Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Jak ta kurka

Świadomość rozgoniła sen Suli już przy pierwszym pianiu; kogut, zwierzę opętane, darł się, jakby go Nocnice z pierzy na żywca obdzierały. Ptaszysko okrutne jeszcze dwakroć ciemność nocy przegnało, nim Pomianowa westchnęła ciężko i delikatnie zsunęła się z małżeńskiego posłania. Nie chciała zbudzić Rasława, żeby sobie jeszcze pospał, odpoczął i ciało życiem nakarmił, bo przy pracy się nie oszczędzał.

Kobieta przeciągnęła się jeszcze leniwie, obeszła łoże, które jednocześnie ciepłe i lodowate było, spojrzała na męża, uśmiechnęła się miło i przykryła go pościelą.

Mężczyzna sapnął coś do sennej mary, pomamrotał bez sensu i przewrócił się na bok.

Suli zadrżała. Sykliwy głos wypełzł z trzewi i wcisnął się do głowy: „Oczy otworzy i jurny będzie, jak to każdy chłop o poranku, a ty dać musisz, bo się należy, jak wiernemu psu ochłap z pańskiego stołu", ale Suli nie słuchała już tych strachów, które skarłowaciała dusza często do uszu szeptała. Co to za strachy, które są i będą, bo były zawsze; człowiek od nich nie ucieknie, a żyć trzeba, no bo co innego robić.

Odstąpiła od Rasława, zrzuciła halkę, obmyła się w balii, zajrzała do dziewczynek i wyszła do kurnika. Lubiła poranne obowiązki, dawały jej namiastkę celu i pozwalały zapomnieć o innych powinnościach; tych, które oskrobywały ciało z duszy, chęci i pragnienia.

– No macie. – Sypnęła ziarnem, a wdzięczne kwoki zagdakały, chwaląc poranną karmicielkę. – Powoli, bo się pokrztusita! – zaśmiała się Suli: szczerze, w głos. Potem popatrzyła tak na te kwoki i smutek serce jej ogarnął, bo nielepsza od nich była: przydatna, dopóki jaja zdrowe nosi, a jak już uwiędnie od środka, to łeb jej zetną i na drzewie powieszą. – Jajka...! – pomyślała na głos i oprzytomniała, bo myśl o tu i teraz zawsze z marazmu cuci. Rzuciła kilka garstek na zapas i zajrzała do kurnika. – No to macie jeszcze, bo dobrze się niesiecie. – Suli pochwaliła gdaczki, sypnęła ziarnem i sama trochę żyta do ust włożyła, po czym zaśmiała się groteskowo i przysiadła na pniaku.

Zza kurnika uszu jej sylabiczny świst doszedł. Suli wyjrzała zza węgła kwoczego domku. Na ganku, przy wejściu do sieni, skąpana w resztkach porannej mgły siedziała babka Wisława Pomian z domu Bogorja, a przez rodzinę Wicia wołana. Staruszka okutana w znoszone łachy, chustę i buty wypchane, bujała się w fotelu, przewracając paciorki. Ale koraliki jej inne były niż wiedźmowe, te od kapłana Boga Jezusowego dostała, kiedy jeszcze z dalekich Siemnic nawracać przyjeżdżał. Wisława tedy dała mu się przekonać i paciorki przyjęła, modlitwy też się nauczyła. Niedługo potem krew jej pod czaszką rozum zalała i wtenczas czucie po części straciła, a mowę całkowicie. Rasław z ojcem psami kapłana poszczuli, a Wicię chcieli do Bachusa zanieść, o pomoc Matkę Zieloną poprosić, ale babka wyła straszliwie, chrypiała, pluła i różańcem ich okładała, gdy tylko do lasu się zbliżali. Po kilku razach odpuścili, a pani Areteme powiedziała, że sługom Drzewa tylko pomaga i noga jej w pogańskim obejściu nie postanie.

Suli podeszła do Wisławy, fartuch z bioder odwiązała i na zziębnięte kolana staruszce wyłożyła. Wiedziała, jak to być więźniem ciała – zdrowego czy chorego, różnicy żadnej. Podziwiała też Wicię za wiarę w tego Ojca Jezusowego, bo jak to tak wierzyć można w coś, czego zobaczyć się nie da.

Babcia świszczeć przestała, wykrzywiła usta w słaby uśmiech i Sulihnę po dłoni zimną ręką pogłaskała. Wnuczka przysposobiona babcię w czoło cmoknęła, rączki żylaste pomasowała i do kur wróciła. Wicia kilka łez za Sulihną uroniła, bo babcia nie mówiła i słabo czuła, za to widziała więcej niż ci, co mówią i czują wszytko. Widziała cierpienie, które za Sulihną jak chochoł kroczy i szczęście odstrasza.

Pomianowa podwinęła lnianą suknię i weszła do ptasiej chaty, żeby jaj na śniadanie, a może i na targ uzbierać. Nie zdążyła nawet do połowy ciała w kurzym mieście zanurzyć, a mocny chwyt za pas wyciągnął ją na zewnątrz.

– Tu się chciałaś schować. Koguta szukałaś? Powiedz, w czym opierzony kur lepszy od takiego gołego? – pożartował Rasław i uśmiechnął się do żony.

– A może ja pióra lubię, i dziób twardy. – Suli podjęła zabawę, dusząc śmiech: szczery, nawet zalotny. Jakoś tak jej na chwilę lekko i wesoło się zrobiło: na duszy i w sercu.

– Dziób to ty wiesz, że ja mam długi i twardy, a o pierzu się pomyśli, jak tak lubisz. – Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować, łapczywie, ale z miłością. To nawet lubiła, ale gdy za bardzo się rozochocił i macać zaczynał, strach wrócił wespół ze wstrętem i obojętnością, a wiadomo przecież, że oba te czucia, to dla pożądania martwota.

– Przestań, kurnikiem śmierdzę! – Odsunęła go stanowczo, acz delikatnie. – A i dzieci też zaraz wstaną.

– Dla mnie to ty możesz i krową capić, a i tak konwaliami pachnieć będziesz.

Brał ją, nie było ucieczki. Przez suknię czuła, że Rasław nie odpuści, że musi mu dać, bo żona dawać powinna, inaczej do drugiej polezie i babę z córkami porzuci, wepchnie w kościste głodu ramiona. Dała się więc do izby prowadzić, nawet niespecjalnie zła. Tedy babcia rozkaszlała się paskudnie. Rasław chuć w nogawkę schował i do babki dopadł bez wahania, z troską w oczach.

Dobry to był chłop, Suli nie mogła narzekać, bo i pracowity, i rodzinę miłował, a ona jego... kochała. Nie chciała, żeby cierpiał przez nią i jej myśli ręką czarcią zasiane.

Pomianowa doszła do babci i starowinę uspokoić pomogła. Powietrze poniosło zapach moczu. Wicia szarpnięta przez spazm kaszlowy popuściła i wstyd jej było tak, że brodą z nerw trzęsła i łez nie szczędziła.

– Już, ćśś... Babcia się nie nerwi. Wypiorę – obiecała Suli i babcię przytuliła.

***

Wartki potok Złotej Łączy szumiał nieopodal, a słońce mocno wbiło się w błękit wiosennego nieba. Suli szła nieśpiesznie, a w misie babcine łaszki i pokrwawioną halkę Ludzi niosła. Najmłodszą z dziatwy ze snu ból potworny wybudził, a gdy krew w pościeli i w kroku Ludzia dojrzała, rozwrzeszczała się potwornie. Trzeba było ją uspokoić, przekonać, że nie umiera, że na pomirki nie musi iść, bo jeszcze młoda jest i ta krew naturalnie płynie, i teraz jest kobietą w pełni, choć wcześnie.

Suli uśmiechnęła się, bo komiczna to była scena.

Po chwili zboczyła z drogi piaskowej i weszła w ledwie widoczną ścieżkę wydeptaną przez kobity pomiędzy chaszczami. Dróżka w zieleni prowadziła w miejsce, gdzie chłopy tarę zatachali. A zatachali nad ten kawałek rzeki, bo tu Złota nieco odpoczywała i nie cwałowała już w wąskim korycie, tylko szerokim garbem w ląd się wgryzała.

Pomianowa przyklękła na brzegu. Ziemia jeszcze zimę pamiętała i chłodem po kolanach ciągnęło, ale na szczęście wiosna już od góry przyjemnym ciepłem plecy głaskała. Suli nie było śpieszno, lubiła przyrodę, lubiła uciekać myślami w fantazje rozmaite, wyobrażać sobie, jak zrzuca jarzmo życia ludzkiego i biegnie przed siebie niczym nimfa wolnością upojona. Dzięki myślom radosnym nawet nie czuła wody rześkiej ani znoju w ramionach, bo plamy z moczu to zeszły szybko, ale krew to siły, tarcia i tłuczenia wymagała. Pomianowa chciała coś zanucić, żeby pracę sobie osłodzić, i gdy już usta i umysł do piosnki szykowała, to inna melodia poniosła się po rzece. Ładna melodia: miękka i kobieca, a za nią plusk, chlupot, i kolejne nuty przyjemne.

Suli rzuciła pranie do balijki i odchyliła strzelisty tatarak pnący się ponad czoło. W wodzie, co to jeszcze niedawno kawałki kry porannej niosła, Suli dostrzegła dziewczynę. Jej krwiste włosy opadały na kruche alabastrowe ramiona i spływały po plecach niczym jęzory ognia po górze, która w dalekich krajach rozżarzone rzeki wypluwa. Suli patrzyła na kruche, ale zdrowe ciało połyskujące od kropel zimnej wody i się jej jakoś tak ciepło zrobiło. Myśli czarcie do głowy niewiadomo kiedy napłynęły i rękę pomiędzy rozgrzane uda zaciągały. Ale Sudiczki chyba Pomianową lubiły i pieczę na nią sprawowały, bo szczupaka do polowania zachęciły. Pierzchające płocie rabanu takiego narobiły, że kobieta otrząsnęła się z biesowego transu i wróciła do tary. Nie mogła się poddać pragnieniom, choć bardzo poddać się chciała. Pożyć pragnęła choćby chwilę, tak szczerze, prawdziwie, swobodnie.

Uklękła i jak wściekła zaczęła walić halką Ludzi o wodę, zupełnie jakby to bielizna źródłem nieszczęść wszelakich była. W końcu, zasapana, uniosła ubranie pod światło. Po plamach szkarłatnych śladów nie dostrzegła, a i po myślach czarcich też nie było już czego zbierać. Uśmiechnęła się do prania, opuściła halkę i zamarła. Tuż przed nią stała dziewczyna po pas w potoku zanurzona; patrzyła na Suli z zaciekawieniem i żarem w oczach, oczach tak pięknych i tak niebezpiecznych, że kusiły nawet samo światło.

– Ja... Ja przepraszam, pani Wanguan; nie chciałam przeszkadzać – oświadczyła Suli, kraśniejąc, jakby jej opity chłop po gębie tą mokrą halką dał.

Nerwowym ruchem rzuciła pranie do balijki, podniosła misę drewnianą i plecy wyprostowała. Uderzenie ciepła i zapach gleby nagrzanej oplotły ciało przyjemnie. Zamknęła oczy. Zimno otrzeźwiło brutalnie. Spojrzała w dół; stała półnaga w samej koszulinie, a woda chłodem lizała aż po kolana. Złota nie wystąpiła z brzegów, nie... To rzeczywistość rzekę przeniosła, ot tak, za jednym uderzeniem motylich skrzydeł. Suli odwróciła się z trwogą w sercu. Wiedźma stała naprzeciw, tylko po same uda zanurzona. Czerwone oczy Wanguan obserwowały z zaciekawieniem. Pomianowa przeraziła się szczerze, bowiem wiedźma to wiedźma: inne prawa i inne sumienie ją pętają – albo i nie pętają jej żadne.

– Przep...

– Ćśś... – Wiedźma położyła palec na zziębniętych sinawych ustach, a ciało Suli rozgrzało się od środka. – Nic nie zrobiłaś; za mną magia kroczy, wysyca powietrze, ziemię i wodę; przenika ciało i w umysł wgląda. – Zjechała palcem na dekolt Pomianowej. – Magia czuje, pragnienia wywleka i marzenia najskrytsze spełnia, nie tylko moje. – Wan zsunęła ramiączka białej koszuliny. Suli chciała zaprotestować, ale tylko chciała. – Tyś magię przywołała, ściągnęła krzykiem rozpaczy. Tym płomieniem życia prawdziwego, co ci się jeszcze w sercu żarzy. – Przytuliła się do kobiety.

Suli poczuła ciepło pomimo zimna wody wiosennej. Wanguan pachniała glebą, latem, kwieciem i... ogniem, takim ze znicza wonnego. Delikatne usta wiedźmy delikatnie całować leciwe piersi zaczęły; leciwe, ale jędrne, zdrowe i kształtne tak, że niejedna podfruwajka by zaklęła zawistnie.

– Nie, proszę, nie... – Suli odsunęła wiedźmę i schowała piersi w ramionach.

Wan spojrzała na nią nieco zaintrygowana.

– Może inaczej wolisz – orzekła, okrążyła Suli tanecznym ruchem i zachichotała dziewczęco.

Pomianowa wbiła wzrok w taflę z nadzieją, że pragnienie duszy ugasić w niej zdoła. Chciała uciec, ale licha w głowie nie pozwalały, szarpały za serce, w podbrzuszu tańczyły.

Fala letniego ciepła pomknęła w budzącym się z zimy świecie. Męskie dłonie spoczęły na ramionach Suli. Kobieta ocknęła się natychmiast i obróciła gwałtownie. Ryży młodzieniec patrzył na nią pożądliwym wzrokiem. Ciało miał jakby ze skały wyciosane.

– Nie! Tylko nie to, pani, proszę... Wszystko tylko nie to! – Suli rozpłakała się w głos. – Już lepiej mnie zabij, w rzece utop, ale nie torturuj bardziej! – Zacisnęła powieki i pięści.

Kolejne tąpnięcie magicznego ciepła rozpierzchło się po rzecznym garbie i rozproszyło w oddechach dogorywającej zimy. Krucha dłoń pogłaskała Suli po głowie, wodziła po włosach cienkimi paluszkami, po czym chwyciła za kosmyk i szarpnęła brutalnie.

Zabolało.

Pomianowa pisnęła i rozwarła oczy szeroko. Klęczała na brzegu, obok parnia, sucha jak pieprz. Wokoło nie było nikogo, tylko kaczki brodziły, ale powietrze pachniało dziwnie: ziemią pradawną i ogniem wonnym.

Suli chwyciła za balijkę, wstała nerwowo, omiotła wzrokiem szuwary i uciekła, choć sama nie wiedziała przed czym.

***

Bachus spał pogrążony w boskim marazmie. Sen ten w rzeczywistości śnieniem nie był, a jedynie wyczekiwaniem rzeczy i czasów dla Boga istotnych. Potężny buk wyłapywał snopy zbłąkanego światła tak, jak rosiczka łapie owady, zamykając ofiary w paszczy swej cierpliwej. Wanguan nucąc jakąś melodię przedwieczną, nabrała wody tuż spod bukowych korzeni, przelała ciecz krwistą do misy glinianej, a następnie podeszła z naczyniem do pnia opasłego, nasyciła płyn magią i odstawiła czarę do kręgu z rodzynek szkarłatnych i złota słonego.

– Co ty najlepszego knujesz? – uderzył silny kobiecy głos niesiony przez echo pieczary.

– Od razu tam: knujesz. – Wan przewróciła ognistymi oczami – Tylko zabawić się chcę, ot nikomu nieszkodliwe harce. – Wyciągnęła kosmyk jasnych włosów spomiędzy dekoltu i wrzuciła do szkarłatnej wody.

Areteme podeszła bliżej i spojrzała na płyn podejrzliwie.

– Nikomu nieszkodliwe harce, powiadasz... Ja trochę inaczej to pamiętam i szkodliwe to one nie były, prawda, ale tylko dla ciebie.

– Oj już mi nie wypominaj tych kilku młodzików. – Wanguan zrzuciła barwioną szkarłatem suknię. – Nie moja wina, że zakochują się w pierwszej lepszej dziurce, która im członka ugości. – Odwróciła się do Areteme i puściła jej oko.

– Ja to pamiętam raczej kilkudziesięciu, co to zapomnienie na nich trzeba było zesłać, bo gotowi na życia się targnąć.

– Kto by tam kochliwych chłopów żałował. – Wan zamieszła w misie.

– No, kilka młódek też było – wspominała Areteme. Lubiła się droczyć. – Byk też się trafił i niedźwiedź chyba, jeśli mnie pamięć nie myli. – Przysiadła na zwalistym korzeniu. – Tak, dobrze pamiętam – parsknęła. – Chciałaś, żebym ci tego twojego misia w chłopa zmienić pomogła, bo on ci pisany. – Zaśmiała się szyderczo.

– Młoda byłam i głupia – syknęła Wan.

– Stara byłaś i będziesz, i głupia też!

– Świnia. – Wan pokazała język , uśmiechnęła się dziewczęco, uklękła przy Areteme i oparła brodę na kolanach siostry w Bachusie. – Ty nie zrozumiesz, bo ciebie Łowczyni pobłogosławiła; ty lubisz las i jego spokój. Ja jestem inna; mnie Furie ucałowały i krew w ciele zagotowały. – Wan poderwała się teatralnie, wyrzucając ramiona w górę.

– W kroku cię za często swędzi, ot cała boska tajemnica – skwitowała Areteme i stłamsiła śmiech.

– Za to w twojej jaskini to się niedługo kątniki zalęgną – sarknęła Wan. – A teraz daj mi się pobawić. – Zawróciła, wzburzając ogniste włosy, podeszła do misy, wyszeptała zaklęcie w języku Olimpian i wypiła zawartość. Czerwona ciepła magia eksplodowała. Oczy Wan zapłonęły. Wiedźma uśmiechnęła się opętańczo i ułożyła w kręgu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro