Rozdział 9
Frank szedł szosą od trzech dni.
Nic nie wskazywało na przyśpieszenie wyprawy. Gdyby chociaż miał skuter albo auto...
Nagle licznik Geigera, zawieszony dotąd na pasku od plecaka zaczął trzeszeć. Oznaczało to promieniowanie.
Peterson założył maskę, podczepił filtr.
Zaczął się wspinać pod stromą górę, z której chciał rozpoznać okolicę.
Kiedy doszedł na szczyt, zobaczył rozległy widok składający się z porytej ziemi wysuszonych drzew i krzaków.
Na horyzoncie zobaczył maszt wieży radiowej. Pod nią zobaczył dym.
Wyjął lornetkę. Ujrzał ogień i dwa szałasy. Widział też jedną/dwie odległe sylwetki.
Oraz pickupa.
Według wyliczeń dotarłby tam w ciągu godziny marszem.
Kiedy dotarł do obozowiska, usłyszał głosy.
-Henke, to na pewno był dobry pomysł? A co jeśli będą nas ścigać? -Spytał wysoki człowiek w płaszczu.
-Daj spokój! Tam były same kaleki, kobiety i dzieci. Kto by naś ścigał? A nawet jeśli? Zabije się kilku, dla przykładu, a potem ograbi się ich jeszcze raz. -Powiedział Henke.
-Hej ty! Zgubiłeś się? -Spytał wysoki Franka.
-Ej! Kojarze go! To ten dezerter, jak mu tam... Paterson? Z Nowego Jorku. Za jego głowę jest spora nagroda. Spark, co ty na to? Zabijemy dziada?
-Czemu nie? Będzie więcej fantów.
-Spróbujcie. -Powiedział Peterson po czym wyjął parę pistoletów.
Henke dostał od razu między oczy, Spark został postrzelony w brzuch i szyję.
-I co, Spark? Dalej ci do śmiechu mały gnojku? Dawaj kluczyki do auta. Chciaż... Za chwilę szczeźniesz... Już się nie fatyguj... Sam sobie wezmę.
Chwilę później silnik pickupa zaryczał.
Auto potoczyło się z razu wolno, ale z czasem nabrało prędkości.
Do czasu skończenia się benzyny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro