Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3



Amunicja ze świstem przeszywała rześkie powietrze. Krzyki stróży prawa o zaprzestanie strzelaniny odbijały się głuchym echem od ścian wielkiego domu.

Nagle mężczyzna odwrócił się do mnie.

– Biegnij i nie oglądaj się za siebie. – Cichy, lecz zdecydowany głos zabrzmiał tuż obok mojego ucha powodując dreszcze.

Wzięłam głęboki oddech i zanim zdążyłam mrugnąć zostałam pociągnięta do pionu i zmuszona do biegu.

Teraz nocne powietrze przestało wydawać się tak zimne, krew w moich żyłach zawrzała. Płuca błagalnie wręcz pobierały coraz więcej powietrza, nie to jednak mnie przerażało najbardziej.

Najstraszniejsza była myśl, że mi się to podobało...

Wariatka – pomyślałby każdy zdrowo myślący, ale czy ja byłam teraz zdrowo myśląca?

Poczułam, że żyłam po raz pierwszy od bardzo dawna. Przez lekko ponad dwadzieścia lat mojego życia – wegetowałam. Egzystowałam zawieszona pomiędzy pracą a domem. Teraz uciekałam przed policją i zdecydowanie nie myślałam trzeźwo.

Sytuacja, w jakiej się znalazłam była zła i im bardziej się męczyłam, im bardziej czułam jak każdy mięsień zaczyna odmawiać mi posłuszeństwa, budziłam się z dziwnego stanu, jaki najprawdopodobniej wywołała we mnie adrenalina.

Nie wiem co będzie chciał ze mną zrobić tajemniczy mężczyzna z bronią, ale to nie będzie nic dobrego. Biegliśmy dość długo, bo już dawno minęliśmy zabudowania osiedla, właściwie byliśmy już daleko od jakiejkolwiek cywilizacji. Zwolniliśmy, a może to ja zwolniłam, a mój towarzysz jedynie się dopasował? Zerknęłam na niego, ostrożnie i przelotnie, nie wydawał się być w żaden sposób poruszony biegiem. Przez jakiś czas faktycznie mu dorównywałam, jednak teraz – kiedy nieomal wyplułam sobie płuca ze zmęczenia, zwalniam i idę, wolniejszym, aczkolwiek wciąż energicznym krokiem.

Mina moje towarzysza nie pozostawiała mi cienia wątpliwości – lepiej się nie odzywać ani nie kombinować. To dziwne, nie musiał nic mówić. Spojrzał i już wiedziałam, że raczej się nie dogadamy, a wszystko potęgował fakt, że dzierżył w dłoni broń.

Pojedyncze kropelki potu zaczęły spływać po moim karku.

Rozejrzałam się.

Znaleźliśmy się w lesie przy drodze. Mniej więcej wiedziałam, gdzie jesteśmy. To zjazd z autostrady do miasta, taka jakby obwodnica wokół tego zapyziałego miasteczka.

Co, jeśli zginę tutaj? Może lepiej, gdybym została w tamtym domu, policja znalazłaby moje zwłoki, powiadomiliby rodzinę i miałabym godny pogrzeb, a teraz? Mogę zginąć w lesie, nikt mnie znajdzie, a szanse na godny pogrzeb spadną do zera. Później, za kilkanaście miesięcy, odnajdzie mnie pies myśliwego, a moja rodzina będzie musiała przechodzić przez piekło chodząc na sekcję zwłok...

Matko... Chyba mama miała rację, że jestem pesymistką i zakładam najgorsze, ale co można pomyśleć, gdy człowiek znajdzie się w takiej sytuacji? Nie wiedziałam, na czym skupić kłębiące się w mojej głowie myśli. Powoli wszystkie czarne scenariusze stały się nieznośne. Ze stresu, strachu i poczucia bezsilności rozbolał mnie brzuch i głowa.

Poczułam się strasznie bezsilna. Zaczęły nachodzić mnie refleksje już nie tylko na temat mojej obecnej sytuacji, ale również całego życia. Może gdybym lepiej dopilnowała swojej edukacji nie pracowałabym na tego typu przyjęciach i cała sytuacja nie miałaby miejsca. Może gdybym kiedyś poszła na jakieś lekcje samoobrony potrafiłabym się zachować tej sytuacji, wybronić? A może gdybym zrobiła coś teraz niż szła bezwiednie do właściwie nikąd to udałoby mi się uciec?

Westchnęłam głośno.

Prędko odegnałam od siebie ciemne myśli. Pozostało mi tylko mieć złudną nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży.

Zerknęłam na mężczyznę, który dorównywał mi kroku. Na lewej ręce miał misternie wykonane róże, z której jedna z nich zamiast tradycyjnych płatków miała banknoty, a na palcach jakieś znaczki, a właściwie liczby napisane tajemniczym pismem, wyglądającym niczym z innej epoki. Ukradkiem spojrzałam na drugą dłoń, na niej z kolei było coś podobnego – florystyczne elementy, a na kciuku i palcu wskazującym rozciągały się skrzydła jakiegoś ptaka, jastrzębia, podejrzewam.

Starałam się nie gapić tak bezczelnie na niego. Raz o raz rzucałam jedynie ukradkowe spojrzenia. Nie wiedziałam czemu, ale wydał mi się ciekawą personą. Kolejne zerknięcie, tym razem dostrzegłam niewielki tatuaż za uchem i dokładniej, choć chwilowo, przyjrzałam się starannie wykonanym tatuażom na szyi i karku.

Szliśmy energicznym krokiem bardzo długo. Po pewnym czasie zboczyliśmy na jakąś leśną drogę. Mogłoby się wydawać, że powinnam prosić o litość, o to, żeby mężczyzna mnie nie zabijał, ale przez moją głowę przelatywało tyle myśli i wspomnień, że nie byłabym w stanie sklecić sensownego zdania. Pewnie jedynie cichy, niezrozumiały bełkot wydarłby się z moich ust, a to mogłoby tylko wkurzyć oponenta, a nie przekonać do ewentualnego aktu okazania litości.

Kroczyliśmy energicznie, ramię w, ramię w wręcz grobowej ciszy. Gdyby nie pojedyncze gruchania sowy czy krakania ptaków, pomyślałabym, że jesteśmy w próżni. Korony drzew odcinały dostęp jakiegokolwiek światła księżycowego, od tej ciemności zaczęły boleć mnie oczy. Albo mam jakieś fizyczne oznaki strachu, albo zaczynam się starzeć w zastraszającym tempie.

Nagle, jakby z otchłani tuż przed nami wyłoniła się ogromna posiadłość otoczona wysokim murem. Przez ogromną, wysoką na spokojnie ze dwa metru bramę z metalowymi elementami winorośli dostrzegłam oddaloną o kilkaset metrów posiadłość, która była czymś bardziej na kształt zamczyska niż czegokolwiek innego.

Dwa gargulce, skrzydlate stworzenia jakby spojrzały na mnie z politowaniem.

Ogromna brama otworzyła się, dając nam wstęp na kamienną szeroką drogę. Rozejrzałam się, na samym środku znajdowało się ogromne à la rondo z fontanną w samym środku. Imponującą wręcz przestrzeń urozmaicały dróżki rozchodzące się od głównej drogi i pojedyncze drzewa czy żywopłoty.

Potężny dom, a chyba bardziej willa przytłaczała swoim ogromem i nijako majestatycznością. Szare ściany z secesyjnymi płaskorzeźbami, zdobiły wokoło duże okna. Jak mogłam dostrzec od środka były pozasłaniane ciemnymi zasłonami. W całość wkomponowywał się ciemnoniebieski dach, którego płaszczyznę urozmaicały nieco strzeliste wieżyczki z dwóch stron posiadłości.

Ja i mój tajemniczy towarzysz udaliśmy się jednak za dom, gdzie panowała podobna zagadkowa, jednak oryginalna i z pewnością na swój sposób piękna atmosfera. Gdyby nie moja sytuacja może i mogłabym się zauroczyć w pełni tym miejscem. Krzaki różnych kwiatów tworzyły cudne alejki, rozprzestrzeniające się na sporym polu. W centrum ogródka znalazła się spora sadzawka, na której dryfowały lilie.

Mój oprawca stanął w małej odległości przede mną. Spojrzał mi w oczy, a na jego twarzy nie malowały się dosłownie żadne emocje. Pustym wzrokiem przejechał po mojej sylwetce, przeładował magazynek i odbezpieczył broń.

Wymierzył w moją głowę.

Znowu dziś zaczęłam się modlić do dobrego Boga, aby jednak nie zakańczał jeszcze mojego żywota. Błagałam, prosiłam, a wprost z mojego serca wydobył się niemy krzyk w stronę Stwórcy. Nieważne jakie moje życie było, nie chciałam umierać. Może i nie korzystałam z niego pełnymi garściami, a słynne carpe diem wydawało mi się odległe, ale mimo wszystko nie chciałam umierać. Nieraz kpiłam ze śmierci, jako że rzekomo byłam na nią gotowa, cholera nie byłam!

Chłodny wiatr zawiał, powodując dreszcze na mojej skórze i rozproszenie chmur na niebie. Światło księżycowe odbiło się od miodowych oczu mojego oponenta.

Spojrzałam w górę na piękne nocne niebo. Gwiazdy zdawały się świecić jakoś inaczej niż zawsze, a księżyc pokazał swoją pełną tarczę. Ponowiłam modlitwę, tylko Bóg mógł mi pomóc.

Z oczu zaczęły płynąć mi łzy.

– Nie, proszę... – szepnęłam błagalnie.

Mężczyzna już miał strzelać, jednak powietrze przeszył donośny głos.

– Lorenzo! – Czyjś krzyk dobiegł do moich uszu.

Spojrzałam na marmurowe ogromne schody, a następnie na taras, z którego dochodził dźwięk.

Dziś moje prośby zostały wysłuchane.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro