Rozdział 14
Peterson leciał już od dwóch i pół godziny.
Czuł, że zaczyna go brać zmęczenie, więc postanowił zrobić sobie przerwę.
Wylądował, napił się herbaty i poszedł spać.
Nie zapomniał o środkach bezpieczeństwa.
Zasnął z palcem na spuście.
Obudziły go dziwne dźwięki.
Otworzył oczy.
Zobaczył nad sobą potwory. Najprawdziwsze potwory. Co prawda miały krztałty ludzkie, lecz ich skóra była pokryta łuskami, oczy miały czerwone i dzikie, a zamiast rąk szczypce, jak u kraba. Były też łyse, a zamiast nóg miały macki, jak u ośmiornicy.
Frank zerwał się na nogi, pociągnął za spust.
Pierwszy oponent zwalił się na ziemię.
Kiedy strzelił do drugiego, pistolet tylko szczęknął. Koniec naboi.
W panice rzucił się w stronę samolotu.
Wyszarpał z komory flarę i strzelię w koerunku monstrum.
Tym razem trafił.
Dziwny stwór zapłonął jak pochodnia.
Jeszcze chwilę miotał się w konwulsjach. Potem zamarł w bezruchu.
Frank zaczął się szybko pakować, ze strachu przed większą ilością "tego czegoś co chciało go przed chwilą zabić".
Zatankował bak samolotu do pełna i wzbił się ponownie w przestworza.
Po półgodzinie zaczął padać śnieg, potem śnieg z deszczem, który przeistoczył się w grad, a następnie w burzę.
Peterson wytrwał tylko 15 minut. Potem zemdlał, a w maszynę uderzył piorun.
Samolot robiąc beczki, zaczął spadać coraz szybciej.
Wtedy Frank się obudził.
Już wcześniej miał na sobie spadochron.
Z wysiłkiem otworzył właz kokpitu i dał się wyrwać sile odśrodkowej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro