Rozdział 10
Peterson jechał ukradzionym samochodem drogą A-92 w stronę Sewilli. W trakcie podróży myślał o tym, co zrobi Hansowi... i nie miał pojęcia co zrobi.
Owszem, chciał się zemścić za swoją "śmierć" i wszystko co go spotkało, ale doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Hans był po prostu w złym miejscu i złym czasie... Chciał pomścić swoją córkę i dokończyć swoje zadanie... chciał wyeliminować jego zdaniem zagrożenie...
Kiedy Frank zabił ojca, wiedział że to on był prawdziwym niebezpieczeństwem, jednak na poprawę relacji z Łowcą było za późno...
Teraz Peterson chciał odkryć sens swojego powstania z martwych i znaczenie dziwnych wizji z dziewczyną.
Nagle uszu Franka dobiegły dziwne dźwięki z silnika.
-Super... - Pomyślał w duchu. - Może jeszcze paliwo się skończy...
Wtem auto stanęło. Brak paliwa i usterka w silniku.
-No bez jaj...!
Peterson nie maił jak naprawić wozu, więc poszedł dalej piechotą. Pod wieczór zauważył chatkę przy drodze. Zapukał.
-Kto tam? - Spytał ktoś łamanym angielskim. -Czego tu chce?
-Schronienia. Mogę zapłacić...
-Wchodź, proszę bardzo. Ważne, że nie jesteś nikim z otoczenia Juliana Hurio.
-kim jest ten Hurio? - Spytał Frank, kiedy już zdjął ubranie i zasiadł przy stole.
-Zły człowiek z niego... Rządzi lokalnymi bandytami. Ostatnio pukali tu z nakazem haraczu, mają przyjść jutro jeszcze raz... a my nic nie mamy. - Załamała ręce stara kobieta w chuście.
-mogę przeczekać tu do rana? Mógłbym pomóc wam z tymi oprychami...
-Och! Dzięki ci! Pewnie, tutaj masz materac...
RANO
Około dziesiątej rano rozległo się walenie w drzwi.
-OTWIERAĆ! DAWAĆ HARACZ! JUŻ!
-SPADAJCIE, GNOJKI! MACIE OSTATNIĄ SZANSĘ! ZOSTAWCIE ICH! -Zawołał Peterson wyjmując pistolet, podczas gdy biedna rodzina skuliła się w kącie izby.
-O TY! TAKIŚ ODWAŻNY? TO ZOBACZYMY! MARGOT! WYWARZAMY!
Drzwi uległy pod trzecim kopniakiem. Frank już na nich czekał. Pierwszego, który pojawił się w pustej ramie po drzwiach potraktował patelnią, drugiego podciął i uderzył nożem w gardło. Trzeciego postrzelił w brzuch z rewolweru. nikogo więcej nie było.
Ostatni z oprychów jeszcze dyszał.
-Mówiłem, byście odpuścili... Nigdy nie słuchacie. Nigdy. - to mówiąc wbił lufę w gardło bandyty i obserwował, jak się dusi. Kiedy grasant umarł, Frank odwrócił się do przerażonej rodziny.
-Miałeś z nimi porozmawiać... Nie wszystkich zabijać... teraz wszyscy umrzemy! -Zawołał dwudziestokilkuletni syn gospodyni.
-Z nimi nie da się dogadać... W każdym razie, dziękuję za nocleg. To za straty. -Podał kobiecie kilkanaście naboi i granat. - Nie mam nic innego. Żegnajcie.
TYMCZASEM
-Widzisz Calais na horyzoncie? Tam wysiadamy, ale nie tak zwyczajnie. Nie możemy się pokazać an takim statku. Francja jest w sojuszu z Fergusem, więc musimy uciec się do podstępu. Weź proch i rozsyp go w ładowni. Potem wszystko zalej benzyną. Spotkamy się za dziesięć minut w szalupie. Dobra? - Spytał Fledder.
-Dobrze... Mam pytanie. czemu właściwie mi pomagasz?
-Przypominasz mi kogoś... Córkę. Jesteście bardzo podobne... Poza tym co miałem zrobić? Zastrzelić cię tam, nad brzegiem? Zabiliby mnie i tak.
-Hmmm... masz rację. Idę do ładowni.
Po dziesięciu minutach odczepili szalupę i zwodowali ją. Hans odliczał czas na zegarku. Miał nadzieję, że nie pomylił się w obliczeniach ani przy konstrukcji mechanizmu... Ale nie. Wszystko poszło zgodnie z planem.
-STAĆ. KONTROLA GRANICZNA! HALO! STÓJCIE! - Krzyczał celnik w stronę wielkiego okrętu, który parł na przód w stronę portu pełnego statków. -CO DO...
Nagle statek eksplodował w samym środku portu, znikając w tysiącach kawałków.
-Nieźle... - Powiedziała Helen, patrząc na wybuch.
-Pewnie. W końcu to był mój pomysł...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro