Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1 CIENIE WYZWOLENIA

— Zwoływując razem z moim narzeczonym te konferencję prasową, mieliśmy na uwadze nie tylko notowania Grahama jako kandydata do kongresu, ale także prawdę o Nigerii, którą świat powinien nareszcie poznać.

Margaret stała na podeście przy mównicy, dłonie mocno zaciskając na jej zaokrąglonych brzegach. Historia, którą miała zamiar opowiedzieć, nie przychodziła jej łatwo, ale rozumiała potrzebę Grahama na temat dzielenia się z wszystkimi nawet najgorszą prawdą.

On sam był bardzo zdezorientowany i poruszony, gdy trzy dni temu po bardzo burzliwej konferencji prasowej ogłaszającej ich zaręczyny, powiedziała mu prawdę dotyczącą sześciu lat, które spędziła w Afryce.

     Trwało to parę godzin, podczas których obydwoje na zmianę płakali, a jej ukochany niczego nie komentował, dając Margaret opowiedzieć wszystko od początku do końca. Nie osądzał jej pochopnie, chociaż opowiedziana historia momentami wzbudzała jego obrzydzenie i niezmierną chęć odsunięcia się od ukochanej na parę metrów.

— Gdy miałam dwadzieścia lat, zmotywowana przez mamę lekarza i ojca prawnika postanowiłam wyjechać do Afryki, pomagając organizacji H for Help w opiece nad tamtejszymi osieroconymi dziećmi...

osiem lat wcześniej, 2010
pierwszy dzień pobytu

— A więc Margaret, to będzie twój pokój — powiedziała starsza kobieta, otwierając przede mną drzwi do miejsca, w którym miałam spędzić kolejne lata. — Wiemy, że jest bardzo skromny, ale mamy nadzieję, że na te trzy lata stanie się dla ciebie domem, do którego zmęczona będziesz chciała wracać każdego wieczora.

Pokoik był skromnie umeblowany, znajdowało się w nim jedynie stalowe łóżko z materacem, płócienny koc, stolik z krzesłem, stare lustro i metalowa zastawa dla jednej osoby. Może i nie spodziewałam się aż takiego braku cywilizowanych rzeczy, ale również nie miałam zamiaru narzekać — w gruncie rzeczy wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nie chciałam też wygód, skoro dzieci którymi miałam się zajmować również ich nie miały.

— Państwa organizacja dała mi już i tak dużo — powiedziałam w odpowiedzi, posyłając kobiecie szeroki, wdzięczny uśmiech. — Zaczynam od jutra?

— Och tak — kobieta kiwnęła ochoczo głową, a burza ciemnych loków zatańczyła wokół jej twarzy. Miała ciepły uśmiech, który polubiłam od pierwszej chwili. Kojarzył mi się z mamą, za którą powili zaczynałam już tęsknić i miałam dziwne wrażenie, że każdy młody wolontariusz musiał traktować tę kobietę tak samo, jak ja przyłapałam się o niej myśleć. — Obudzimy cię rano. Śpij dobrze, Margaret, cieszymy się, że do nas dołączyłaś.

Pierwszej nocy mało spałam, zastanawiając się nad tym, co czeka mnie zaraz po przebudzeniu i czy widoki, które spotkam nie będą zbyt przerażające, by mnie złamać. W gruncie rzeczy przyjechałam do Afryki przekonana, że nie może być tak źle jak się mówi, ale już pierwsza styczność z tutejszymi ludźmi i wioskami omal mnie nie złamała. Było tu porażająco biednie, ludzie mieli jedynie dachy nad głową i strawę raz dziennie, a jednak szczęśliwi śpiewali, śmiali się i wydawali się spełnieni. Tak bardzo różniło się to od wielkomiejskiego przepychu Nowego Jorku, że by zaaklimatyzować się tutaj w pełni, potrzebowałabym lat. A jednak zgodziłam się tutaj przyjechać na wzór moich rodziców, którzy w swoim czasie spędzili w tym miejscu parę dobrych lat.

Poranne śniadanie wyglądało dość normalnie, jeżeli porównać je do obiadu na licealnej stołówce — wolontariusze zasiadali przy drewnianych ławach ze swoimi metalowymi zastawami i rozmawiali głośno w różnych językach, śmiejąc się i przedrzeźniając, zbierając siły na dzień pełen pracy i wysiłku.

Stanęłam przy wejściu i rozejrzałam się po zebranych w tym miejscu młodych ludziach, próbując usłyszeć język angielski, a potem, gdy wreszcie młody chłopak krzyknął coś na tyle głośno, że od razu to zrozumiałam, na spokojnie do nich podeszłam.

— Jesteś ta nowa, tak? — Jedna z dziewczyn uśmiechnęła się do mnie, od razu robiąc mi miejsce na ławie obok siebie. — Jestem Pia, witaj w Nigerii.

— Margo — przywitałam się z uśmiechem, wdzięcznie zajmując podarowane mi przy ławie miejsce. Nigdy nie byłam zbytnio nieśmiała i nie musiałam długo aklimatyzować się wśród nowych ludzi, bo porównując ten czas z aklimatyzacją w nowym miejscu wydawał się dla mnie śmiesznie krótki, więc nie czułam się aż tak bardzo nieswojo, zasiadając przy stole.

— Amerykanka? — spytał jakiś chłopak, pochłaniając ogromną górę ryżowego kleiku.

— Tak, Nowy Jork.

— Ach, wielkomiejska amerykanka! Witaj w naszym domu, mamy nadzieję, że wygód ci tutaj nie zabraknie.

— Ignoruj zaczepki Thomasa — powiedziała inna dziewczyna, zwracając się w moją stronę. — Jestem Ira i bardzo miło mi cię poznać. Mam za zadanie cię potem oprowadzić, więc śmiało i spokojnie zjedz — powiedziała, gestem dłoni wskazując okienko, w którym można było odebrać jedzenie. — Smakuje lepiej niż wygląda, uwierz.

Tak jak obiecała wcześniej Ira, po śniadaniu wzięła mnie na swego rodzaju obchód. Wyszliśmy ze schludnego budynku dla wolontariuszy na upalny skwar obrzeży Lokoji, nigeryjskiego miasteczka położonego w centrum kraju, prawie od razu podchodząc do rzędu lepianek, który, jak się potem okazało, był kompleksem, w którym mieszkały dzieciaki.

Ira wytłumaczyła mi wszystko, co powinnam wiedzieć. Każdy z wolontariuszy dostawał przydział do konkretnego dziecka i to nim właśnie się opiekował, poza tym prowadził lekcje bądź zajęcia w terenie, bawił się z nimi, czytał im książki i spędzał z nimi czas. Poznała mnie również ze swoim podopiecznym, którego nazywała synem poza prawem, Taofeekiem — małym, chudym, dwunastoletnim chłopcem, którego kochała ponad życie i patrząc na nią stwierdziłam, że była gotowa oddać za niego życie, o ile właśnie tego nie robiła. Mogła mieszkać gdzie tylko chciała, mieć wygody jakich tylko można była zapragnąć, ale wybrała Lokoje jako swój dom i brak wygód jako swoje wygody.

— Wszyscy są tutaj uczeni angielskiego, więc w większości możesz z nimi rozmawiać — powiedziała Ira, gdy już wracałyśmy do naszego ośrodka. — Te dzieci są naprawdę mądre i pojętne, bardzo szybko uczą się naszego języka, co później pozwala im w jakimś stopniu wyjść na prostą. W razie czego do twojej dyspozycji są tłumacze, chodzą w niebieskich koszulkach i możesz spotkać ich na terenie kompleksu prawie wszędzie, więc śmiało podchodź do nich, gdy czegoś nie będziesz rozumiała. Z tego co wiem, dzisiaj czeka cię wycieczka do miasta, tylko proszę cię osobiście, nie odłączaj się od przewodnika... Nie chcę cie straszyć, ale w mieście zrobiło się dość niebezpiecznie.

— Niebezpiecznie? — Powtórzyłam za nią, przystając jednocześnie w skwarze słońca i przysłaniając dłonią oczy, by zobaczyć jej zmartwiony wyraz twarz. — W jakim sensie?

— Wszędzie kręcą się wojskowi, zostaniecie parę razy przeszukani jako cudzoziemcy. Nie wiadomo czego się można po nich spodziewać, chociaż twój przewodnik, Malakai, zna większość z nich, więc nie powinno być żadnych większych niespodzianek. Tutaj, na obrzeżach, żyjemy trochę utopijnie w porównaniu do miasta, chociaż nie wiem, czy słowo „utopia" w ogóle pasuje do Afryki. Nie chciałam cię wystraszyć, Margo, po prostu ja, w porównaniu do innych, nie ukrywam prawdy. Lepiej, żebyś wiedziała to ode mnie, niż miała potem przykrą niespodziankę. Jednak koniec końców nie musisz się martwić, bo nic ci nie grozi.

Ira jako pierwsza powiedziała mi o narastających niepokojach w Nigerii — powiedziała Margaret, wciąż trzymając się kurczowo mównicy. W sali konferencyjnej panowała grobowa cisza, przerywana niekiedy popiskiwaniem którejś z kamer. — Jednak to dopiero Malakai otworzył mi oczy. Jak poinformowała mnie Ira, Malakai był Amerykaninem mieszkającym w Lokoji od dwóch lat, których chętnie i często pomagał organizacji H for Help. Na początku nie wierzyłam Irze zbyt mocno, jednak wszystko zmieniła wycieczka do centrum tego miasta.

popołudnie, dzień pierwszy
Lokoja, Nigeria

— Ci ludzie nie wyglądają na prawdziwych wojskowych — powiedziałam z przekorą, wskazując delikatnym ruchem podbródka ubranego w jasny mundur mężczyznę, stojącego pod dachem jakiegoś straganu. W rękach trzymał wielki karabin z palcem wciąż pozostającym na spuście, odstraszając tym samym wszystkich na parę metrów. Jego głowa pozostawała bez ruchu, podczas gdy jego oczy obserwowały teren z zatrważającą szybkością. Wpatrywałam się w niego nieco dłużej, więc gdy i on wyłapał moje spojrzenie i lekko zmrużył oczy, odwróciłam głowę i spojrzałam na Malakaia. — I nimi nie są, prawda?

— Nie interesuj się takimi rzeczami — Malakai westchnął niby od niechcenia, ale widziałam po nim, że równie zwinnie jak owy wojskowy również obserwował teren naokoło nas. — To niebezpieczne zadawać tutaj takie pytania. Chodź, pójdziemy na stragany z owocami, tam jest żywiej i przyjaźniej. Chcesz jakieś owoce?

— Jeżeli przyjmują płatność kartą — powiedziałam z przekąsem, idąc za nim parę kroków. Oprócz tego, że posłał mi dość rozbawione spojrzenie przez ramię, przez kolejnych parę minut w ogóle nie wdawał się ze mną w rozmowy.

Miałam czas, żeby się mu dokładnie przyjrzeć. Był mocno zbudowany — spod lekkiej, lnianej koszulki widać było dobrze wyrzeźbione mięśnie, jak dla mnie za mocno spięte jak na tak spokojne popołudnie. Miał krótko przystrzyżone włosy i brodę, która wydała się dla mnie absurdem przy takich upałach, ale nie chciałam niczego komentować. W tylnej kieszeni szortów nosił nóż, jak już zdążyłam zauważyć standardowe wyposażenie każdego napotkanego po drodze mężczyzny. Stąpał masywnie i trochę przypominał mi z tyłu małpę, ale również nic nie mówiłam. Był bardzo skryty, nie zalewał mnie pytaniami o mój pobyt tutaj i jego sens, raczej jedynie odpowiadał zwięźle na moje pytania i pokazywał mi co ważniejsze punkty.

— To jak, chcesz jakieś owoce? — spytał nie odwracając się w moją stronę, co dało mi znak, by zrównać z nim krok. Wchodziliśmy na targ przepełniony ludźmi i nie chciałam się przez przypadek zgubić, więc szłam równo z nim, dostosowując tempo do jego masywnych kroków.

— Nie mam przy sobie pieniędzy — powiedziałam delikatnie, w pewnym sensie wskazując na to, że nie mam pieniędzy akurat w tym dokładnym momencie.

— Nie pytałem czy masz pieniądze tylko czy chcesz jakieś owoce — odpowiedział, zerkając na mnie szybko. Był o jakąś głowę ode mnie wyższy, przez co wyglądało to dość zabawnie. — Jadłaś kiedyś smażone banany?

— Smażone banany? — powtórzyłam za nim, bardziej śmiejąc się z takiego pomysłu niż biorąc to pytanie na poważnie. — Nie.

Malakai nagle skręcił i zniknął mi na chwilę w tłumie, więc przystanęłam, rozglądając się wokół siebie. Znalazłam go po sekundach, ale tyle starczyło, by przestraszyć mnie na śmierć.

— Malakai! — krzyknęłam, biegnąc w jego stronę. — Zgubiłam cię — powiedziałam przestraszona, póki nie zrównałam z nim kroku. Spojrzał na mnie takim pobłażliwym wzrokiem, więc od razu oprzytomniałam. — To co, gdzie te smażone banany?

Stragan był niedaleko, na południowym rogu tagu. Leżał dość na uboczu, ale zapach jaki unosił się wokół niego przypomniał mi jak lekkostrawne było śniadanie i jak bardzo głodna byłam w tamtym momencie.

Malakai zapłacił za dwa smażone banany i chwilę, którą spędziliśmy na czekaniu, postanowił poświęcić na wybieranie spośród jakichś materiałów.

Był zajęty, gdy starszy sprzedawca krzyknął do nas o banany, więc sama podeszłam je odebrać. Dosłownie sięgałam nad ladą po dwie tacki, gdy ktoś mocno zacisnął swoją ciemną dłoń na moim przegubie i od razu nim szarpnął, tak, że wylądowałam w jego ramionach. Coś zimnego i ostrego pojawiło się równie szybko przy moim gardle i w jednej chwili wiedziałam dokładnie co to jest.

Przestałam oddychać, spodziewając się najgorszego, podczas gdy mężczyzna wykrzykiwał mi dziwne słowa do ucha, najprawdopodniej domagając się odpowiedzi.

Malakai szybko przybył mi na ratunek, rzucając na ziemię swój zakup i w dwóch susach dopadając miejsce, w którym staliśmy.

Co wydało mi się najdziwniejsze, nikt inny oprócz mojego dzisiejszego opiekuna nie wydawał się zdziwiony tą napaścią, każdy zachowywał się dość spokojnie, może omijając na parę metrów swoiste widowisko.

Mężczyźni kłócili się o coś w dziwnym języku, a w pewnym momencie ręka Malakaia powędrowała do ukrytego w kieszeni noża, jednak go nie wydobyła. Mój umysł przeszedł w stan zimnej determinacji, przez co każdy szczegół wydawał się wyostrzony, a każdy ruch spowolniony, jakbym potrafiła szybciej się przed nim obronić.

W końcu uścisk zelżał, a zimne ostrze noża zniknęło z mojego gardła. Malakai szybko przejął mnie od napastnika, tak, że w końcu mogłam dostrzec jego twarz — ku mojemu zdziwieniu był to ten sam uzbrojony mężczyzna, którego spostrzegłam paręnaście minut wcześniej.

Jeszcze przez chwilę rozmawiali, po czym Malakai fuknął groźnie i odwrócił się plecami, zbierając z ziemi porozrzucany materiał, który okazał się haftowaną chustą. Złapał mnie za ramię i zaczął szybko maszerować w sobie tylko znanym kierunku, a ja byłam zbyt przerażona, by zaprzeczyć.

Gdy w końcu przystanęliśmy w cieniu jakiejś alejki, pomiędzy niskimi domkami, Malakai spojrzał na mnie takim dziwnym, miękkim wzrokiem i złapał moją twarz w dłonie, dokładnie oglądając sobie moją szyję.

— Nic ci nie jest? Nic ci nie zrobił? — spytał, a z jego głosu zniknęła ta groźna nuta, którą raczył wojskowego. — Przepraszam cię za tamto, powinienem być bardziej uważny i nie spuszczać cię z oka.

— Spuszczać mnie z oka? — spytałam, wyswobadzając się z jego ucisku dłoni. — Co to w ogóle było? I to nie był prawdziwy żołnierz, prawda? Kto to więc był? I dlaczego przyłożył mi pieprzony nóż do gardła?

Malakai westchnął i wyjął z kieszeni chustę. Paroma ruchami obwiązał mi ją wokół szyi i głowy, tak, by skwar nie dokuczał mi zbyt uciążliwie, a jej końce zarzucił mi na plecy. Co zauważyłam dopiero teraz, mnóstwo mijanych dzisiaj osób nosiło podobne okrycia głowy.

— Pytał jakiej jesteś religii i czy masz jakieś pieniądze — Malakai westchnął, przecierając dłonią swoją twarz. — Powiedziałem, że nie masz żadnej religii i żadnych pieniędzy. Śledził nas od kiedy zbyt bardzo się mu przyglądałaś w tamtej uliczce, nie chciałem cię martwić, więc nic ci nie mówiłem. Stwierdził, że jesteś zbyt schludnie ubrana jak na biedną, więc powiedziałem, że jesteś moją utrzymanką. Przepraszam, że to zrobiłem, ale inaczej nie mogłem cię przed nim ochronić. Bardzo mi przykro, że cię to spotkało, ale jak już pewnie Ira wspominała ci wcześniej, w mieście jest coraz bardziej niebezpiecznie.

Przyjęłam jego tłumaczenie ze spokojem, w pełni rozumiejąc jego pobudki. Jeżeli tak rosły mężczyzna jak on zaczynał czegoś się bać, musiało być to coś naprawdę porażającego. A sam wojskowy wyglądał na kogoś, kto zrobiłby innemu człowiekowi krzywdę bez mrugnięcia okiem.

— No dobrze — powiedziałam po dłuższej chwili, bardziej owijając się chustą, którą podarował mi mój opiekun — ale kim tak naprawdę on był?

Malakai nie mógł po tym wszystkim wywinąć się od odpowiedzi, więc jedynie spojrzał na boki by upewnić się, że nikt nas nie słyszy.

— Nazywają siebie Cieniami Wyzwolenia i należą do organizacji terrorystycznej, która bardzo upodobała sobie Nigerię, a w szczególności nasze ukochane miasteczko.

— W tych jasnych mundurach nie wyglądają jak cienie — powiedziałam z przekąsem, markując tym samym fakt, że bardzo zmartwiła mnie wzmianka o organizacji terrorystycznej.

— Może i nie — Malakai nawet się uśmiechnął — ale trzeba im przyznać, że są śmiertelnie niebezpieczni dla cudzoziemców, a przede wszystkim dla takich ładnych, bogatych amerykanek jak ty.

To nie był ostatni raz, gdy Malakai uratował moje życie — Margaret westchnęła, upijając łyk wody z butelki, która stała na półce mównicy. — Moja pierwsza styczność z Cieniami Wyzwolenia była dość łagodna, biorąc pod uwagę to, jak traktowano mnie później, jednak nie było to jedyne zagrożenie, które czyhało na wszystkich w Lokoji. Z całą pewnością Cienie Wyzwolenia byli najmniej niebezpieczni, chociaż bardzo uciążliwi i skrupulatni w tym, co robili. Poza tym od tego dnia miałam o co się martwić, ponieważ jak na jedną dobę to nie był koniec niespodzianek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro