Rozdział 7
Siedząc w totalnym chaosie zbudowanym z moich własnych myśli doszłam do wniosku, że w żadnym wypadku nie jestem w stanie panować nad własnych istnieniem. Jakim cudem tu jestem? Jak się tu dostałam? I dlaczego moje dłonie są tak brudne...?
Krew...
Ale moja? Czy czyja?
To nie ma znaczenia...
Ma znaczenie. No bo...jeżeli kogoś zabiłam, to muszę uciec.
Gdzie ja w ogóle jestem?
Straciłam panowanie.
Moja kostka uporczywie pulsuje przejmującym bólem, a razem z nim pulsuje mój ból dupy. Głęboki, stary ból dupy. A śmierdzi tu jak cholera. Jebie.
Gdzie jest mój cel? Czym on jest?
Moim celem są trupy zalegające te ulice, ulice mego miasta.
Ulice tego miasta.
Symbolu wiktorii i chwiały, niepojętego zadowolenia i niepodległości. Symbolu, dla którego kąpiemy się we flakach własnych rodzin. Gdzie te granice czarnej jak zwęglone kości pogardy i przejmującego zimna.
Tego zimna, które zmroziło seca ludzi, już i tak na wpół martwych.
Nie panuje nad teraźniejszością...
Widzę siebie, moje dłonie w ciemności ściskające broń, pociągające za spust, kierujące kulę do oddalającego się ciała.
Co się dzieje?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro