1. no choice
– Dobrze, wystarczy już na dzisiaj! Możecie iść wypłukać pędzle. – Donośny głos pani Blythe rozbrzmiał w przestronnym pomieszczeniu. Westchnęłam pod nosem, ponieważ jak zwykle nie zdążyłam dokończyć swojej pracy. Chyba już się do tego przyzwyczaiłam. W swoich obrazach dbałam o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół i pewnie dlatego zmuszona byłam przerywać w trakcie. Dla większości tutaj obecnych osób, pięć godzin z krótkimi przerwami było wystarczającym czasem na stworzenie tego, co sobie zamierzyli.
– Niezła robota. – Usłyszałam za swoimi plecami. – Ale jak zwykle zabierasz ją ze sobą do domu, prawda?
Pokiwałam powoli głową w stronę pulchnej kobiety. Pani Blythe była uroczą pięćdziesięciolatką z zamiłowaniem do szeroko pojętej sztuki. Od wielu lat oddawała serce swoim podopiecznym, mimo że nie dostawała nic w zamian oprócz szczerych uśmiechów. Prowadziła cotygodniowe warsztaty plastyczne w wynajmowanej sali ze zorganizowanym przez siebie sprzętem. Przychodzili tu różni ludzie. Od znudzonych emerytów szukających rozrywki, przez rozwiedzione matki próbujące swoich sił w nowych rzeczach, po nietypowych nastolatków. Bo kto normalny, mając osiemnaście lat, spędzał wolną sobotę na wymachiwaniu pędzlem?
– Za tydzień zacznę zbierać prace na wystawę, może przyniesiesz coś skończonego? – zaproponowała z życzliwym uśmiechem, który rozsiał drobne zmarszczki wokół jej ust.
– Zastanowię się nad tym, obiecuję. – Szybko uciekłam od niej wzrokiem i udałam, że zajmuję się zakręcaniem farb. Sądzę, że wiedziała, jaka odpowiedź kryła się pod tym dyplomatycznym zdaniem, ale nic więcej nie powiedziała. Dalej uśmiechnięta podchodziła do kolejnych uczestników. Nie lubiłam dzielić się tym, co stworzyłam, z innymi. Moje obrazy i rysunki były dla mnie czymś bardzo prywatnym i intymnym, nie chciałam, żeby stały się publicznie dostępne. Ktoś mógł pomyśleć, że bałam się krytyki... i niech tak myśli.
Wypłukałam pod umywalką wszystkie przybory i wrzuciłam je do szmacianej torby. Szybko uporałam się ze schowaniem specjalnej tektury do dużej teczki, po czym pożegnałam się z pozostałymi uczestnikami nie za głośnym do zobaczenia. Chyba byłam dzikusem.
Na zewnątrz budynku zaskoczył mnie silny wiatr. Rano, kiedy wychodziłam z domu, było bardzo słonecznie, więc miałam na sobie tylko cienki sweter. Naciągnęłam rękawy dalej na ręce i ruszyłam chodnikiem w dobrze znaną mi stronę. Fox River było niewielkim miasteczkiem na zachód od Chicago. Wszystko było stosunkowo blisko siebie, więc zawsze chodziłam pieszo. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałam samochodem albo autobusem. Czułam się pewniej na swoich własnych nogach.
– Już jestem! – krzyknęłam po przekroczeniu progu. Odłożyłam rzeczy pod ścianą w holu i potarłam zmarznięte ramiona. Szybko pokonałam niewielki przedpokój i rzuciłam się na zielony fotel taty, żeby zaraz schować się pod puszystym kocem. Próbowałam ogarnąć swoje roztrzepane włosy, ale znając swój talent – a raczej jego brak – nic z tego nie wyszło.
– Cześć, kochanie. – Do salonu wszedł wysoki, lekko siwiejący mężczyzna. Podniosłam się odrobinę, abym mogła dostać zwyczajowego buziaka w czubek głowy. Dbaliśmy z tatą o nasze małe tradycje. Zawsze po powrocie ze szkoły, pracy czy innych zajęć, witaliśmy się właśnie w ten sposób. – Co tam dzisiaj pięknego stworzyłaś? Mogę zajrzeć? – Uśmiechnął się szeroko, zdejmując ze swoich bioder zabawny, błękitny fartuszek. Zaśmiałam się cicho, ale pokręciłam przecząco głową. Nikt nie miał prawa widzieć moich nieskończonych prac! Mogłoby to zaszkodzić końcowemu efektowi, zdecydowanie. Nie byłam przewrażliwiona, prawda?
– Jak zwykle nie zdążyłam. – Udałam zasmuconą minę. Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań, po czym tata oznajmił, że wraca do garów. Wyczuwałam ulubione danie szefa kuchni, a mój brzuch nie mógł się już doczekać.
Podniosłam się leniwie z siedzenia i zabierając po drodze swoje torby, weszłam po schodach na górę. Mieszkaliśmy w przytulnej szeregówce; nie była ona za duża, ale dla nas w sam raz. Na piętrze, obok mojej sypialni, znajdował się pokój taty i jego łazienka. Miałam to szczęście, że moja bezpośrednio odchodziła od wnętrza własnego kąta. Zaraz za nią mieściło się moje ulubione pomieszczenie na całym bożym świecie. Było świetnie oświetlone przez wielkie okno, a jego ściany przykrywały liczne prace. Przychodziłam tu każdego dnia oddawać się swojej pasji.
Odłożyłam w mojej pracowni teczkę z niedokończonym pejzażem, po czym poszłam się przebrać. Założyłam poplamione farbami, starte jeansy i ciepłe skarpety. Coraz bardziej odczuwałam, że jesień nadchodzi wielkimi krokami.
Położyłam się zmęczona na łóżku i westchnęłam. Odłożyłam okulary na komodę za głową, przetarłam twarz otwartą dłonią i utkwiłam wzrok w białym suficie. Była to bezcelowa czynność, która pomagała mi się wyłączyć. Malowanie pełniło tę samą funkcję. Często tego potrzebowałam. Nie pozwalałam w ten sposób moim myślom na samowolne zgłębianie tematów, o których chciałam zapomnieć.
– North! Obiad! – Z bezmyślnej ciszy wyrwał mnie donośny głos mężczyzny. Westchnęłam kolejny raz, ale podniosłam się i zeszłam do salonu, w którym stał czteroosobowy stół. Zapach pomidorowego sosu wymusił na mojej twarzy uśmiech. Pomogłam tacie nakryć, po czym zabraliśmy się za jedzenie. Był naprawdę mistrzem. Przez chwilę zajadaliśmy się w ciszy, ale nie leżało to w naszej naturze, więc rozpoczęłam niezobowiązującą rozmowę:
– Jak tam dzisiaj w pracy?
– Wszystko po staremu – odparł szybko. Za szybko, jak na mój gust. Przyjrzałam się mu dokładnie. Jego nagle spięte mięśnie nie umknęły mojej uwadze. Poprawił się nerwowo w krześle i odchrząknął. Był beznadziejnym kłamcą, nie ma co.
– Tato, nie umiesz kłamać. Coś się stało? – Odłożyłam widelec, czym złapałam jego oczy. Przeczesał palcami włosy i westchnął pod nosem.
– To nic takiego, naprawdę... – Moje ostre spojrzenie nie pozwoliło mu się w tym miejscu zatrzymać, więc kontynuował: – No dobra. Przyszedł do mnie dzisiaj jakiś ważniak z urzędu. Mam być członkiem dużej akcji resocjalizacyjnej dla byłych więźniów.
– Co to znaczy? – Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, o co chodzi.
– To znaczy, że będę prowadzić terapie czterech byłych skazańców. Bardzo mi się to nie podoba. Nie chodzi tu o wyzwanie, jakim będzie praca z nimi, przecież jestem doktorem psychologii, to będzie cenne zawodowe doświadczenie. Chodzi o to, że będę gościć, Bóg wie, jak groźnych przestępców w swoim gabinecie, czyli praktycznie w naszym domu. To może narazić cię na niebezpieczeństwo.
Czułam, jak z każdym zdaniem, robi mi się coraz goręcej. Przełknęłam głośno ślinę, po czym nakazałam sobie się opanować.
– Dlaczego nie możesz odmówić w takim razie? – wypowiedziałam na głos swoją pierwszą sensowną myśl.
– Takie terapie będą się długo ciągnąć, więc oferują dużo pieniędzy. Mamy kredyt, a grożą, że jeśli tego nie przyjmę, odetną swoje miejskie dofinansowanie jednego z projektów. Nie mam wyjścia.
– To chore – wypaliłam bez zastanowienia, po czym wypuściłam dłużej wstrzymywane powietrze. – Ale jak się nad tym zastanowić, tato, to co się może stać? Przecież widuję się z twoimi pacjentami raz na ruski rok, przypadkiem na ulicy, a ci ludzie odbyli już swoje kary, prawda? Prawo każe nam zakładać, że nie są już niebezpieczni dla społeczeństwa...
– Każe nam zakładać, dokładnie, a ja nie chcę ryzykować.
– Ale nie masz wyboru.
Tata pokiwał smętnie głową.
– Wszystko będzie dobrze, przysłużysz się naszej społeczności, a mi się na pewno nic nie stanie. Nie możemy zakładać od razu najgorszego. – Starałam się przekonać zarówno tatę, jak i samą siebie. Ci ludzie nie mogli być niebezpieczni, nikt by ich inaczej nie wypuścił z więzienia, a zasługiwali na pomoc specjalisty tak, jak każdy inny obywatel.
Chyba.
– Nie rozmawiajmy już o tym, kochanie. Jak się dzisiaj czujesz? – Zmienił sprawnie temat. Powróciłam do swojego obiadu, zastanawiając się nad odpowiedzią. Jak się czułam? Pusto. Nijak. Drętwo. Wzruszyłam więc tylko ramionami, nie wiedząc, jak dobrze ubrać w słowa mój obecny stan. – Wiesz, że to już za niecały miesiąc, prawda?
Kiwnęłam ledwo widzialnie głową i z trudem przełknęłam kęs jedzenia. Atmosfera przy tym obiedzie nie należała do najlepszych. Skrzywiłam się i mruknęłam, odsuwając od siebie półpełny talerz:
– Straciłam apetyt. Dziękuję.
Nie czekając na słowa taty, wstałam zza stołu i skierowałam się na schody. Jedynym co usłyszałam było westchnięcie i ciche zdanie:
– Nie wypieraj tego, North, to nic nie da...
Zagryzłam boleśnie wargę i popędziłam do swojego pokoju. Nie chciałam o tym myśleć. Jeszcze nie teraz. Nie byłam gotowa. W zasadzie to nigdy nie byłam. Ale kto by na moim miejscu był?
Związałam długie włosy w kitkę i zamknęłam się w pracowni. To znaczy... prawie się zamknęłam. Nigdy nie zatrzaskiwałam drzwi do końca. Zostawały lekko uchylone. Wynikało to z dawnych ustaleń z ojcem, które weszły mi w nawyk. Czułam się zagrożona, kiedy je przez przypadek zamknęłam, jakbym robiła coś złego.
Wyjęłam z teczki rozpoczęty dzisiaj pejzaż i postawiłam go na sztaludze. Przyszykowałam wodę, farby i inne przybory. Ustawiłam światło tak, aby nie odbijało się od wilgotnej powierzchni. Ostatnim etapem przygotowania do pracy zawsze było włączenie odpowiedniej muzyki. Dzisiaj zdecydowanie mój nastrój sprzyjał ciężkim nutom, więc postawiłam na Guns N' Roses. Chwyciłam pewnie w dłoń cienki pędzel i oddałam się sztuce w całości. Wyłączyłam myślenie i zatraciłam się w swoich płynnych ruchach. Nie chciałam pamiętać. Nie mogłam.
***
– No to się porobiło – westchnął chłopak, odpychając się nogami od ziemi po raz kolejny. Siedzieliśmy jak dzieci w huśtawkach na podwórku szatyna i zwierzaliśmy się sobie nawzajem ze swojego życia. Nasza coniedzielna tradycja. Miałam ich dużo w swoim życiu, dawały mi poczucie bezpieczeństwa i spokój. – Ale spójrz na to z tej strony, Nori. Przecież w zasadzie nie spotykasz pacjentów swojego ojca, zdarzyło się to dosłownie kilka razy, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Po drugie, ci ludzie też zasługują na drugą szansę, prawda? Na tym polega resocjalizacja. Nikt nie będzie ci kazać się z nimi zaprzyjaźniać, ale nie zabiją cię spojrzeniem.
– Łatwo ci powiedzieć, Kye.
Pozwoliłam wiatrowi pchać moje bezwiedne ciało, przez moment przyglądając się profilowi przyjaciela. Znaliśmy się od pięciu lat. Był jedynym normalnie nienormalnym człowiekiem, jakiego zdołałam poznać w nowej szkole. Nasza niewielka różnica wieku nigdy nam nie przeszkadzała. Był takim samym odludkiem jak ja i myślę, że to był pierwszy bodziec, który nas połączył. Rozumiał mnie, a ja jego. Był jak mój brat, którego nigdy nie miałam.
– Co się tak gapisz? Mam coś pod nosem? – prychnął, przyłapawszy mnie na gorącym uczynku. Zaśmiałam się tylko lekko i pokręciłam głową.
– Podziwiam tylko boże arcydzieło. – Wystawiłam do niego język, co rozpoczęło wielką bitwę na wzajemne docinki. Przyjaciel pomógł mi się wyluzować i poprawił mój humor. Był w tym niezawodny. – Kocham cię, K – dodałam po kolejnej chwili wpatrywania się w siebie nawzajem.
– Ja ciebie też, wariatko. – Zaśmiał się. Pociągnął mnie za rękę i ułożył się na trawie. Nie pozostawało mi nic innego, jak dołączyć do jego chudej sylwetki.
Nie pytał o nieważne rzeczy, rozumiał mnie w milczeniu i poprzez proste spojrzenie. Byłam szczęściarą, że stanął na mojej drodze.
Może czasem trzeba nam kogoś stracić, aby móc zyskać?
________
Witam Was w moich skromnych progach!
Przed Wami pierwsze opowiadanie, którym mam przyjemność podzielić się z szerszym gronem na Wattpadzie. Rozdziały na początku będę publikować co kilka dni, a z biegiem czasu, jak dobrze pójdzie – co tydzień. Na kolejny zapraszam w niedzielę.
Jestem zawsze wdzięczna za konstruktywną krytykę 😊.
Dajcie znać, co myślicie 💓
LBS
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro