Rozdział 28
Helen obudziła się po raz kolejny. Tym razem nie w łóżku...
Wisiała podczepiona do sufitu wielkiej piwnicy, która była przy okazji rzeźnią. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Usta miała zakneblowane jakąś brudną szmatą.
Pod przeciwną ścianą dostrzegła związanych Petersona i Hansa. Problem był w tym, że Hans nie miał prawej nogi. Zamiast niej miał metalową protezę.
Nad nimi stał Marcus, trzymając tależ z ciemnym mięsem...
Major był wysoki, miał tłusty brązowy przedziałek z lewej strony i nieogolony zarost.
-Mmmmm! Ale dobre... Nie chcesz spróbować, Frankie? Hans całkiem nieźle smakuje... -Mówił Rybik.
-Pierdol się, zwyrolu! -Krzyknął Frank i szarpnął się.
-Csiiiiii. Ciebie też spróbujemy, nie martw się... Może być rączka? - To mówiąc Marcus wyjął zakrwawiony tasak i przymierzał się do odcięcia Petersonowi większości ramienia.
W tym momencie z sufitu poleciał tynk, a cały budynek zachwiał się w posadach.
-CO JEST?! KAROL? COS SIĘ TAM DO CHOLERY DZIEJE?! -Darł się Marcus.
- Mają bazookę...
-No i chuj! My mamy cholerną armię! Czemu nie atakujemy?!
-Bo wszystkich zjedliśmy...
-Cholere głodomory... Musi być tu ktoś, kto jest w stanie ICH zniszczyć!
-Może kadeci...?
-Niech idą... To tylko dzieci! Mało mięsa. No już!
-Tak, Majorze...
Nagle Hans się obudził. I wrzasnął, na widok metalu w miejscu prawej nogi.
-FRANK? HELEN? NIE MAM CHOLERNEJ NOGI! CO DO JASNEJ...
Wtem skrępowany Frank się zerwał i rzucił na Marcusa. Obalił go i strzelił mu z "dyńki". Szybko złapał nóż, którym nieprzytomny człowiek jadł mięso i zaczął piłować więzy...
Po chwili do pokoju wpadł zasapany Karol.
-Majorze, my... - Urwał, widząc co się stało. Wycelował w Petersona, ale ten uchylił się zwinnie i kula rozerwała linę, którą miał owiniętą wokół nadgarstków. Frank złapał nóż i wbił go w gardło Karola. Ten jeszcze chwilę rzęził i umilkł.
Uwolniona Helen przypadła do Hansa, który zwalczał szok straty kończyny.
-ON... ON... CZY ON MNIE JADŁ?! NIE KŁAMCIE! JADŁ! O MATULU... JEZUS... Dobrze, że choć zdezynfekował i dał protezę... Ale... Co za... Kto tak robi?! Zwabia ludzi, by ich jeść?! KTO?!
- Spokojnie... Spokojnie... -Powiedział Frank grzebiąc w zakrwawionych szmatach, aż znalazł to czego szukał. Kule. - Masz, trzymaj. Musimy stąd spadać!
-Ale najpierw zabiję tego sukinsyna... - Zaczął Hans, ale wtedy spostrzegł brak Marcusa. -Gdzie on jest?! CHOLERA! WRACAJ, TCHÓRZU! WRACAJ!
-Cicho! Szybko, znim ten zamek się zawali... -Ponaglała Helen pomagając Hansowi się podnieść i zrobić kilka pierwszych kroków.
Wyszli z płonącego Wawelu. W oddali zobaczyli na Wiśle wielki statek. To z tamtąd leciały pociski i wybuchały w mieście...
-Szybko! Tam. - Wskazał Frank i podtrzymując słaniającego sią na "nogach" Hansa ruszył truchtem przed siebie. Za nim szła Helen trzymając pistolet w pogotowiu. I słusznie.
Zza rogu wybiegł jakiś zakrwawiony dzikus, trzymający martwego, na wpół zjedzonego bobasa. Helen strzeliła dwa razy. Raz w kolano, a drugi raz w klatkę piersiową. Kadłubek dziecka poturlał się w dół drogi.
-SZYBKO! - Krzyknęła dziewczyna i popędziła dwójkę przyjaciół.
Byli już blisko brzegu. Już widzieli statek. Już widzieli sylewtki. Gdy nagle wszystko wybuchło.
Za ten wybuch odpowiedzialny był Major. Stał na ciężarówce wojskowej i właśnie pakował drugi nabój do moździerza.
-PADNIJCIE! -Krzyknął Hans.
Pocisk przeleciał tuż nad ich głowami i ugodził w resztki statku.
-NIE UCIEKNIECIE! NIE DZIŚ! -wrzasnął Marcus. -Poddajcie się!
Hans wyjął nóż myśliwski z pochwy i cisnął nim w stronę Rybika. Nóż wbił się w ramię Majora, który kopnął z bólu moździerz. Latająca bomba trafiła centralnie w Wawel, który zapłonął jeszcze jaśniej.
-NIEEE! - Krzyczał Marcus wygrażając trójce ludzi na końcu ulicy. -WRACAJCIE! NIE! ZNAJDĘ WAS! OBEDRĘ ZE SKÓRY I ZJEM NA SUROWO! TAK! NA SUROWO!
Postacie go nie słyszały. Znikęły w ciemnych i krętych uliczkach Azylu...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro