Rozdział XXI
Chociaż kiedy Maud i Clarke ponownie spotkali się z Cordelią i Waverlym, nie ulegało wątpliwości, iż ci ostatni są już po słowie, panna Davenport nie potrafiła się cieszyć tak, jak jej przyjaciółka na to zasługiwała. Co prawda kiedy obie panie znalazły się tuż obok siebie, Maud pogratulowała, zaś Cordelia mogła do woli zwierzać się, jak jest szczęśliwa – nawet jeżeli podejrzewała, że owa wycieczka miała się stać świadkiem tego najwspanialszego w jej życiu momentu już od pewnego czasu – jej serce z ledwością mogło pomieścić takie szczęście; nawet jeżeli mogła podzielić je z najukochańszą przyjaciółką, nadal brakowało tu serc, by poradzić sobie z takim szczęściem, z taką miłością.
Maud nie pozwoliła sobie na to, by wyznać przyjaciółce, jak okrutnie została wykorzystana przez ich wspólnego przyjaciela, przez człowieka, z którym wiązała niezwykłe marzenia i nadzieje na przyszłość; ten dzień powinien należeć do Cordelii. Tak przykre wieści mogłyby zniszczyć jej szczęście, zaś Cordelia na to nie zasługiwała. Panna Davenport zmuszała się zatem do uśmiechów i jak najczulszych słów, chociaż pragnęła – jak jeszcze nigdy – znaleźć się całkiem sama, by móc poddać się wszechogarniającej rozpaczy.
Jak Thomas Clarke mógł zachować się tak podle! Człowiek, którego Maud podziwiała i poważała do tego stopnia, iż gotowa byłaby mu się oddać na całe życie – jak mógł ją potraktować w tak odrażający sposób? Nawet jeżeli miał rację i panna Davenport zasługiwała na nauczkę – miała na swoją obronę fakt, iż nigdy nikogo nie skrzywdziła naumyślnie. Tymczasem pan Clarke z pełną świadomością przez ostatnie tygodnie zwodził ją po to tylko, by ostatecznie złamać jej serce, a wszystko to w imię nie tylko nauczki, ale przede wszystkim przyjemności Charlotte Waverly.
Biedny pan Waverly! Maud nie umiała sobie wyobrazić, jak okropnie musiało wyglądać jego życie. Życie przepełnione wymyślnymi zachciankami siostry. Niestety, teraz Cordelia będzie musiała w nim uczestniczyć. Do tej pory miała wybór – po ślubie zaś zostanie skazana na ten sam ponury los. Jedynym wybawieniem wydawało się w tym momencie zamążpójście panny Waverly, lecz Maud, mimo iż podejrzewała, że pan Clarke miał pewne zamiary wobec owej panny, nie sądziła, by miało ono nastąpić w najbliższym czasie.
Gdy podczas podwieczorku Cordelia pytała Maud o powód jej dziwnego milczenia, panna Davenport zapewniła przyjaciółkę, że nic jej nie dolega – ot, ból głowy, odwykła już od podróży i najpewniej dobry humor powróci, gdy tylko znajdzie się z powrotem w Bath.
– Och! Doprawdy? Przykro mi to słyszeć – odrzekła Cordelia, a coś w jej oczach mówiło, iż rzeczywiście zmartwiła ją odpowiedź przyjaciółki. – Nie wiem zatem, czy mam prawo w ogóle prosić cię o to, byś uczyniła mi pewien zaszczyt.
Te słowa zdumiały Maud, która natychmiast zapewniła Cordelię, iż uczyni wszystko, o co ta ja poprosi.
– Nie, nie, nie zgadzaj się, zanim nie dowiesz się, o czym mówię – rzekła panna Enfield. – Otóż ostatnio pomówiłam z ojcem oraz z rodzeństwem. Wszyscy zgodzili się na mój mały projekt. Teraz potrzebuję jeszcze twojej zgody.
– Och, Cordelio! Kiedy mówisz to w ten sposób, sprawiasz, że umieram z ciekawości – odparła Maud, odzyskując nieco swego animuszu. – Skoro potrzeba ci mojej zgody, ale nie pozwalasz mi zgodzić się, nim zadasz pytanie – a jednocześnie nie kwapisz się, by owo pytanie zadać – lubisz mnie dręczyć, kochanie?
Cordelia roześmiała się.
– Może odrobinę – powiedziała. Maud musiała przyznać, iż w istocie nie widziała jeszcze przyjaciółki w tak dobrym nastroju. – Bardzo chciałabym, żebyś towarzyszyła mi nieco dłużej. Wraz z ojcem wkrótce opuszczamy Bath – z tego, co wiem, ty również wraz z państwem Davenport masz wrócić do domu. Moje pytanie zatem brzmi następująco: czy zgodziłabyś się towarzyszyć mi przez parę następnych tygodni? Ma się rozumieć, kiedy już znudzisz się moim ciągłym towarzystwem, odeślę cię bezpiecznie do Maybridge. Ale byłabym zaszczycona, wszyscy byśmy byli, gdybyś na pewien czas zamieszkała u nas. Zobaczyła naszą posiadłość.
– Doprawdy! Cordelio – nie spodziewałam się podobnego zaproszenia.
– Czy to znaczy, że nie chcesz? – zmartwiła się Cordelia. – Doskonale rozumiem, że moja propozycja jest bardzo nagła, zapewne zupełnie nieoczekiwana.
– Och, nie, nie zamierzam ci odmawiać – odparła natychmiast Maud, kręcąc przecząco głową – chociaż nie ukrywam, że zupełnie nie spodziewałam się twojego zaproszenia. A może powinnam była? Twój brat jakiś czas temu już pytał mnie, czy twoja siostra to uczyniła – podobno leży to w jej zwyczaju.
– Tak, w istocie – przyznała Cordelia – lecz tym razem to ja cię zapraszam. Mam nadzieję, iż nie masz mi tego za złe.
– Za złe! Och, Boże! Cordelio, jak w ogóle mogłaś pomyśleć w ten sposób!
Tak też zostało ustalone, że – oczywista, o ile pułkownik Davenport wyrazi na to zgodę – Maud będzie towarzyszyć przyjaciółce przez następne sześć tygodni (przy czym Cordelia zastrzegła, że wolałaby, aby ten pobyt nieco się przedłużył, nawet jeżeli dotychczas goście Adeline sobie na to nie pozwalali).
Sama zaś Maud czuła, jak w jej sercu toczą batalię dwie skrajnie różne emocje: z jednej strony cieszyła się niezmiernie na owo zaproszenie. Od momentu, w którym Francis Enfield wspomniał jej o tym, iż Adeline ma w zwyczaju zapraszania każdego, kto pojawił się na jej drodze, miała nadzieję, iż i ona dostąpi tego zaszczytu – tym bardziej teraz, gdy zaprzyjaźniła się z Cordelią. Niemniej zdawała sobie sprawę z tego, iż bliskość Cordelii oznacza również bliskość Waverly'ego oraz jego przyjaciela, Clarke'a, który, nie ulegało wątpliwości, zamierzał nadal się nad nią pastwić, byleby tylko sprawić przyjemność pannie Waverly.
Coś, do czego Maud nie chciała się przyznać przed samą sobą, był niezwykły lęk przed byciem świadkiem zalotów pana Clarke'a do panny Waverly. Mężczyzna mógł złamać serce pannie Davenport, lecz to nie oznaczało, iż panienka natychmiast wyzbyła się wszelkiego afektu, który żywiła wobec niego. Obserwowanie, jak zaleca się do kogoś innego, zwłaszcza że mowa była o osobie tak nielubianej przez Maud jak Charlotte Waverly, z pewnością musiało być bolesne; panna Davenport wolałaby nie musieć tego sprawdzać.
W tej chwili musiała zatem ustalić, czy bardziej się cieszy na ciągłą bliskość Cordelii, czy bardziej przeraża ją wizja sąsiadowania z Clarkiem, ciągłego spotykania się z Charlotte i przyglądania się temu, co sprawiało jej największy ból. Jednak słowo zostało już dane i Maud nie zamierzała zmieniać decyzji.
Droga powrotna okazała się długa i nużąca. Co prawda Clarke, siedzący tuż obok niej, podśpiewywał sobie coś wesoło, jednak jej nie udzielił się jego dobry nastrój (Maud gotowa byłaby przysiąc, iż celem pana Clarke'a było rozjuszenie jej lub też sprawienie jej jeszcze dotkliwszego bólu). W milczeniu zatem przypatrywała się mijanym pejzażom (które wcale nie były aż tak czarujące) i z niecierpliwością wyczekiwała momentu, w którym znajome budynki Bath ponownie zamajaczą na horyzoncie.
Zapadał już zmrok, kiedy powoziki wtoczyły się na główną arterię Bath. Jako że tym razem to pan Waverly jechał przodem, Cordelia nie mogła dostrzec, jakiej niegodziwości dopuścił się pan Clarke na zakończenie tego dnia.
Otóż zezwoliwszy na to, by Waverly znalazł się w bezpiecznej odległości od nich, zatrzymał swój powozik na Lansdown Road i dotknął ronda swojego kapelusza w szyderczym geście.
– Biorąc pod uwagę okoliczności, panno Davenport, przekonany jestem, iż zrozumie pani, dlaczego nie odwożę pani pod sam dom – rzekł z zaskakującym spokojem. – Jesteśmy całkiem niedaleko; z pewnością z tego miejsca trafi pani na Charlotte Street – albo też znajdzie się ktoś, kto pani w tym pomoże.
– Och, z pewnością, wszystko rozumiem – odparła Maud, marszcząc ze złością czoło. Nie zamierzała błagać mężczyzny o zmianę zdania, o pomoc w tej niekomfortowej dla niej sytuacji; miała w sobie jeszcze dość godności. – Trudno wymagać zachowania godnego dżentelmena od kogoś, kto dżentelmenem nie jest.
Nie czekała na dalsze odpowiedzi, chociaż pan Clarke, z początku zdumiony faktem, iż Maud ośmieliła się na podobną ripostę, po chwili milczenia rzucił w jej kierunku kilka niezbyt przyjemnych słów. Wydostała się zatem z powoziku, nie racząc Clarke'a nawet jednym spojrzeniem, nie mówiąc nawet o pożegnaniu. Wkrótce też usłyszała miarowy tętent kopyt uderzających o bruk – mężczyzna odjechał.
Kiedy już upewniła się, iż nie ma go nigdzie w pobliżu, Maud zatrzymała się i ukryła twarz w dłoniach. Nie, Cordelia nie mogła się o niczym dowiedzieć! To mogłoby zniszczyć radość tego dnia – a ze wszystkich ponurych i nijakich dni ten miał odznaczać się szczęściem. Nie; Maud nie zamierzała zdradzać jej niczego spośród tych podłości, jakich Clarke dopuścił się względem niej.
Na Lansdown Road nie było jeszcze całkowicie pusto, chociaż z pewnością nie panował już taki tłok, jaki można było tu zastać wcześniej; droga wszak nie prowadziła ani do sal ansamblowych, ani też do teatru. Dlatego też Maud uznała, że jest tu całkiem bezpieczna – w cieniu mogła starać się ujarzmić swoje emocje tak długo, jak uznała to za konieczne, nim ruszy w drogę powrotną do domu. Wbrew temu, co twierdził Clarke, nie był to tak krótki marsz, lecz Maud znała już Bath na tyle, by zdawać sobie sprawę z tego, iż bez większych problemów będzie w stanie dotrzeć na Charlotte Street; mogła też ufać, iż żaden z jej znajomych nie dostrzeże jej podczas tych najgorszych chwil, gdy starała się ukryć swoje łzy.
Musiało minąć około pięciu, może dziesięciu minut; Maud nie sprawdzała zegarka, uznając to za zbędne. Opanowawszy swój oddech, otarłszy twarz chusteczką i przywoławszy na usta zwykły uśmiech, ruszyła na południe. Nie przeszła jednak pięciu kroków, kiedy poczuła na policzkach chłodne krople deszczu. Z początku starała się je zignorować – tego dnia już kilkakrotnie deszcz straszył przechodniów – jednak po pewnym czasie musiała przyznać, że tym razem miało się rozpadać na dobre. Nie wziąwszy ze sobą parasolki, Maud postanowiła się ukryć pod daszkami budynków wzdłuż ulicy – te jednak były zbyt wąskie, by dać jakiekolwiek schronienie, zatem panna Davenport przyspieszyła kroku, pragnąc znaleźć się na Charlotte Street tak prędko, jak to było możliwe.
Ledwie dotarła do Church Street, musiała się zatrzymać – w tym miejscu jak zwykle zgromadziło się całkiem sporo powozów i nie sposób było przejść przez drogę. Kiedy jednak ruch nieco zwolnił, przebiegła przez uliczkę – i usłyszała czyjś głos wołający ją.
– Panno Davenport! – powtórzył głos, z całą pewnością męski – i z całą pewnością dochodzący z jednego z powozów.
Maud zatrzymała się i odwróciła, a uczyniwszy to, spostrzegła twarz Francisa Enfielda. Wzburzenie – a może poczucie wstydu – oblało jej twarz rumieńcem i panienka postanowiła natychmiast się stamtąd oddalić, jednak Francis zauważył już, że Maud zareagowała na jego wołanie.
– Odwiozę panią do domu – rzekł.
– Ależ nie ma takiej potrzeby – odparła chłodno Maud.
– Panno Davenport. – Głos Enfielda zmienił się teraz i stał się twardszy, ale i pełniejszy troski. – Pada deszcz – i zdaje się, że nie przestanie jeszcze przez jakiś czas; nie wybaczyłbym sobie, gdybym dowiedział się, iż pani się od niego rozchorowała.
Ponownie Maud postanowiła odmówić, teraz z większym przekonaniem, na co Francis Enfield westchnął.
– Na Boga, skąd w pani taki upór! – powiedział. – Nie zamierzam pani prosić: ma pani w tej chwili wejść i dać się zawieźć pod swój dom, w przeciwnym razie przysięgam, iż nie odezwę się do pani ani jednym słowem więcej.
– Mówi to pan tak, jakby mi na tym zależało – odgryzła się panna Davenport. – Proszę zatem milczeć.
– Zamierzałem poprosić panią do tańca podczas jutrzejszego balu.
– Zamierzałam panu odmówić.
Przez chwilę panowała absolutna cisza. Wreszcie pan Enfield westchnął, kręcąc głową, po czym otworzył drzwiczki powozu i wyskoczył na pokryty warstwą wilgoci bruk. Maud zamierzała się odsunąć, jednak mężczyzna był szybszy – chwycił ją za rękę zgoła bezceremonialnie, po czym niemalże zmusił do wejścia do środka; podczas tego procesu dotrzymał słowa i nie odezwał się ani jednym słowem.
Mimo iż panna Davenport była całkiem poważna, mówiąc, iż nie zamierza z nim rozmawiać, to, co się właśnie wydarzyło, rozbawiło ją do tego stopnia, że choć starała się zachować powagę, wreszcie zachichotała.
– Doprawdy, panie Enfield – powiedziała wreszcie, kiedy dżentelmen usadowił się obok niej, wpierw upewniwszy się, że ona sama siedzi wygodnie. – Zachowuje się pan w sposób co najmniej niedorzeczny.
– Zatem musi pani wiedzieć, jak i ja się czuję, widząc, że pani zachowuje się wprost dziecinnie.
Droga na Charlotte Street nie była długa – nie wydała się też ani trochę dłuższa ze względu na obecność Francisa Enfielda, tym bardziej, że minęła w prawie całkowitym milczeniu – mężczyzna pozwolił sobie na zaledwie parę zdawkowych pytań na temat zdrowia rodziny panny Davenport, na które to Maud odpowiedziała szczerze i niezwykle oszczędnie, nie będąc w nastroju do rozmowy i nie czując potrzeby rozwodzenia się nad faktem, iż pani Davenport czuła się doskonale, zaś pułkownik Davenport z niecierpliwością wręcz wyczekiwał powrotu do Maybridge.
Wreszcie powozik zatrzymał się przed odpowiednim domem na Charlotte Street. Maud zamierzała już wyjść, lecz zatrzymała ją dłoń Francisa Enfielda.
– Proszę mimo wszystko zarezerwować dla mnie jeden taniec, panno Davenport – powiedział mężczyzna.
– Poprzysięgłam sobie, panie Enfield – odparła Maud, wysuwając dłoń spomiędzy palców Enfielda – że już nigdy więcej z panem nie zatańczę.
Jednak coś w tonie jej głosu sprawiło, iż na twarzy młodego człowieka pojawił się nieznaczny cień uśmiechu. Oboje życzyli sobie nawzajem dobrej nocy i dopiero kiedy Maud weszła do domu, powóz ponownie ruszył.
– To nie był gig Clarke'a – spostrzegł pułkownik, odsuwając zasłonkę, by spojrzeć na spowitą w półmroku ulicę.
Maud, która właśnie weszła do środka i rozwiązywała wstążkę swojego kapelusza, poczuła, że się rumieni. Mając nadzieję, iż ojciec nie dostrzeże zmiany na jej twarzy, pokręciła głową.
– Nie, w istocie; to powóz Enfieldów – odparła. – Pan Clarke miał do załatwienia jeszcze jakieś sprawy. Miałam przejść pozostałą drogę pieszo, lecz zaczęło padać. Na szczęście pojawił się pan Enfield.
Pułkownik wyglądał na oburzonego.
– Gdybym wiedział, że Clarke zamierza pozostawić moją córkę całkiem samą w obcym mieście po tym, jak wywiózł ją wiele mil stąd, niemalże narażając całą jej reputację na szwank, nigdy bym na to nie pozwolił! Dzięki Bogu spotkałaś Enfielda. Przyzwoity człowiek. Podziękuję mu, gdy go jutro spotkam.
Maud, którą przygnębiało samo wspomnienie owej felernej wycieczki, rozchmurzyła się nieco, widząc oburzenie ojca. Jednocześnie też pomyślała, iż pułkownik zapewne pomyślał o swoim przyjacielu, a nie o jego synu, kiedy wspomniała nazwisko Enfield. Nie wyprowadzała go jednak z błędu.
Kiedy jakiś czas później, wypiwszy filiżankę słodkiej, gorącej czekolady, kładła się do łóżka, miała w sobie znacznie więcej ciepłych emocji względem Francisa Enfielda niż kiedykolwiek wcześniej. Pomyślała też, że odstąpi mu te tańce, które uprzednio zarezerwował u niej Clarke – podejrzewała, że ten ostatni nie zamierza już z nią tańczyć po tym, co wydarzyło się w Lacock.
Sama ta zmiana nie była jednak czymś, co sprawiłoby młodej pannie Davenport wiele przykrości, bowiem Francis Enfield z pewnością był doskonałym tancerzem, a przy tym zdolnym do prowadzenia niezwykle zajmujących konwersacji. Zresztą – jak to zauważył pułkownik – okazał się o wiele lepiej wychowanym mężczyzną niźli pan Clarke; spędzenie z nim dwóch kwadransów z pewnością nie było czymś ponad jej siły.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro