Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

32. Jak próbujemy unikać uwagi policji, zwracając na siebie uwagę

– Rozwal to! Już!– krzyknął Patrick z lekkim falsetem, a ja posłusznie pchnęłam w roślinę energię do wzrostu.

Świat całkowicie zamilkł. Zapomniałam, że chłopacy z obu stron mnie podtrzymują i że biegniemy. Powietrze przestało śmierdzieć potem, papierosami i kawą.

Byłam tylko ja, roślina oraz łącząca nas nić.

Choć w normalnej sytuacji mogłabym uznać to za przerażające, wtedy uznałam to za uspokajające. Jakbym zamiast na rozkrzyczanej komendzie policji gdzieś w środku Ameryki, była pośrodku lasu, pustyni, spokojnego oceanu, gdzieś, gdzie nie było zupełnie nikogo. Gdzieś gdzie mogłam odpocząć.

Oczywiście nie mogłam odpocząć i zaraz miała się zacząć rzeź na moim mózgu, ale przez moment tak się poczułam.

Cisza była kojąca.

Poczułam, jak doniczka zaczęła pękać, aż w końcu korzenie krzewu zostały uwolnione.

Zacisnęła zęby z bólu. Było to znacznie mniej przyjemne, niż się spodziewałam, choć z drugiej strony, mogło być zdecydowanie gorzej.

Chwyciłam kolejną nić i roztrzaskałam kolejną doniczkę. Fragment plastiku uderzył mnie w plecy. Nie na tyle mocno, żeby mnie zranić, ale dostatecznie, żebym częściowo wróciła do rzeczywistości.

Mój słuch wrócił. Cała reszta, oprócz wzroku, też. Niestety. Patrick klął tak mocno, że uszy więdły. Szczególnie że nie robił tego szczególnie cicho.

Skręciliśmy w lewą stronę. Prawie wywróciliśmy się na zakręcie. Rudzielec z jakiegoś powodu zaczął się drzeć.

Zorientowałam się, że moje wszystkie fizyczne zmysły zdają się wyostrzone, choć część uwagi musiałam skupiać na wysadzaniu kolejnych donic. Pewnie wcale tak nie było, wcale nie weszłam na nowy poziom egzystencji i odczuwania świata. Pewnie po prostu wszystkie stały się nadwrażliwe, jak skóra na startym kolanie staje się nadwrażliwa na cokolwiek, co ją dotknie, nawet mocniejszy powiew powietrza. Jednak tupot naszych butów, przyspieszone oddechy, zapach dusznego powietrza, z którym klimatyzacja ledwo sobie radziła i kurzu, rozgrzane dłonie chłopaków, to wszystko stawało się z każdą sekundą coraz bardziej natarczywe. Coraz bardziej przytłaczające. Coraz bardziej bolesne.

Tak samo obecność roślin. Z każdą sekundą, z każdą roztrzaskaną doniczką każda kolejna była coraz prostsza, coraz bardziej napastliwa. Jakby same się tam wpychały. Jakbym coraz bardziej się odsłaniała na ich okrutną, niszczycielską obecność.

Chociaż, kto z nas był tak naprawdę okrutny? Rośliny, które doprowadzały mnie prawie do szaleństwa, czy ja, która dawałam im siły do zniszczenia donic, w których mieszkały, uszkadzając przy tym ich system korzeni? Kalecząc je i być może rozpoczynając długą, bolesną agonię?

Usłyszałam wyjątkowo głośne przekleństwo Patricka, odgłos kopnięcia w drzwi, niepokojący trzask i płacz. Prawdopodobnie rudzielec właśnie kopnął jakieś drzwi, które pojawiły się tuż przed jego nosem, łamiących przy tym rękę osoby, która je otworzyła. Prawdopodobnie był to policjant. Prawdopodobnie sprawiało to, że byliśmy w jeszcze gorszej sytuacji niż wcześniej.

Chciało mi się krzyczeć.

Will próbował wspomóc mnie swoją satyrzą mocą grania popowych piosenek, ale szybko się poddał, ponieważ biegliśmy, jakby nasze życie od tego zależało (bo zależało), wciąż miał katar po nocy spędzonej na wilgotnym polu i miał zajętą jedną rękę asekurowaniem mnie. Już po jakichś trzech dźwiękach brzmiał, jakby się krztusił powietrzem. Dobrze, że przestał, tam szczerze mówiąc. Mimo wszystko wolę moich kumpli, kiedy oddychają. Są wtedy znacznie bardziej irytujący, ale również o wiele zabawniejsi i bardziej przydatni.

Gorące łzy, które w pewnym momencie cicho popłynęły po moich policzkach, zdawały się wręcz parzyć swoim ciepłem i zostawiać wypalone ślady na rozgrzanej, spoconej skórze.

Jak mało czego w życiu pragnęłam w tamtym momencie po prostu przestać. Po prostu wyrwać się z tej sytuacji i biec zbyt szybko, tracąc oddech, potykając się o własne nogi, ale biec bez tego dodatkowego bólu, a z nadzieją, że zdołam uciec. Jednak wiedziałam, że było to niemożliwe.

Musiałam niszczyć te rośliny.

I każda z tych sytuacji była jak mocne uderzenie gdzieś w mój umysł. Jakbym go ściskała z całej siły, jakby był piłeczką antystresową, później rozpychała jak nadmuchiwany balon do momentu, aż rozsadza mi czaszkę i wylatuje na zewnątrz, obryzgując ściany dookoła.

Chłopcy biegli tuż obok mnie, z moimi rękoma przerzuconymi przez ramiona, żeby bezpiecznie mnie poprowadzić. Will mówił coś o rozluźnieniu, o spokojnych oddechach, ale jego głos był prawie niezrozumiały w narastającej kakofonii tupotu licznych par butów, głośnego dyszenia, krzyków policjantów, przeładowywanie broni i przekleństw Patricka.

Z jakiegoś powodu zaczęliśmy biec upośledzonym slalomem. Nie miałam pojęcia, kiedy mieliśmy skręcić, biec w lewo bądź prawo czy cokolwiek tego typu, przez co prawie się wywaliłam. Jakoś raz na pięć kroków. Gdyby chłopacy mnie nie asekurowali, prawdopodobnie zaliczyłabym glebę w jakiejś połowie z tych sytuacji, a ponieważ była to ta dziwna wykładzina, która przy odpowiednim doborze kolorów wyglądałaby jak twaróg z drobno posiekaną rzodkiewką, wolałam tego uniknąć. Mogło być twardsze, to fakt, ale mimo wszystko, wolę przewracać się z własnej woli, na miękką, świeżą, długo rosnącą trawę.

Chciałam, żeby to się jak najszybciej skończyło.

W pewnym momencie do otaczających mnie hałasów dołączył, początkowo przerywany, występujący tylko w momentach, gdy doniczki ostatecznie pękały, a później ciągły, agonalny, narastający krzyk.

Potrzebowałam dobrej chwili, żeby zrozumieć, że był to mój własny ryk bólu.

Wyczerpane ciało nie było w stanie nadążyć za pędzącymi chłopakami.

Jakiś policjant krzyknął, gdy doniczka wybuchła tuż obok niego. Doganiali nas. Doganiali nas, a my, zamiast przyspieszać, zwalnialiśmy, bo nie byłam w stanie biec. Zebrałam się w sobie i na moment zwiększyłam swoje tempo desperackim zrywem resztek energii. Kolejny huk pękającego plastiku.

Patrick kazał mi przestać wbijać mu paznokcie w ramię. Zawsze miałam krótkie paznokcie. Chyba nawet za krótkie. Skoro to czuł, to musiałam być blisko zrobienia dziur w jego ciele. To polecenie, ponieważ wykrzyczane, początkowo było antyskuteczne, bo dodatkowy, nagły hałas wywołał automatyczną reakcję w postaci mocniejszego zaciśnięcia dłoni. Później jednak go pościłam.

Zaczynałam się dusić. Moje usta nie były w stanie łapać dość tlenu w krótkim czasie, jaki im dawałam. Płuca płonęły. Nogi ledwie dawały radę utrzymać mój własny ciężar i się poruszać.

Przez jeden, przerażający moment nie mogłam znaleźć żadnej nowej rośliny. Chłopcy dziwnie się ustawili, jakbyśmy przechodzili przez jakieś zwężenie.

Nagła fala gorąca i dwa cisy przy drzwiach prawie zwaliły mnie z nóg. Minęły cztery uderzenia rozpędzonego serca, zanim się pozbierałam i skłoniłam krzewy, by zabarykadowały za nami wyjście. Nie wiem, jakim cudem nie straciłam po tym przytomności. Choć ciągle krzyczałam z bólu, to po tym jakimś cudem wydarłam się jeszcze głośniej.

Zaraz później przestałam. Coś jakby pękło. Nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego nowego dźwięku. Nie miałam siły.

Jednak wciąż płakałam.

Nie miałam siły, żeby przebierać nogami i chłopaki musieli mnie praktycznie ciągnąć.

Ktoś za nami krzyknął, że mamy się zatrzymać.

Zanim pomyślałam, uderzyłam go jakąś gałęzią. Will krzyknął coś na kształt "Flora, nie!".

Nie pamiętam, co działo się przez następne kilka chwil.

Początkowo po prostu byłam. Nie wiedziałam gdzie, w jakiej pozycji, co się ze mną działo. Wiedziałam, że byłam, ale nie czułam swojego ciała. Później czułam wszystko, ale tak, jakbym otulona była powoli rozwiewającą się mgłą. To było strasznie irytujące.

Leżałam.

Leżałam na czymś zimnym.

Miałam policzek.

Ktoś mnie po nim klepał.

Miał wilgotną dłoń.

Na moim czole też coś było.

Coś zimnego i mokrego.

Zdaje się, że był to okład z namoczonego papieru.

Coś raz po raz delikatnie uderzało w moją skórę.

To były krople wody.

Słyszałam jakieś hałasy.

To był czyjś głos.

To był Will. On mówił.

Mówił do mnie. Panicznie powtarzał moje imię i pytał, czy go słyszę. Błagał o jakąkolwiek odpowiedź. Błagał, żebym otworzyła oczy.

Brzmiał, jakby zaczynał, się dusić, pewnie przez katar. Chyba nawet w pewnym momencie przerwał, żeby wysmarkać nos. Katar nie znika w jeden dzień niestety.

Nie miałam siły, żeby jakkolwiek zareagować na jego słowa.

Moje powieki były nienaturalnie ciężkie. Chciałam je rozchylić, żeby przestał się martwić, ale one nie chciały się poruszyć.

W końcu drgnęły. Jednak bardziej się nie poruszyły.

Will wstrzymał oddech.

Moje powieki znowu drgnęły. Było jakby łatwiej.

Gdy w końcu udało mi się otworzyć oczy, satyr prawie popłakał się z ulgi, gdy to zobaczył. Powiedział, żebym nigdy więcej nie ważyła się tak robić. Mam pewne wątpliwości, czy jest możliwe. Chyba że była to sugestia, żebym wzięła się za siebie i wytrenowała się do tego stopnia, żebym nigdy więcej nie musiała mdleć, robiąc to, co muszę. Tak, to chyba była taka sugestia. W sumie popieram, to dobry pomysł.

Patrick po prostu wcisnął mi do ust kawałek batonika na wzmocnienie, rzucając jakimś tekstem, że zużyjemy na mnie cały nasz zapas boskiego żarcia jeszcze zanim dotrzemy do Phoenix. Być może mój mózg przeinacza wspomnienia po fakcie, ale wydaje mi się, że nie brzmiał, jakby był zły. Raczej jakby mu ulżyło i próbował żartować, żeby ukryć swoje wcześniejsze zmartwienie. Chociaż to pewnie myślenie życzeniowe.

Z pewnym trudem przeżułam ambrozję. Zabolało, kiedy przełknęłam. Gardło ogólnie mnie bolało, jakbym pocierała je papierem ściernym do momentu, gdy zaczęło krwawić.

Utrzymywanie otwartych oczu przestało być aż tak trudne. Wciąż, poruszenie czymkolwiek innym graniczyło z niemożliwością.

Bogowie, jakim cudem wysadzanie kilku kwiatków doniczkowych mogło być tak druzgocące.

– Już wszystko ok?– spytał Will nieco spokojniej, niż wcześniej, choć wciąż był niezwykle rozemocjonowany.

O'Connell wcisnął mi kolejny kawałek batona. Przeżułam i spróbowałam odpowiedzieć.

– Brzmisz jak zdychający pterodaktyl.

Dzięki Patrick, wiem. Zorientowałam się.

Dostałam kolejny kawałek ambrozji. Zakrztusiłam się jakimś okruszkiem.

– Żyjesz?

Skinęłam głową, później nią pokręciłam, a na koniec skrzywiłam się, bo tak gwałtowne ruchy wywołały niezwykle mocny ból głowy.

– Może zjedz całego batona, zanim zaczniemy rozmawiać. – rzucił Will z udawaną swobodą. –Tylko nie możemy gadać zbyt długo. Właściciel sklepu chciał dzwonić po karetkę, gdy tylko weszliśmy, jak będziemy tu siedzieć, bogowie wiedzą ile, to może faktycznie to zrobić.

Will, słońce, nie pomagasz. Deadline na czucie się lepiej nie przyspiesza faktycznego zdrowienia. Najpewniej działa wręcz przeciwnie.

– Swoją drogą, dobra robota tam na komisariacie. Chociaż tego na zewnątrz mogłaś zostawić w spokoju, walnęłaś go tak mocno, że uruchomił alarm w samochodzie obok, a poza tym jesteś w cholerę ciężka – Oczywiście, Patrick nie był w stanie nikomu pogratulować bez wbicia przy tym pięciu szpilek i gwoździa.

Zjadłam całego batona i pół kolejnego, zanim usiadłam, wciąż opierając się o zimną ścianę. Dalej brzmiałam jak pterodaktyl. Choć już nie zdychający, to wciąż pterodaktyl. Dlatego komunikowaliśmy się na migi. Zjadłabym więcej, żeby się całościowo ogarnąć, ale sernik z chilli nie był tym, czego potrzebowałam w życiu spróbować.

Mówię poważnie, nie próbujcie tego.

Samym wzrokiem i jakimiś niezbyt wymagającymi tańcami deszczu, spytałam, co planujemy zrobić.

Okazało się, że nie mieliśmy planu. Wiedzieliśmy, że musimy unikać rzucania się w oczy, wiedzieliśmy, że musimy coś zjeść, znaleźć miejsce do spania lub kogoś, kto będzie chciał nas zawieść gdzieś dalej, choć to mógł być zły pomysł, skoro musimy unikać rzucania się w oczy. Jednak z drugiej strony musieliśmy się spieszyć, zależały od tego nasze życia i losy całego świata. Patrick dużo mówił, ale mimo wszystko wydawał się zagubiony w myślach.

– Musimy coś zrobić z naszym wyglądem. Głównie z włosami.– rzucił nagle. Zdziwione spojrzenia moje i Willa dostatecznie jasno przekazały mu, że nie czytamy mu w myślach i nie mamy pojęcia, co on wygadywał.

– Zmiana fryzury to najlepszy i najprostszy sposób, żeby utrudnić innym rozpoznanie nas. Widziałem to w jednej książce.

– To ty umiesz czytać?– spytał żartobliwie szatyn.

Ledwie skończył, gdy walnęłam go otwartą dłonią w potylicę. Nie wiem, skąd wzięłam na to siłę, ale byłam z siebie dumna.

Teraz jak o tym myślę, najprawdopodobniej satyr po prostu próbował poprawić nam humor, ale mu nie wyszło, bo był zbyt zmęczony na używanie swoich półkozich mocy i jego skille socjalne spadły do piwnicy.

– Po czyjej stronie ty stoisz?!

Przewróciłam oczami i na migi kazałam mu się zamknąć i słuchać. Westchnął.

– Przepraszam. Nie wiem, co mnie wzięło na taki żart.

Oboje z Patrickiem zbyliśmy to machnięciem ręki. Kto by się tym przejmował w takim momencie.

Skądś kojarzyłam te całą sprawę z włosami, więc równie dobrze mogliśmy dowiedzieć się, co rudzielec miał do przekazania i ukryć tę sytuację za zasłoną niepamięci.

– Dziękuję.– rzucił rudzielec, po czym odchrząknął. – Kiedyś czytałem, że zmiana fryzury bardzo utrudnia rozpoznania człowieka. Były też obrazki, żeby to udowodnić, więc w miarę temu ufam. Policjanci na patrolu nas nie rozpoznają, bo nie będą mieli czasu jakoś mocniej się przyjrzeć, żeby dopatrzyć się naszego podobieństwa do nas samych. Pewnie uda nam się ogarnąć tutaj żel i jakieś spreje, które będą się trzymać do trzech myć czy coś, to wtedy będziemy mogli się pobawić w wielkie przemiany. Mam nadzieję, że się trochę na tym znasz.– To ostatnie skierował do mnie, na co znowu przewróciłam oczami.

Warkocz to chyba jedyna fryzura, jaką potrafiłam zrobić. I koński ogon. Koński ogon też pozostawał w granicach moich możliwości, ale dużo więcej tego nie było.

– Zdaje się, że stawiasz jej zbyt wysokie wymagania.– przetłumaczył Will ze śmiechem.

– Da radę. Chodźmy na zakupy, zanim ten właściciel faktycznie wezwie do nas karetkę.

Okazało się, że znaleźliśmy się w toalecie sklepu typu chińczyk/wszystko za pięć złotych. Patrick miał rację, znaleźliśmy jakieś czasowe farby do włosów, przypuszczalnie takiej jakości, że zjedzą chłopakom włosy. Oczywiście, ja też baaardzooo chętnie bym się pofarbowała, ale moja czupryna jest tak ciemna, że pewnie nawet nie byłoby widać nowego koloru. Kupiłam za to zestaw kolorowych spinek.

Sprzedawca patrzył na nas nieco podejrzliwym wzrokiem, gdy jak gdyby nigdy nic podeszliśmy do kasy. Nie, żebym bardzo mu się dziwiła, kilka do kilkunastu minut wcześniej, ja byłam nieprzytomna, a chłopaki pewnie zdyszani od uciekania przed policją i tachania mojego cielska, a później udawaliśmy prawie w pełni normalnych klientów. Ktoś ciągle musiał mnie asekurować, choć w tej kwestii powoli zaczęła radzić sobie też ściana. Tak czy siak, prawdopodobnie wciąż nie wyglądałam na wybitnie zdrową młodą kobietę. Will szybko zapłacił, choć gdy wyciągał kasę, wydawało mi się, że coś go zaniepokoiło. W tamtym momencie nie zwróciłam na to jednak za bardzo uwagi.

Sprzedawca patrzył na nas, jakby był przekonany, że jedno z nas nie było tam z własnej woli i zastanawiał się, które mogłoby to być. Nawet próbował mnie o to na migi spytać, gdy chłopacy zajęci byli wyborem farby do włosów. Tak właściwie, żadne z nas nie chciało tam być i nic nie było w porządku, ale "powiedziałam" mu, że jest na odwrót. Nie uwierzył, a przynajmniej nie wyglądał, jakby dał się przekonać.

Stosunkowo szybko ewakuowaliśmy się ze sklepu i poszliśmy w miejsce z mniejszą ilością ludzi niż gdziekolwiek w okolicy. Will jako jedyny, któremu litery nie latały przed oczami, gdy tylko próbował czytać, zapoznał nas ze sposobem użycia spreju farbującego. Mieliśmy cztery kolory, z czego dwa były nienaturalne. Satyr chyba o tym nie wiedział. Jeszcze przed zakupem Patrick dyskretnie zaproponował mi, żeby namówić Willa do użycia któregoś z nich. Zgodziłam się, bo nie widziałam w tym większego problemu. Wydawało mi się to zabawne. Ciągle uważam, że miało potencjał. Może mam spaczone poczucie humoru. Nie wiem.

Kto normalny pomalowałby sobie włosy na neonowozielono z oczojebnymi niebieskimi pasemkami, gdyby uciekał przed policją i musiał się ukrywać?

Wygrzebałam z odmętów plecaka wciąż nieco zakrwawioną koszulkę z czasu walki ze zmutowanym kotem. Oczywiście przeprałam ją jeszcze tego samego dnia, gdy się pobrudziła, ale problem z publicznymi toaletami jest taki, że gdy pierzesz w nich cokolwiek, ludzie będą się gapić, a jeśli głównym zabrudzeniem jest krew, to mogą również dać znać, komu trzeba. Szczególnie że to nie były spodnie. Spodnie, choć dziwne, pozostawały społecznie akceptowalne. Poza tym miałam dostęp do samego mydła, nie spodziewajmy się zbyt wiele.

Zagraliśmy w marynarzyka o to, kto pierwszy wypróbuje sprej. Padło na Willa. Patrick bez chwili zawahania zaproponował mu zieloną i niebieską farbę, mówiąc, że jest to żółty i pomarańczowy i będą mogli udawać braci czy coś. Przez twarz satyra mignęło coś na kształt szelmowskiego uśmiechu, ale przemknęło tak szybko, że nie byłam pewna, czy mi się nie przewidziało. Osłonił swoje ubrania moją koszulką i zasłonił oczy dłonią. Rudzielec zabrał się do pracy, po stosunkowo długim czasie kończąc na bardzo niezręcznym ombre, aczkolwiek wiem, że sama nie zrobiłabym tego lepiej, więc uznaliśmy, że jest w porządku.

Satyr odsłonił oczy i przejrzał się w brudnej szybie.

– Wyglądam super. – powiedział z szerokim, szczerym uśmiechem, który mógłby rozjaśnić dzień, gdyby ten nie był już sam z siebie bardziej słoneczny niż słońce i pewnie gorętszy niż rekord temperatury w Polsce za mojego życia. – Swoją drogą, pamiętacie, że to, że jestem chyba w sumie daltonistą, nie oznacza, że widzę w skali szarości, prawda?– dodał, nie zmieniając swojego tonu.

Wymieniłam z Patrickiem zaniepokojone spojrzenia.

O nie.

– Nie widzę czerwonego, zielony i niebieski widzę podobno prawie tak samo, jak wy.

O bogowie, o nie.

Tylko siła woli powstrzymała mnie od kucnięcia za kontenerem na śmieci i piskiem zażenowania. Chociaż przed tym ostatnim pewnie powstrzymałoby mnie moje gardło. Nie powstrzymało mnie jednak od próby przeproszenia.

– Daj spokój pterodaktylu, nie mam z tym problemu, ale nie mogę być jedyny z neonem na głowie. Nie ma szans.

Przysięgam, jeszcze raz któryś z nich użyje słowa pterodaktyl w zdaniu skierowanym do mnie i nie będzie mówił o rozpiętości ich skrzydeł, diecie albo środowisku, to poleje się krew i nie będzie ona moja.

Patrick natychmiastowo i twardo się sprzeciwił, ja do niego na migi dołączyłam.

Z całym szacunkiem, nie pozwolę, żeby zrobić mi neonowy syf na włosach. Nie upadłam na głowę. Znaczy, upadłam, nie raz, nie dwa, ale wydaje mi się, że z moim mózgiem wszystko pozostawało w porządku. Przynajmniej większość rzeczy.

– Ziom. Zrobiłeś mi zielononiebieski bałagan na głowie. Chcę zrobić z ciebie smutnego emo. To moje marzenie, od kiedy tylko powiedziałeś o zmianach fryzur. Flora sobie radzi sama w kwestii emosowania, ale ciebie trzeba podrasować.

Patrick wyglądał, jakby chciał sprawdzić, w jakiego kwiatka Will zamieni się po uduszeniu. Korciło mnie, żeby przytaknąć satyrowi z entuzjazmem, bo wizja rudzielca z emo czupryną była cudowna, ale lojalnie tego nie zrobiłam. Ryzyko, że mnie też dopadnie, było zbyt duże. Mam tu na myśli zarówno groźbę uduszenia, jak i groźbę zamiany w neon, przy czym to drugie było chyba bardziej przerażające.

Zaczęłam powoli rozpuszczać włosy, płacząc w myślach nad tym, co miało się zaraz ukazać. Kręcone, długie włosy są ciężkie do utrzymania, szczególnie podczas podróży stopem przez jakieś 3/4 Stanów. Czekały mnie syf, kiła i mogiła, serio.

– O, Flora, zgłaszasz się na ochotnika, żeby pokazać temu tchórzowi, że nie ma się co bać odrobiny koloru?

Absolutnie przerażona zaczęłam kręcić głową jakbym czekała, kiedy odpadnie i odleci jak najdalej od tego szaleńca.

– Też tchórzysz?– spytał rozczarowany, na co przystopowałam na moment. – Spodziewałem się po was czegoś więcej.

Potrzebowałam tylko chwili, na zastanowienie. Tak, jestem tchórzem, ale w tej, mimo wszystko stosunkowo bezpiecznej sytuacji mogłam sobie pozwolić na odrobinę brawury i pójście na całość. Mogłam udowodnić, że jestem lepsza od rudzielca, choćby w ten głupi, dziecięcy sposób. Westchnęłam, podałam Willowi zielony sprej, po czym pokazałam, żeby farbował od dołu do góry, do momentu, gdy uzna, że trzeba przestać.

Nastąpiło to dość szybko, bo sporo farby zeszło na jego czuprynę. Dzięki bogom! Jeśli okaże się, że ta farba to kolejny "prank" Patricka (nie spodziewałam się tego po nim, szczerze mówiąc) albo jego dysleksji, to będę mogła je po prostu ściąć i nie stracę zbyt wiele.

Rudzielec za to zagrożony był fryzurą standaryzowaną na wzór wojskowy. Półtora milimetra długości czy coś. Nie znam standardów. Will spełnił swoją obietnicę, faktycznie całe włosy pomalował na czarno oprócz kilku losowych kosmyków, które pojechał resztkami niebieskiego.

Wyglądaliśmy jak chodzące neony. Czekałam na komentarze o alternatywkach.

Zmieniliśmy nieco uczesanie. Will naciągnął część włosów i zrobił z nich bardzo krótkiego kucyka, dokładając czapkę, żeby nie wyglądać jak absolutny bałagan i żeby zasłonić rogi, wcześniej ukryte w kitkach. Patrick dostał przedziałek pośrodku i zaczął wyglądać jak Sokka z Avatara, gdy rozpuścił włosy albo koreańska gwiazda muzyki. Coś takiego. Co do mnie, nie mam pojęcia, co zadziało się na mojej głowie. Chciałam zrobić koka, ale na pewnym etapie uznałam, że mi się nie chce, więc zostawiłam takie na pół, na pół z kitkiem. Zdecydowanie wyglądało drastycznie inaczej.

Bogowie, błagam, niech to coś da.

To co, komu w drogę, temu trampki.– rzucił Will, a we mnie obudziła się nauczycielka polskiego typ: upierdliwa.

Na migi spróbowałam przekazać mu, że to przysłowie idzie inaczej. Dawny rudzielec wyglądał na co najmniej skonfundowanego. Nie dziwię mu się, satyr gadał po polsku, a ja tańczyłam w odpowiedzi. Najpewniej nie rozumiał zupełnie nic.

– Ja słyszałem tak.

Przewróciłam oczami i dopytałam, gdzie niby tak słyszał za pomocą jakiegoś śmiecia, na którym wskazałam litery w sposób dość jasny, by pojął przekaz. Nikt normalny by tego nie zrozumiał, ale Will miał trzydzieści lat doświadczenia z dyslektycznymi półbogami, więc dał sobie radę.

– To jest dobre pytanie... Nie ważne, chodźmy.

Znowu przewróciłam oczami zirytowana. To się nazywa subtelna zmiana tematu.

– Dokąd?– dopytał Patrick, szczęśliwy, że w końcu znowu rozumie co się dzieje. Najgorsze było to, że nie mogliśmy się zemścić na Willu w ten sam sposób, bo typ to walony poliglota, znający co najmniej cztery języki.

Okazało się, że O'Connell  zadał bardzo dobre pytanie. Nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić, bo chodzenie jak gdyby nigdy nic po mieście mogło mimo wszystko być ryzykowne. Z drugiej strony mieliśmy zdecydowanie za mało czasu, żeby pozwolić sobie na czekanie.

Ostatecznie ruszyliśmy na eksplorację. Raz się żyje i tak dalej.

Co ja gadam, jakie raz się żyje! Po prostu chcemy dożyć do wieku, w którym będziemy mogli legalnie prowadzić samochód i napić się alkoholu (oczywiście nie na raz, nie jesteśmy AŻ tak nieodpowiedzialni), a jeśli zawalilibyśmy misję, to raczej moglibyśmy się z tymi marzeniami pożegnać.

Jak się miało okazać, dalsza droga była... ciekawa.

********

Wiecie co? Mam wrażenie, że pod każdym rozdziałem przepraszam za to, ile czasu zajęło mi napisanie go. Przysięgam, tym razem (chyba) mam sposób na to, żeby było szybciej. Poprawię się.

Mogę się usprawiedliwić, w grudniu pisałam trzy/osiem rzeczy na święta (zależy czy świątecznego specjala z PSL liczymy jako jeden, bo to jeden projekt, czy sześć, bo sześć opowiadań), z dwoma się wyrobiłam, z resztą nie do końca, ale ten. Za to w styczniu dobiły mnie inne zobowiązania. Anyways, zawaliłam to, nad czym pracowałam w styczniu, więc pewnie będę miała więcej czasu na rozdziały (i instagrama, tak mam instagrama, Wandixx_scribbles zapraszam, będzie trochę artów z moimi postaciami i fanartami)

Tak czy siak, co myślicie o tym rozdziale? Koszyczek na opinie, przeglądany regularnie, znajdziecie tutaj -----> \__/

Jak żyjecie w nowym roku? Macie ferie? Jeśli tak, to odpoczywacie, czy mordują was sprawdzianami zapowiedzianymi na zaraz po przerwach?

Tak czy siak, miłego tygodnia słoneczka,
Vide de mox
Wandixx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro