Rozdział 24
Na obiad Frank upolował szczurołaka. Nie był to może wykwintna delicja, ale zapewniała energii na dalszą drogę, a to było najważniejsze.
Po trzech dniach od posiłku, znaleźli się w Mieście Cieni.
Właściwie to adekwatniejsza byłaby nazwa Dziura. Bo tym był teraz Sosnowiec. W samym centrum miasta był krater o promieniu trzydziestu metrów.
-Licznik Geigera wariuje... -Poinformował Hans, który trzymał urządzenie. -Co tu się wydarzyło?
ROK 2025
Nad Polską latały samoloty zrzucające bomby atomowe. Polacy oddawali się temu samemu zajęciu względem innych krajów Europy.
W samym Sosnocu, dokładniej pod nim, w wielkich hallach, składowanl resztki niewystrzelonej artylerii.
Kapral Jankowski miał akurat w bunkrze służbę. Miał doła, bo na czas wojny zostawiła go żona i odeszła razem z jego najlepszym przyjacielem. Dlatego pił na umór. W pewnym momencie zapomniał nawet o rygorystycznych zasadach BHP, bo wyjął cygaro i zapalił je. Zobaczył to szeregowy Rafał Woźniak, który rzucił się na kaprala. Wywiązała się sprzeczka, w wyniku której ktoś rozbił głową przycisk od uzbrojenia bomb. Następnie ktoś inny trącił dźwignię od wyrzutu bomb na powierzchnię. Ale właz był zamknięty. Bomby wysadziły właz, bunkier, całe miasto i okolicę.
TYMCZASEM
-Licznik szajeje... -Mówił Fledder.
-Mówiłeś... -Powiedział znudzony Frank. -Mamy maski, szczelne ubrania... Miniemy to miasto jak każde inne...
Nagle do wędrowców przypadł jakiś pomarszczony dziad. Był nagi, chropowata skóra była pokryta trądem i bąblami. Mężczyzna miał starą, pozszywaną łatami torbę. Mimo masek z filtrami, dało się poczuć smród, jaki bił od tego "człowieka".
-LUDZIE! WSZYSCY MARTWI! NIKOGO NIE MA! MARTWI! A CI, CO ŻYJĄ NIGDY RAJU NIE DOSIĘGNĄ... NIGDY! -To krzycząc pognał prosto do wielkiego krateru.
-STÓJ! -Krzyknęła Helen, ale było już za późno. Staruszek spadł w otchłań.
-Szaleniec... Kto byłby w stanke tu mieszkać? -Spytał retorycznie Frank.
Fledder tymczasem zainteresował się torbą, którą stary wyrzucił przed skokiem. W pakunku był pistolet skałkowy z ołowianą rękojeścią, zapas prochu i kul.
-Ha! Zaklepuję. Ostatnia ciekawa broń którą miałem, ten kastet, wpadł mi do Tamizy. A ta... Jest na prawdę interesująca... Od teraz zwijcie mnie Czarnobrody!
-Chciałbyś... -Prychnął Frank.
-Cichaj, majtku! Ja tu dowodzę! -Śmiał się Hans spod maski.
Po chwili Peterson i Luck leżeli na ziemi ze śmiechu, kiedy Fledder zabijał jakiegoś korsarza wyimaginowaną szablą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro