ROZDZIAŁ 2
X:
-Przecież powiedziałem, co chciałeś!
-Niby tak, ale nie spodobało mi się to, co usłyszałem.
Zakryłem mu usta dłonią. Nie chciałem, by się wydarł. W okolicy było pusto, krzyk rozniósłby się echem w całej alejce. Drugą rękę wciąż zaciskałem mocno na rękojeści noża. Przerażenie w jego oczach tylko mnie napędzało. I tak za długo już czekałem na to, by go zabić. Mogłem to zrobić, gdy stał pod moim domem, ale potrzebowałem informacji, których mi nie udzielił.
Patrząc mu się głęboko w oczy, powoli pociągnąłem ostrzem po jego spoconej skórze. Cierpienie ofiar sprawiało mi przyjemność. Powoli otwierająca się rana zachęcała, by ciąć dalej. Z kącika jego oka wypłynęła pojedyncza łza. Baba. Nie wiem, kto go szkolił, ale na pewno nie spisał się dobrze.
Podziwiałem, jak jego krew spływa po metalu i kapie na bluzę zmieniając jej kolor na bordowy. Przypadkowo skróciłem jego mękę, głębiej zatapiając ostrze. Szkoda. Chciałem się trochę dłużej pobawić. Ludzie są krusi, zdecydowanie za szybko umierają.
-Stój! Nigdzie nie idziesz, widziałam wszystko! Dzwonię na policję! -Usłyszałem krzyk.
Podniosłem głowę, by sprawdzić, kto postanowił mi przeszkodzić. Na środku alejki stała niewysoka dziewczyna z butem w dłoni. Co zamierzała z nim zrobić? Rzucić? W każdym razie kiepski pomysł. Zesztywniałem, gdy w jej ręku ujrzałem telefon komórkowy. Musiałem reagować, nie mogłem pozwolić na więcej niepotrzebnych świadków.
Zostawiłem nóż w szyi faceta i odrzuciłem go na bok, ruszając w jej stronę. Mimo że na stopach miałem glany, nie wywołały żadnego dźwięku. Lata byłem trenowany, by poruszać się bezszelestnie. Dziewczyna widząc, z jaką prędkością się do niej zbliżam, spanikowała i rzuciła we mnie butem. Ona tak na poważnie? Zabawne. Prychnąłem pod nosem nie zwalniając tempa.
Nawet nie wiem, po co próbowała ściągnąć drugiego trampka. Dam sobie rękę uciąć, że przefarbowała się z blondu. Była głupia jak but, którym przed chwilą rzuciła. Zanim zdążyła go zdjąć, popchnąłem ją na ziemie. Upadła jak manekin, patrząc mi się prosto w oczy.
Chwyciłem ją za nogę i zaciągnąłem za kontener na śmieci. Była za blisko głównej ulicy, musiałem ją ukryć. Uklęknąłem przed nią, próbując odnaleźć strach w jej niemal czarnych oczach. Przerwała mi zabawę, więc dlaczego nie miałbym się pobawić nią?
Im dłużej się jej przyglądałem, tym miałem wrażenie, że bardziej się odpręża. Pojebana jakaś? Każda laska, z jaką miałem do czynienia, wiła się, krzyczała, ale nie ona. Nie byłem przyzwyczajony do takiego obrotu spraw. Nagle w telefonie usłyszałem czyjś głos. Zerknąłem na ekran, na którym wyświetlał się numer alarmowy.
Nie żartowała, na serio zadzwoniła po gliny. Jest tak naiwna, że aż śmieszna. Wyrwałem jej komórkę z rąk, szybko się rozłączyłem i odrzuciłem ją w bok. Miałem w dupie, czy się rozbije i tak już jej więcej nie zobaczy.
-Słuchaj mała. Nic nie widziałaś -powiedziałem, a ona napluła mi w twarz. Dziwka.
Miałem ochotę ją zamordować. Rozrywać kawałek po kawałku. Zrobiłbym to z ogromną przyjemnością. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Żałowałem tylko obietnicy, którą złożyłem sobie lata temu.
-Masz jaja. Wiesz, że powinienem cię za to zajebać? -wycedziłem przez zęby. -Masz zajebiste szczęście, bo nie zabijam kobiet.
Nie chciałem już więcej słuchać jej głosu. Sięgnąłem po pistolet i wciąż walcząc ze swoją naturą, odwróciłem go do góry nogami i rączką uderzyłem w jej czoło. Dziewczyna straciła przytomność, a z drobnej ranki sączyła się krew. Zdecydowanie wolałem ją w tej formie.
Podniosłem się z ziemi i ruszyłem w stronę głównego dania. Facet leżał z otwartymi ustami, z których wypływała krew. Rozglądnąłem się dookoła i zauważyłem kawałek szkła leżącego nieopodal. Chwyciłem go i ostrzejszą stroną narysowałem na ścianie X. Kończąc pracę, zbyt mocno przycisnąłem kawałek szyby do ściany, przez co pękła mi w dłoni. Dobrze, że założyłem rękawiczki z grubej skóry.
Podniosłem faceta za mokrą bluzę, a jego głowę ułożyłem tuż przy iksie. Zacząłem przeszukiwać jego kieszenie. W spodniach znalazłem skórzany, czarny portfel oraz telefon. Schowałem je do niewielkiej nerki. Nie miałem czasu na przeglądnięcie dokumentów, musiałem pozbyć się ciała i nieprzytomnej dziewczyny leżącej za kontenerem na śmieci. Odwróciłem się na moment w jej stronę i parsknąłem.
Wyciągnąłem komórkę, która podczas odblokowania ekranu zdążyła zaciąć się ze trzy razy. Jebany szajs. Nie wiem, dlaczego w ogóle jeszcze z niej korzystałem. Po opanowaniu chęci rzucenia nim w ścianę otworzyłem kontakty i wybrałem ten należący do Josha.
X: Downtown. Trzecia aleja. Migająca latarnia. Facet na oko siedemdziesiąt kilo. Kontener.
Josh: OK.
Nienawidziłem sprzątać zwłok. Wolałem zabijać, a brudną robotę zostawiać innym. Josh był dobry w swoim fachu, nigdy nie zostawiał za sobą śladów. Wiedziałem też, że nie ruszy dupy, dopóki nie zobaczy kasy na swoim koncie. Przelałem mu pięćdziesiąt tysięcy i schowałem telefon do kieszeni. Zaliczka powinna mu wystarczyć.
Wróciłem na moment do kontenera. Otwierając go, w moją twarz uderzył odór zgniłych śmieci. Cofnąłem się o krok, zakrywając nos dłonią. Zmarszczyłem brwi, nachylając się do środka. Musiałem sprawdzić, czy zmieści się tam jeszcze jeden śmieć.
Upewniając się, że miejsca jest wystarczająco, cofnąłem się do zwłok. Podniosłem je, przerzuciłem przez ramię i truchtem ruszyłem w stronę kubła, tak by jak najszybciej ukryć ciało. Mimo drobnej, jak na mężczyznę postury, ważył całkiem sporo. Całe szczęście, że nie ja musiałem się nim przejmować.
Na głowie miałem większy problem w postaci nieprzytomnej laski leżącej pod ścianą. Zauważyłem, że zza rogu wystaje nieduża torba. Zabrałem ją, rozglądając się przy okazji, czy nie ma nikogo w zasięgu mojego wzroku. W środku znalazłem portfel, a w nim dokument ze zdjęciem dziewczyny. Olivia Foster. Schowałem plakietkę, a torbę przewiesiłem przez ramię.
W oddali dostrzegłem czarnego buta, którym we mnie rzuciła. Zabrałem go, nie wiedząc, co z nim zrobić. Nie mogłem jej tu tak po prostu zostawić. Była nieobliczalna, mogłaby narobić mi sporo problemów.
Ponownie uklęknąłem przed nią, wziąłem do rąk jej nogę i wysunąłem na stopę trampka. Od kiedy bawiłem się w pierdolonego księcia z kopciuszka? Związałem buta, omal nie zapominając o jej telefonie, którego odrzuciłem.
Podniosłem go, obróciłem kilka razy w dłoni. Pęknięcia chyba były świeże, ale miałem to gdzieś. Albo wrzucę go do szuflady, albo rozbiorę na części. Nie mogę pozwolić na to, by wpadł w niepowołane ręce. Co, jeśli mnie nagrała?
Gdy upewniłem się, że na ziemi została jedynie plama krwi po facecie ze śmietnika, przerzuciłem dziewczynę przez ramię i ruszyłem w głąb alejki. Była znacznie lżejsza, niż mogłem przypuszczać. To nawet lepiej, chociaż jedna rzecz była w niej dobra.
Podszedłem do mojego samochodu, który zaparkowałem kilka przecznic dalej. Wkurwiał mnie fakt, że musiałem, co chwilę rozglądać się dookoła, czy nikogo nie ma w okolicy. Gdybym na kogoś natrafił, mogłem udawać, że jest pijana, ale jak wytłumaczyłbym noże i broń w kaburze?
Udało mi się bezszelestnie przedostać do auta. Otworzyłem drzwi i rzuciłem zbędny balast na siedzenie. Tylne szyby były przyciemnianie, więc nikt nie mógł zobaczyć, co lub kogo przewożę. Torbę dziewczyny położyłem na przedni fotel, tuż obok mojej nerki i maski. Zawsze je odkładałem. W chuj niewygodnie się z nimi jeździ. Odpiąłem pasek z pistoletem oraz nożem i włożyłem je do skrytki.
Kierunek podróży padł w dzielnicę Praython. W okolicy znajdował się szpital, w którym miałem wtykę. Jeżeli ktoś wezwałby karetkę, problem rozwiązałby się sam. Wbiłem wsteczny bieg, chwyciłem dłonią fotel pasażera, ale mój wzrok zamiast na tylną szybę powędrował w stronę Olivii.
Dlaczego? Nie mam pojęcia. Zaschnięta już stróżka krwi, wąską linią spłynęła i wymieszał się z brwią. Nie mogłem pojąć, czemu zafarbowała tylko przednią część włosów na czerwono. Wglądało to komicznie, nikt normalny nie zrobiłby sobie takiej krzywdy.
Oderwałem od niej oczy, wcisnąłem gaz i wjechałem tyłem na główną drogę. Mogłem jechać bocznymi uliczkami dla bezpieczeństwa, ale wolałem załatwić sprawę szybko. Po pięciu minutach drogi samochodem zaparkowałem na samym końcu niewielkiego parkingu.
Wyciągnąłem dziewczynę, tym razem chwytając ją pod pachę tak, że szurała swoimi nogami bezwładnie po ziemi. Zatrzymałem się przy kamiennych schodkach, ułożyłem ją tak, jakby niefortunnie z nich upadła. Wyciągnąłem z kieszeni gumową rękawiczkę. Zawsze nosiłem jedną przy sobie, nie lubiłem zostawiać po sobie odcisków palców.
Ścisnąłem rankę na jej czole, a z dziurki wypłynęła świeża krew. Zamoczyłem delikatnie w niej palec i pomazałem czerwienią wystający z chodnika kamień. To powinno wystarczyć. Nie oglądając się za siebie, założyłem na głowę kaptur, ruszając w stronę czarnego jeepa.
Wsiadając do środka, zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą jej torby. Jebać to, nie chciało mi się już wracać. Prócz portfela nie miała w niej nic interesującego. Kilka zeszytów, butelka wody i okulary przeciwsłoneczne w zielonym futerale.
Korzystając z okazji, wyciągnąłem z nerki portfel tego śmiecia, którego przed chwilą zabiłem. W środku znajdowało się kilka dolarów, kupon rabatowy na kawę, prawo jazdy oraz dowód osobisty. Wyciągnąłem ostatni dokument. Dominic Sting. Nic mi to nie mówiło.
Schowałem go i sięgnąłem po telefon. Tak, jak myślałem zablokowany. Zerwałem z niego pokrowiec sprawdzając, czy coś tam schował. Paragon na łopatę, linę oraz czarne worki na śmieci, a na jego odwrocie znajdowała się literka L. Nie tylko mi podpadł. Zabawny liścik, szkoda, że sam na niego nie wpadłem.
Zanim wrócę do mieszkania, czekał na mnie jeszcze jeden przystanek. Zwykły telefon nie stanowił dla mnie wyzwania, ale komórka zabójcy to co innego. W każdym możliwym miejscu zakładamy zabezpieczenia trudne do ściągnięcia. Coś o tym wiem, bo mój staruszek to forteca nie do zdobycia.
Usadowiłem się wygodnie i chwyciłem kierownicę w dłonie. Mimo że miałem jechać pół godziny, nie ustawiłem nawigacji. Dość często bywałem u Kyle'a. Nie znałem lepszego specjalisty. Ktoś mógłby pomyśleć, że współpracujemy ze sobą od lat, ale ja nie mam towarzyszy. Kyle to dobry chłopak, ale też jest okropnie chciwy.
Gdyby zaoferowali mu odpowiednią sumkę za odblokowanie mojego telefonu, nie zawahałby się. Rozumiałem go, bo jeżeli dostałbym na niego zlecenie z dobrym wynagrodzeniem, też bym się długo nie zastanawiał. Urok ciemniejszej strony miasta polegał na tym, że nikomu nie można było ufać. Bardzo łatwo jest zarobić kulkę w łeb. Nawet od człowieka, którego zna się od lat. Dlatego w naszym słowniczku nie istniały słowa takie jak wspólnik czy przyjaciel.
Zaparkowałem jeepa na chodniku przed niczym niewyróżniającą się drukarnią. Zanim wysiadłem, zabrałem ze sobą nerkę. Niewielki lokal schowany pomiędzy betonowymi budynkami. Idealne miejsce do ukrycia nielegalnego biznesu. Chwyciłem za okrągłą klamkę i popchnąłem drzwi, wchodząc do środka.
Wzdłuż ścian stały ogromne drukarki i kserokopiarki. Najzwyklejsza drukarnia. Co jak co, ale Kyle umiał się maskować. Wewnątrz wszystkie urządzenia pracowały, ale nie było tu żywej duszy. Podszedłem do białej lady i zadzwoniłem złotym dzwonkiem.
Po chwili z zaplecza wyszedł mężczyzna niewiele starszy ode mnie. Stanął naprzeciwko, a jego głowa znajdowała się na wysokości mojego nosa. Podniósł wzrok, kierując go prosto w moje oczy. Jego ciemna karnacja wyróżniała się na tle białego pomieszczenia, a czarne dredy zwisały nad uszami, w których tkwił mały, srebrny kolczyk.
-Potrzebuję, żebyś coś dla mnie zrobił -zacząłem od konkretów, omijając gadkę szmatkę.
-Cześć Kyle. Co u ciebie Kyle? O, dobrze dzięki, że pytasz...
-Nie pajacuj. Naprawdę nie mam czasu. -Spiorunowałem go wzrokiem.
-Przywitanie nie boli. Co chcesz? -odpowiedział niskim tonem.
-Odblokuj mi ten telefon. -Wyciągnąłem z nerki komórkę, wręczając ją chłopakowi.
Mężczyzna podszedł do drzwi, przekręcił zamek w drzwiach oraz obrócił plakietę na "zamknięte". Następnie przeszedł obok mnie, klepiąc moje ramię.
-Chodź za mną.
Ominąłem sprawnie ladę, podążając za nim. Wiedziałem, gdzie idziemy. Swój prawdziwy biznes rozkręcił w piwnicy, do której właśnie mnie prowadził. Wyciągnął z kieszeni niewielki kluczyk, umieścił go w zamku i przekręcił dwa razy. Drzwi od razu uległy ukazując naszym oczom schody.
Musiałem się schylić przechodząc przez próg. Na suficie zaraz za framugą wisiał neonowy napis "Welcome to hell". Kto normalny robi coś takiego? Nie zliczę, ile razy się w niego pierdolnąłem. Kiedyś nadejdzie dzień, że wyrwę go razem z kablami.
Na dole znajdowała się jaskinia stereotypowego hackera. Czarne ściany, na których wisiały telewizory, wyświetlające ciągi zielonych znaczków. Po godzinie patrzenia się w zapętlony filmik można było się wkurwić. Na chuj to tam leciało? Nigdy się tego nie dowiem, bo Kyle urywał temat słowami "wtajemniczeni zrozumieją".
Na biurku stały trzy monitory oraz laptop. Zaraz przed nimi leżała klawiatura i myszka. Wszystko świeciło się jak psu jajca. Po raz kolejny mogłem zapytać po chuj? Oślepnąć można.
-Czego dusza pragnie? -zapytał, kładąc telefon na czarnym, podświetlanym biurku.
-Typ próbował mnie zajebać, jak widzisz bezskutecznie. Teraz ja mam zamiar zajebać gościa, który wystawił to zlecenie. Potrzebuje wszystkiego, co tam się znajduje. Lokalizacja, sms'y, galeria. Wszystko.
-Siadaj, to może trochę potrwać. -Wskazał na kanapę stojącą w rogu, tuż obok ciągle migającej szafy serwerowej.
Usiadłem w miejscu, które wskazał, rozkładając się na skórzanej sofie.
Wyciągnąłem telefon, pozwalając mu pracować w ciszy i skupieniu. Jak ja nienawidziłem tego szajsu. Muszę w końcu kupić nowy, bo zaraz dorobię się kurwicy. Nie korzystałem z portali społecznościowych. Według mnie są bezsensowne, masa ludzi jak owce ślepo podążające z modą, chwalące się byle gównem, a najgorsi są ci, co opisują każdy element swojego życia. Dlatego usunąłem te wszystkie pojebane aplikacje. Nie potrzebne są mi do szczęścia. W moim życiu nie ma czegoś takiego jak szczęście.
Po piętnastu minutach przeglądania internetu znudziłem się, wstałem i podszedłem do przeszklonej szafki, w której znajdowały się stare części komputerowe. W chuj interesujące. Tyle rzeczy mógł tam włożyć, a postawił na jakiś szmelc.
-Mam coś -krzyknął Kyle.
Podszedłem do niego, stając za jego plecami. Wpatrywałem się to na komórkę, to na ekran monitora, szukając informacji.
-Tu.
Wskazał palcem na linijkę tekstu przedstawiającą wiadomość sms. W jej treści znajdowały się współrzędne. To już coś.
-Wyślij mi tę lokalizację -powiedziałem, nie mogłem tu już wysiedzieć. -Jak znajdziesz coś jeszcze, to wysyłaj na ten sam numer.
Chłopak skinął głową i kilka sekund później na moim telefonie pojawiła się pinezka z lokalizacją. Nic więcej nie mówiąc, wyszedłem z piwnicy, kierując się do samochodu. Usiadłem na fotelu mocno odsuniętym w tył. Ustawiłem nawigację, pokazywała czterdzieści minut drogi. Przybliżyłem miejsce, do którego miałem jechać. Było to totalne zadupie poza miastem. Lepsza prawie godzina jazdy niż ten sam czas spędzony na słuchaniu, jak Kyle klika w klawiaturę.
Włożyłem telefon do plastikowego uchwytu przymocowanego do szyby i odpaliłem silnik. Był późny wieczór, idealna pora do przeprowadzenia zwiadu. Wrzuciłem pierwszy bieg, powoli zjeżdżając z krawężnika. Żeby dojechać do celu, musiałem podążać głównie bocznymi ulicami.
Wyjeżdżając poza teren zabudowań, na drodze skończył się również asfalt. Jadąc polną ścieżką, zmieniłem światła na dzienne o mniejszym natężeniu. Istniała mniejsza szansa, że ktoś mnie zauważy. Nie powiem, lekko się wkurwiłem, dopiero co umyłem samochód, a już ujebał się od błota. Musiałem zwolnić, bo kamyczki wyskakujące spod opon uderzały w karoserię. Jeszcze mi brakowało dziur w lakierze. A na czarnym zawsze widać więcej.
Otaczało mnie totalne pustkowie. Nawigacja wskazywała jeszcze dziesięć minut drogi, jeśli na horyzoncie nie pojawi się żadne drzewo, będę musiał resztę drogi przejechać bez świateł. Naprawdę liczyłem na jakikolwiek kamuflaż, nie zamierzam wjebać się na ślepo w jakąś dziurę w ziemi. Niby jechałem jeepem, stworzonym do takich powierzani, jednak zdecydowanie wolałem asfalt. Szanowałem swój samochód, a przynajmniej starałem się to robić.
Poczułem lekką ulgę, zauważając w oddali choinki. Jechałem za drogą, obserwując, czy wokoło nic się nie kryje. Minąłem chyba z sześć stosów świeżo ściętego drewna, zanim zza rogu wyłonił się niewielki hangar. Stanąłem za jednym ze stosów bel, wyłączając silnik.
Wychodząc z samochodu, wdepnąłem w błotną kałużę. Zajebiste miejsce na spotkanie. Auto ujebane, spodnie ujebane, co jeszcze mnie tu czeka? Utonięcie w bagnie?
Sięgnąłem do samochodu po pasy z broniami, nie zamierzałem się z nimi rozdzielać. Zapiąłem nerkę, maskę naciągnąłem na nos, jednocześnie narzucając na głowę kaptur. Odsunąłem loki lekko na bok, chociaż wiedziałem, że i tak za niedługo znowu spróbują zasłonić mi widok.
Wszedłem w zarośla i poruszając się za linią drzew, przedostałem się na skraj placu, na którym znajdował się metalowy budynek. Rozglądnąłem się na boki, szukając ochrony, ale nie było tu żywej duszy. Dla pewności odczekałem kilka minut i ruszyłem w stronę rusztowania. Głupotą było wejść głównymi drzwiami, które zapewne skrzypiałby gorzej od drewnianej podłogi.
Sprawdzając uprzednio stan desek, wspiąłem się na rusztowanie sięgające niemal pod sam dach. Znajdując się na wysokości okien, zajrzałem do środka, lecz było tam pusto. Uprzedzili mnie, pewnie dlatego nie było tu ani jednego strażnika. Nie mieli czego chronić. Ślepa uliczka. Tak, chuj mi w dupę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro