Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Odrzucić czy być odrzuconym?

Koniecznie zajrzyjcie do opisu >>>>>>>

_______________________________________________

Odetchnąłem głęboko i zsunąłem kaptur z głowy, gdy w końcu udało mi się wspiąć na szczyt góry, piętrzącej się nad lasem w dole.

Rześki wiatr chłostał moje włosy i rozwiewał ubrania. Rozejrzałem się dookoła, rozkoszując widokiem, jaki się przede mną rozciągał, i z ciężkim sercem zacząłem schodzić. Nie miałem czasu na podziwianie krajobrazu, choć najchętniej zostałbym tu na zawsze.
Miałem misję do wypełnienia i nic nie było w stanie mnie od niej odwieść.

Ostrożnie zsuwałem się ze skał, usiłując jak najszybciej znaleźć się na dole. Niejednokrotnie grunt osunął mi się spod nóg i zjechałem kilka metrów, nieudolnie starając się utrzymać zachwianą równowagę. W końcu jednak dotarłem do celu.

W oddali, przy samej granicy lasu, stała niewielka chatka. Była ona dość masywna,  zbudowana z grubych, niestarannie ociosanych przez niedokładnego rzemieślnika kamiennych bloków, ułożonych jeden na drugim niczym klocki. Drzwi, wykonane, jak mi się wydaje, z grubego dębu, sprawiały wrażenie przeznaczonych dla niezbyt wysokich osób.

Usiadłem w trawie przed domkiem z postanowieniem poczekania na jego lokatorów. Aby zwalczyć ogarniającą mnie nudę, zacząłem układać otoczaki w małe kopczyki.

Takie wieżyczki z kamieni mają wiele zastosowań – układane na płytach nagrobnych, w wielu kulturach stanowią symbol pamięci o zmarłym, a w górzystej okolicy pokazują miejsce, gdzie znajduje się przepaść i wyznaczają szlak, aby nierozważny  spacerowicz nie postradał życia, gdy wszystko szczelnie otuli mgła.

Nie musiałem długo czekać. Spomiędzy drzew, od strony ścieżki prowadzącej z kamieniołomu, doszły mnie czyjeś dziarskie głosy. Drogą w moją stronę zmierzało sześć krasnoludów, którym przewodził przysadzisty osobnik z wielkim, rumianym nosem.

– I za mną, bracia! – wolał gromko, wymachując trzymanym w dłoni kilofem w rytm kroków. – Stać! Kolejno odlicz.

– Raz!
– Dwa!
– Trzy!
– Cztery!
– Pięć!
– Sześć!

– I sie... a nie, to nie. – zmarkotniał. – Do domu!

Otworzył drzwi i przepuścił współbraci, a na końcu sam wszedł do środka sprężystym krokiem, głośno trzaskając drzwiami.
Odczekałem chwilę i kulturalnie zapukałem. Szczęknęła odsuwana zasuwka, a chwilę potem w szparze pojawiło się sześć nieufnych twarzy.

– A ten to kto? – warknął najwyższy.

– Jaki wiatr go tu przywiał?
– Bogowie nam karę zesłali! Doigraliśmy się!
– Jakiś kanciasty...
– Coraz gorsze te wielkoludy robią...
– Może go rzeka na brzeg wyrzuciła?

Spekulacje na temat tego, kim jestem i jak się tu znalazłem, przerwał krasnolud, sprawiający wrażenie ich przywódcy.

– Kto ty? – zapytał podejrzliwie, obwąchują mnie. Kichnął ostentacyjnie.

– Zwą mnie Powsinogą, jestem zbłąkanym wędrowcem. – wyjaśniłem spokojnie. – Szukam noclegu i strawy. Przyjmiecie mnie? Dużo słyszałem o krasnoludzkiej gościnności.

– Musimy się naradzić. – rzucił skrzat i odwrócił się do swoich pobratymców. Zbili się w ciasne kółko, co chwila rzucając w moją stronę ukradkowe spojrzenia. Usilnie udawałem, że wcale nie przysłuchuję się ich dyskusji.

– Słyszeliście? Jego dusza się błąka!
– Głupiś, to jego mózg się zgubił, nie dusza!
– Nie da się zgubić czegoś, czego się nie ma!
– Ciii! Bierzemy go?
– Brzydki jest...
– Co mu damy?
– Z liścia damy!
– Dobra, niech zostanie.
– Pożyjemy, zobaczymy.
– Otóż to.

Zwrócili się w moją stronę, a gburowaty dowódca machnął na mnie ręką, przyzwalając tym władczym gestem na wejście do środka.

– Dziękuję. – skłoniłem głowę. – Jak się nazywacie?

– Imię moje brzmi Morvin, górnik i poeta. – przedstawiciel grupy ścisnął mi rękę w mocnym uścisku. – A to...

– Corbin.
– Bryndor.
– Galdrin.
– Runar.
– Eric.

Krasnoludy krzątały się jak w ukropie, przygotowując kolację. Zaoferowałem pomoc, jednak spotkała się ona z jednomyślnym odrzuceniem.

– Jeszcze mi do kubka naplujesz!
– Dobry Boże, żeby mi wielkolud chleb nosił? Strach to zjeść!
– Nie jesteśmy wariatami!

Stałem więc nieśmiało w drzwiach, kuląc się aby nie zawadzać głową o niski sufit, dopóki nie kiwnęli na mnie, zapraszając do stołu.

– Dostałeś gratis. – zwrócił się do mnie Morvin z dziwnym uśmieszkiem. Spojrzałem na swoje nakrycie. Na talerzu leżała pajda chleba i ogórek, chyba kiszony. Obok stała szklanka mleka. Rzuciłem okiem na pozostałe miejsca – tylko przy moim znajdował się kubek.

– Znaczy mleko? – spytałem ostrożnie.

– Znaczy sraczkę. – wszyscy jak jeden mąż wybuchli donośnym śmiechem.

Delikatnie odsunąłem od siebie napój.

– Nie chce mi się pić. – skłamałem. O dziwo, przyjęli to do wiadomości.

Morvin wstał i złożył ręce jak do modlitwy.

– O, proszę was, siły wyższe, aby nikt z nas nie zakrztusił się jadłem! – przemówił i opadł ciężko na swoje krzesło. – Smacznego!

Pomieszczenie wypełniły odgłosy jedzenia i szczękanie sztućców.

– Czy to nie jest tak, że krasnoludów jest zawsze siedem? – zagadnąłem, krojąc swoją porcję.

– A tobie skąd to przyszło do głowy, co? – parsknął najbardziej gburowaty, uruchamiając tym samym skierowaną we mnie lawinę oskarżeń.

– Właśnie!
– Wściubia swój długi nochal w nie swoje sprawy!
– Nie musi nas być siedmioro!

Uniosłem ręce w geście bezradnej pacyfikacji.
No tak, z nimi lepiej nie zadzierać.

– I nigdy nie było was więcej? – odważyłem się zapytać, ponownie wywołując u nich niepotrzebny słowotok.

– Nigdy!
– Nigdy, przenigdy.
– Nawet nam to przez myśl nie przeszło!

Pokręciłem głową z rozbawieniem. Niestety, to również nie spotkało się z zadowoleniem.

– Śmieszy cię coś?!
– Pan Wścibskie Jajo chce wyciągnąć od nas informacje!

– Już nic nie mówię. – uległem i wróciłem do jedzenia. Zapamiętałem jednak, by nazajutrz udać się na spacer po okolicy.

______________________________________________

Po posiłku dowódca zabrał mnie do maleńkiego pokoju na górze, w którym deszcz wpadał do środka przez nieszczelne dachówki. Po położeniu ledwo zmieściłem się na długość, a o wyprostowaniu pleców nie mogło być mowy.

– Tu będziesz spać. – stwierdził oczywistość. Przytaknąłem potulnie. – Śniadanie o piątej, bo potem idziemy do kopalni. Jak się spóźnisz, to nic nie dostaniesz. Poza sraczką.

– W porządku. – zwinąłem się na twardej ziemi i szczelnie okryłem płaszczem. Wyszedł, zabierając ze sobą lampę naftową i pogrążając pomieszczenie w całkowitej ciemności.

Westchnąłem ciężko, czując skurcz w podkurczonej nodze. Deszcz bębnił o dach i skapywał prosto na czubek mojej głowy, niezależnie od tego, jak się ułożyłem. To będzie długa noc...

______________________________________________

Rano obudziła mnie głośna krzątanina lokatorów chaty, kręcących się na dole. Niechętnie zwlokłem się z klepiska i momentalnie złapałem się za plecy, rwące niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że kręgosłup wygiął mi się w kilka różnych stron.

Zszedłem po schodach, ziewając i jęcząc cicho.

– Powsinoga! – zawołał na mój widok Morvin. – Tu masz śniadanie. – wskazał stół sękatym palcem. – My idziemy do pracy. Wrócimy po południu. – zarzucił kilof na ramię i ruszył w stronę drzwi, ale obrócił się w połowie drogi. – A... Nie idź w okolicę młyna. Nie wolno ci.

Reszta bandy natychmiastowo, jednomyślnie  i głośno go poparła.

– Tak! Tam nie idź!
– Tam jest niebezpiecznie!
– Czyha na ciebie wooodnik!
– Rzeka cię porwie!
– Kruki rozszarpią!

– Zrozumiałem! – uciąłem, nim zdążyli ma dobre się rozkręcić. W duchu cieszyłem się, że zaoszczędzili mi kilkugodzinnego łażenia po okolicy.

– To dobrze. – odetchnął z ulgą i otworzył drzwi na oścież. – Hej ho, hej ho, do pracy by się szło!

Zaintonował, a wnet odpowiedziało mu pięć głosów. Ja zaś, gdy tylko zniknęli z zasięgu mojego słuchu i wzroku, wyruszyłem na poszukiwanie zaginionego siódmego krasnoluda.

Znalezienie młyna było banalnie proste. Wystarczyło pójść za nurtem rzeki, w stronę, gdzie jej szum przybierał na sile.

Wychyliłem się zza drzew. Cóż za malowniczy obrazek – stary, drewniany, kilkusetletni młyn otoczony przez wartką rzekę i połacie zielonej trawy.

Sprawnie przebiegłem po chwiejnym mostku, łączącym oba brzegi, i zastukałem w drzwi. Otworzył mi... Krasnolud, po którego tu przyszedłem.

– A ty tu czego? – zmrużył groźnie małe oczka. – Wyglądasz jak kłopoty, kolego.

– Jestem Powsinoga. – przedstawiłem się. – Chciałbym z tobą porozmawiać.

Zmarszczył czoło, i bez tego poorane bruzdami, i wytarł ubrudzone w mące ręce w fartuch. 

– Wejdź. – zaprosił mnie, nieco nieufnie.

– Od kiedy tu pracujesz? – rozejrzałem się po wnętrzu budynku – całą ścianę zajmowały olbrzymie tryby, będące w stanie zmiażdżyć dorosłego człowieka.

– Od miesiąca. – rzucił mi worek, na którym mogłem przysiąść.

– Nie tęsknisz za kopalnią? – kontynuowałem ryzykownie.

– Czemu o to pytasz? – zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem i wstał.

– Nie brakuje ci ich? – spytałem delikatnie. – Dlaczego ich zostawiłeś?

Butny krasnolud oklapł niczym balon, z którego spuszczono powietrze.

– Miesiąc temu się pokłóciliśmy. Już nawet nie pamiętam o co poszło. Bałem się... – szepnął. – Bałem się, że mnie zostawią. Że jeśli ja nie porzucę ich, oni pewnego dnia porzucą mnie, niby zbędne narzędzie.

– Uznałeś, że lepiej odrzucić, niż być odrzuconym? – skinął głową.

– Tęsknią za tobą. – poklepałem go po ramieniu pokrzepiająco. – Chcą, żebyś wrócił...

– Holendarze. – dokończył cicho.

– To jak? Pójdziesz ze mną? – spojrzałem na niego wyczekująco.

– Tak. – odparł.

_______________________________________________

– Wchodźcie! – zakomenderował Morvin. Chwilę potem jednak stanął na progu jak wryty.

– O Holender, Holendarze, to ty?! – zapytał z niedowierzaniem i rzucił się na szyję dawnego druha. Zaczęli się ściskać i krzyczeć radośnie, jak zwykle wszyscy razem.

Po cichu wsunąłem kaptur na głowę i usunąłem się w cień. Naprawiłem, co było do naprawienia. Moja kolejna misja dobiegła końca, zakończona powodzeniem. Pogodziłem skłóconych przyjaciół, a najpiękniejszą nagrodą był dla mnie uśmiech na ich obliczach. Ponownie ruszyłem w stronę wzniesienia, górującego nad okolicą. Teraz miałem aż zanadto czasu na podziwianie widoków.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro