helen, która zaczęła rozcierać sobie zdrętwiałe nadgarstki. - Musimy się stąd zwijać...

Helen otworzyła drzwi i niepewnie wyjrzała. Przed nią rozpościerała się drewniana kładka, a dalej zobaczyła wielki jar z dużą ilością kładek. Drewniane półki były połączone mostkami z kości i drabinkami z ludzkich żeber. Na dnie jaru było wielkie ognisko, a wokół niego tańczyło kilku dzikusów ubranych w skóry. Nagle do groty wszedł jeden z nich, ale nie zobaczył Helen skrytej w cieniu. Zobaczył za to trupa, Franka i Hansa, więc podniósł alarm. Nie krzyczał długo, go długie ostrze przebiło mu gardło.

-Teraz to musimy się pośpieszyć... - Powiedziała Helen i ruszyła pierwsza po moście zrobionym z kości udowych. Reszta poszła za nią. Wtem dzikusy podniosły wrzask i rzucili się na uciekinierów.

-Kurwa... Cholera... - Jęczał Frank. - Spadajmy, tam jest wyjście z wąwozu...

-Nie możemy, tam na dole widziałam związanych ludzi, nie możemy ich zostawić... - Powiedziała stanowczo Helen.

-Pamiętasz, co się stało ze wszystkimi, którym pomagaliśmy? Przypomnij sobie Ricka...

-Cicho bądź. Ja idę po nich, a ty rób jak uważasz... - Mruknęła i zsunęła się po drabince na niższą kładkę.

-No ja nie mogę... - burknął Frank i pomógł Fledderowi zejść za dziewczyną.

Wtem blondyn poczuł, że coś go wciąga z powrotem na górę.

-Myśleliście, że tak łatwo mi uciekniecie...? - Sapnął Arnold i uderzył Petersona w brzuch, tak że ten upadł na kolana. - Ha! Zabiliście dwóch moich ludzi, nie daruję wam tego. Do wszystkiego dochodzi pomszczenie ojca... Sam rozumiesz... Nie zostawię was.

-Znam to uczucie... Śmierć kogoś z rodziny... To ból. I zrozumiałe jest to, że chcesz zemsty. Też jej chciałem. Ale zrezygnowałem z niej dla wyższych celów... Dla świata! A ty?! Co zrobisz?!

-Co... - Zaczął nierozumiejący Rybik, ale nie dokończył myśli, bo Frank wbił mu podany przez Helen nóż w krocze oponenta i zepchnął go w głąb jaru.

Mężczyzna poszybował, po drodze na dno przebił jeden most i kładkę i spadł na plecy koło związanych jeńców. Kilka minut później Na dole byli Frank i Helen. Hans odpierał ataki dzikusów jakimś kijem.

-Widzę nasze rzeczy... Rozwiąż ich, dobra? - Powiedział Frank podając dziewczynie nóż i sprawdzając stan ekwipunku.

-FRANK?! PRZYDAŁA BY MI SIĘ POMOC, ALBO CHOĆ JAKAŚ LEPSZA BROŃ! RUSZ DUPĘ I MI POMÓŻ! - Ryknął Hans wbijając w brzuch jednego z kanibali ostry czubek badyla, który chwilę później się złamał.

Frank rzucił mu karabin, a chwilę później rozległą się seria pocisków i wrzask ludzi. Tymczasem Luck rozwiązała kobietę i mężczyznę. Nazywali się Jessica i George Aston, rodzeństwo. Oboje mieli blond włosy, byli wysocy. George nosił skórzaną kamizelkę i podarty krawat, a Jess dżinsy i koszulkę AC/DC.

-Dziękuję... - Wyszeptała młoda kobieta.

-Spokojnie, na podziękowania przyjdzie czas, na razie musimy się stąd wydostać... - Powiedziała Helen. Frank podszedł do jęczącego Arnolda, który leżał sparaliżowany na ziemi.

-Uch... Chyba wybiłeś mi kilka kręgów, śmieciu... Nie zatrzyma mnie to... Znajdę was... - Szarpnął się Arnold, jęcząc z bólu i złości.

-Nie sądzę... Tym bardziej, że zniszczymy za sobą wszystkie mosty i drabinki, a raczej bez nich stąd nie wyjdziesz... Jesteś kanibalem, prawda..? Tam masz mięsko. - Frank wskazał na ciała dzikusów. - Do tego wepchnąłem do gardła jednego z nich pistolet z jedną kulą... Tak na wypadek, gdyby egzystencja ci się znudziła... Tymczasem... Żegnaj, panie Rybik. Pozdrów ojca...

Grupka oddaliła się w stronę wyjścia z wąwozu.

-NIEEEE! WRACAJCIE... PROSZĘ... NIEEEEEE! PETERSON! HANS?! WRACAJCIEEEEEEEE! - Miotał się bezradnie Arnold plując ze złości. - WRACAJCIEEEEE!

Kiedy wszyscy wyszli w wąwozu, Hans podszedł nierówno do Petersona.

-Naprawdę zostawiłeś mu pistolet? - Spytał.

-Nie. Ale niech ma nadzieję na szybką śmierć. Niestety tacy ludzie jej nie zaznają. Ale niech marzą... Bo, jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia. - Odparł Frank poprawiając plecak.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro