27. "Wszystko na misji poszło pomyślnie" powiedział żaden półbóg nigdy
Wiecie co? Mojry mają dziwne poczucie humoru. Albo to walone psychopatki, ale próbują udawać jakieś śladowe ilości empatii, żeby nikt im nie wbił z buta do pracowni i ich nie powyrzynał. Co w sumie mam ochotę czasem zrobić. Ale to wina Patricka, ma na mnie zły wpływ po prostu! To nie tak, że już wcześniej przejawiałam niepokojące tendencje!
Jednak wracając do Mojr, dlaczego tak twierdzę?
Cóż, nie sądzicie, że to nieco ironiczne, że gdy dobitnie uświadomiono nam, że mamy zginąć w ciągu tygodnia, to wszystko nagle zaczęło iść jak z płatka? Jakby chciały znowu uśpić naszą czujność i uderzyć, gdy będziemy się tego najmniej spodziewać. Znaczy, może nie wszystko było idealnie, bo chwilę po tym, jak Patrick zgodził się mnie potrenować, to uruchomiły się zraszacze, więc gdy wytarabaniliśmy się w końcu z tej kukurydzy (z całym szacunkiem do tego jadalnego złota, jeszcze godzina czy dwie gapienia się na te cholerne łodygi i bym chyba oszalała, a patrząc na chłopaków, oni pewnie też), byliśmy przemoczeni do ostatniej nitki. Bogowie, przecież my zginiemy. To pewnie będzie bardzo bolało i Jadźka będzie zała... Chwila, stop, nie myśl o tym, przecież to nic nie zmieni. Wracając do zraszaczy, hej, spójrzmy na pozytywy, schłodziliśmy się trochę przynajmniej, dzięki czemu nie umieraliśmy z gorą... A nie ta woda też była bardziej ciepła niż zimna, więc nawet nam specjalnie chłodniej nie było. Po prostu byliśmy mokrzy. A gdy wyszliśmy z pola, trafiliśmy na ubitą, potwornie kurząca się drogę. Myślałam, że się uduszę albo skończy się moja szczęśliwa karta od bogów i dostanę ataku astmy. Na szczęście to się nie stało.
Poza tym Patrick postanowił po drodze zacząć moje szkolenie. Czy była to masakra? Oh, tak, oczywiście. Okazało się, że mam błędy w takich podstawach, jak poprawna postawa i trzymanie miecza tak, żeby moje ręce nie odpadły. To sporo wyjaśniało, szczerze mówiąc. Znaczy się, wiecie, jeśli problemem dla mnie było samo złapanie broni, to chyba nic dziwnego, że nie była w stanie nauczyć się czegokolwiek więcej.
Jak podsumował mnie O'Connell:
– Masz w ręce miecz nie łopatę, więc złap to, jak miecz kretynko. Masz tym ciąć, a nie walić wrogów po głowie jak pałką, nie jesteśmy w epoce kamienia łupanego. Ogarnij się.
Albo:
– Nie masz tarczy, więc miecz ma być twoim ostrzem i tarczą. Trzymaj to tak, żebym nie mógł obciąć ci głowy! Martwa wiele nie zdziałasz, geniuszko.
Bądź:
– Na miłość bogów, przecież ciebie nawet mysz rozbroi i przewróci. I nie mówię tu o myszy na sterydach jak Ryczypisk z Narnii. Stań stabilnie! Ramiona w dół! Łokcie do góry! Trzymaj je dalej od siebie, jeśli mocno na ciebie naprę, to nie będziesz miała przestrzeni do zatrzymania mnie! Ja pierdole, jak można być tak beznadziejnym.
Oj, co nasłuchałam się tego dnia wyzwisk, to moje.
Aczkolwiek poza tym było zaskakująco dobrze. Chyba pierwszy raz miałam poczucie, że jestem w stanie zrobić z tym mieczem cokolwiek bardziej sensownego, niż rzucić nim o ziemię w akcie poddania się. No, a w naszej aktualnej sytuacji była to całkiem przydatna umiejętność. Jakby tego było mało, ta przeklęta kurzliwa droga nie miała nawet kilometra. Było to moim zdaniem całkiem zrozumiałe, bo mając wielkie pole, też wybrałabym na dom miejsce dość daleko od drogi, aby nie było słychać hałasów pędzących samochodów, ale z drugiej strony nie dość daleko, aby wyjazd z samego podjazdu nie marnował więcej benzyny niż dotarcie do miejsca docelowego.
W końcu dotarliśmy do sporego budynku z dużym tarasem z kolumienkami, na którym odpoczywali najpewniej właściciele terenu. Ich dom był wysoki na jakieś dwa piętra plus wysoki parter, pomalowany na kanarkowy żółty z żywo zielonymi okiennicami. Podeszliśmy nieco niepewnie do nich, mając nadzieję, że nie wyjmą skądś dubeltówki i nas nie odstrzelą. W końcu mają do tego prawo. Ponieważ Will wyglądał najmniej niebezpiecznie i właściwie, nawet gdy spod nieco przyklapniętych od wilgoci włosów wystawały różki, dawał vibe aniołka ze szkolnego przedstawienia, to on się odezwał.
– Um... dzień dobry...– zaczął bardzo niepewnie. Sytuacja potencjalnie mogła być bardzo groźna, ale ci ludzie byli naszą jedyną nadzieją na dotarcie gdziekolwiek w jakimkolwiek zdrowym czasie, biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy tylko dwie paczki herbatników i trzy nieco nieświeże jabłka. Pomocy.– Przepraszamy, że przeszkadzamy, ale moglibyśmy prosić o pomoc?
Czarnowłosa kobieta w średnim wieku dość gwałtownie zerwała ze swojego fotela i podeszła do balustrady. Mimochodem zbiliśmy się bardziej w kupkę.
– Oh, oczywiście słoneczka, co wam się stało biedne dzieciaczki.– brzmiała bardzo przyjemnie, jak taka... dobra przedszkolanka, której jedno zdanie kończyło kłótnię o klocki między pięciolatkami. Jak promienie słońca wpadający do pokoju. Rozumiecie, prawda?
Wyraźnie zobaczyłam, że Willowi ulżyło, ale ta otwartość go zaskoczyła do tego stopnia, że nie wiedział jak zareagować.
– Utknęliśmy tutaj po tym, jak facet, który zaoferował nam stopa, próbował nam okraść i spanikowani po odzyskaniu naszej własności zwialiśmy w państwa kukurydzę.– powiedział Patrick zaskakująco spokojnie.– Zrobiliśmy wszystko by nic nie zniszczyć, ale i tak przepraszamy za szkody.
Zaskakująco, zaprosili nas do środka. Zdawali się wręcz przyzwyczajeni do tego, że jakieś nastoletnie, przemoczone dzieciaki wychodzą z ich pola jak gdyby nigdy nic. Łysiejący mężczyzna zażartował wprawdzie, że powinien nas przeszukać, czy nie podpierniczamy im kukurydzy, czy coś, ale nie wcielił tego w czyn. Co więcej, jego partnerka (tak, partnerka, nie żona, co z dumą oboje podkreślali) postanowiła nas podrzucić do Tulsy. Wcześniej mieliśmy jej tylko pomóc rozwiesić pranie i przygotować obiad, którym się z nami podzielili. W obliczu tak wielkiej uprzejmości zrobiłam się nieco podejrzliwa, ale Will nie wyczuł u nich żadnych niepokojących emocji oraz uznał ich za zwykłych śmiertelników. Jednak ponieważ ostatnio jego satyrze instynkty nieco zawiodły, a do tego miał katar, to wciąż starałam się trzymać swoje rzeczy jak najbliżej siebie, a pochwę ze sztyletem mieć tak, by móc w razie czego natychmiast go użyć. Ostrożności nigdy zbyt wiele. Mimo wszystko musieliśmy w całości dotrzeć do Phoenix i wrócić. W niecały tydzień. Jak w ponad tydzień zrobiliśmy jakąś połowę drogi w jedną stronę. Przyznajcie, to ma niewielkie szanse na powodzenie. Bogowie, potrzebujemy cudu, żeby nam się udało. Znaczy, szanownym przedwiecznym na Olimpie również powinno na tym zależeć, więc jest szansa na to, że jakiś cud się zdarzy.
Choć w sumie, co ja narzekam, trafił nam się prawdziwy cud w postaci tych miłych ludzi.
Bogowie, przecież i tak niedługo zginiemy. Bo oczywiście mimo usilnej ucieczki od takich myśli, one, jak jadowite węże, wkradały się do mojego umysłu i skutecznie zatruwały oraz niszczyły ten kruchy spokój, który próbowałam uzyskać. Z całych sił starałam się nie myśleć o tym, że najpewniej skończę marnie (szanujmy się, jeśli ktoś z nas zginie, to na stówę będę to ja), a chłopaki pewnie razem ze mną, ale wiecie, im bardziej uciekasz od jakiejś myśli, tym bardziej będzie do ciebie wracać.
Jednak wracając do tych miłych państwa, Octavii i Christophera dokładniej, bardzo spodobało mi się ich podejście do życia. Byli... wyzwoleni, ale w zdrowych granicach, nie jak libertyni. Nie zasada "hulaj dusza, piekła nie ma". Bardziej "hulaj dusza, ale jeśli spierdolisz, to nie uciekaj przed konsekwencjami". To szanuję.
Dodatkowo robili świetny ryż z warzywami, który mi smakował, chociaż zwykle do warzyw z patelni jestem dość sceptyczna. Super ludzie ogólnie.
Uwierzcie lub nie, pięć razy podczas posiłku starałam się dyskretnie sprawdzić, czy w razie problemu, będę w stanie szybko wyjąć sztylety. Najgorsze było to, że Ci ludzie zupełnie niczym sobie na takie podejście nie zasłużyli. Po prostu ja i chłopaki również, jak zauważyłam dzięki swojemu ADHD, byliśmy zbyt spaczeni naszą ostatnią "przygodą" i nie byliśmy w stanie zaufać komuś, kto był wobec nas po prostu miły. Takie bombardowanie miłością, nawet jeśli wywołane po prostu, nie wiem, tęsknotą za kontaktem z ludźmi, bo mieszkali w miejscu niespecjalnie wspierającym regularne sąsiedzkie odwiedziny, było dla nas po prostu podejrzane. Gdybyśmy nie nabrali się na takie sztuczki, to nie musielibyśmy marnować prawie dwóch dni w cudzym polu kukurydzy, po tym, jak cudem ominęliśmy kradzieży. Idąc dalej, gdybym sama nie nabrała się na takie sztuczki ze strony Willa, miałabym święty spokój i właśnie czytałabym jakąś ciekawą książkę, popijając herbatę, czy inny sok albo miałabym problemy z powodu jakichś potworów, które postanowiłyby się na mnie zaczaić. Ponoć, tak czy siak, to dość dziwna sprawa, że aż tyle czasu zostawiały mnie w spokoju, skoro mieszkałam tak blisko Morza Śródziemnego. Nieważne.
Nasi chwilowi gospodarze dość szybko zaczęli z nami zaskakująco poważną dyskusję na temat obowiązkowej służby wojskowej oraz patriotyzmu ogółem. Zaczęło się od skomplementowania umiejętności kucharskich pani Octavii. Nie mam pojęcia, jak od tego przeszliśmy do wojska, serio.
Polski system edukacji, dla niezorientowanych herosów, którzy szczęśliwie nie mieli z tym potworkiem do czynienia, bardzo mocno opiera się na martyrologii, cierpieniu narodu polskiego i walkach narodowo-wyzwoleńczych, których trochę było w polskiej historii. Dlatego jako typowe dziecko tego... tej kupki odchodów, czułam się bardzo zainteresowana tematem, jak wszyscy przy stole, tylko ja miałam pewien problem. Nie wiedziałam jak się wysłowić. Nagle mój intrygująco wysoki poziom angielskiego, który zaskakiwał do etapu pierwszego sprawdzianu wszystkich moich nauczycieli oraz mnie samą szczególnie od momentu, gdy trafiłam do Obozu, postanowił się wyłączyć. Wiecie, bariera językowa i te sprawy, okropieństwo. Dzięki bogom przynajmniej w miarę rozumiałam, o czym mówili (znaczy się, Will próbował przekazywać mi tłumaczenie samym ruchem ust, co w przy znajomości kontekstu było całkiem pomocne).
Pan Christopher był zdecydowanie za obowiązkiem służby wojskowej, popierając to tym, że taka służba umożliwi wzmocnienie charakterów niektórych ludzi, którzy obecnie byli jak rozmiękłe kluchy. Poza tym okazało się, że był jakimś weteranem jakiejś misji na Bliskim Wschodzie i zamieszkali z panią Octavią pośrodku niczego, bo dzięki temu nie dostawał ataków paniki na dźwięk fajerwerków na Sylwestra, dzień Niepodległości czy inne święta. Nie spodziewałam się, że mimo takiej traumy będzie chciał skazywać innych na takie cierpienia. Tłumaczył się wprawdzie, że same ćwiczenia na poligonie wspomina bardzo dobrze i każdy powinien to przejść, tylko misji by wszystkim oszczędził. Tak czy siak, po tej historii atmosfera zgęstniała.
Patrick nieco sztywno i jakby niepewnie opowiedział się przeciwko, argumentując to tym, że niektórzy ludzie po prostu się do tego nie nadają i to niepotrzebnie by ich zniszczyło oraz obniżyłoby poziom armii (nie, nie rzucił mi znaczącego spojrzenia przy tym zdaniu, też byłam zaskoczona).
Pani Octavia, gdy została o to spytana, po prostu opuściła pokój, tłumacząc, że idzie po ciastka i leki dla partnera. Od początku tej rozmowy wyglądała, jakby ktoś wziął odkurzacz, po czym wyssał z niej część radości oraz energii. Wydawało mi się też, że wychodząc, wspomniała coś o prowokowaniu kłótni przy obcych ludziach.
Will zdawał się nieco przytłoczony, gdy łańcuszek pytań o poglądy trafił na niego. Przez dłuższą chwilę próbował odzyskać zdolność mówienia, po czym praktycznie niesłyszalnie wybełkotał, że jest za tym, bo to obywatelski obowiązek i tak po prostu trzeba.
Zanim ktokolwiek zdążył spytać mnie, pani Octavia wróciła i powiedziała:
– Dobra, koniec tematu.– Postawiła dzbanek z jakimś sokiem tak gwałtownie, że trochę się wylało i równie zamaszyście położyła jakąś paczkę ciastek.- Chris, kochanie, nie widzisz, jak stresujesz te dzieci?
Później natomiast (chyba) kopała męża pod stołem, bo gdy tylko zaczynał mówić na ten temat, to po chwili przerywał. Nawet nie wiecie, jak mi ulżyło.
Oj, byliśmy strasznie podejrzliwi, czy nie spróbują zaraz nas okraść lub nie przemienienią się w jakieś potwory i spełni się przerażająca zapowiedź Charliego.
Gdy skończyliśmy jeść (ciastka owsiane moja miłość, nie większa niż pączki, ale miłość), pani Octavia momentalnie wstała i powiedziała, żebyśmy ruszali. Posłusznie poszliśmy za nią, błyskawicznie sprawdzając, czy wszystko mamy. Nawet nie wiedziałam, że jesteśmy zdolni do takiej karności. Bogowie, na tej misji ciągle mnie zaskakujemy.
Gdy już trafiliśmy do samochodu, znowu wywaliliśmy Willa na środek i w milczeniu, siedzieliśmy wyprostowani jak struny, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Przepraszam za Chrisa, pewnie bardzo was zestresował tym tematem. Nie wiem czemu, czasami "lubi"– puściła na chwilę kierownicę, aby wykonać w powietrzu cudzysłów palcami – lub potrzebuje konfrontować się z tym, co go najbardziej boli, a wtedy robi się nieco problematycznie. Mam nadzieję, że nie wystraszyliście się za bardzo.
Nie bardzo wiedziałam, jak powinnam na to zareagować. Will chyba był równie skonfundowany, ale tym razem Patrick nas uratował. Ja wiem, szok i niedowierzanie, ale to na prawdę się stało.
– To zrozumiałe. Każdy potrzebuje czasem sprawdzić, czy to, co go bolało w końcu się zagoiło. Szczególnie jeśli te rany nie są widoczne. Przynajmniej z tego, co mama mi opowiadała.
Zabrzmiał niepokojąco rzeczowo, jakby baaardzo znał się na rzeczy. Jakby rozumiał ten problem.
Sprawiało to, że dochodziłam do niepokojącego wniosku, że każdy z naszej misjowej trójki miał w swojej przeszłości w mniejszym lub większym stopniu coś, na czego doświadczenie był zdecydowanie zbyt młody. Tylko Patrick (oraz pan Christopher, ale on oczywiście nie był doliczany do misjowej trójcy) zdawali się mieć inne podejście do takich spraw.
Atmosfera w samochodzie znowu na dłuższą chwilę zgęstniała. Jednak pani Octavia zdawała się mieć umiejętności interpersonalne tak wielkie, jak ego Zeusa, więc błyskawicznie zmieniła temat.
Reszta podróży do Tulsy minęła nieco mniej niezręcznie, ale mimo wszystko coś wisiało w powietrzu. Kiedy wysadziła nas gdzieś w centrum, pod dużą galerią handlową, chyba wszyscy przyjęli to z ulgą. Znaczy, było gorąco i to nie było zbyt przyjemne po wyjściu z klimatyzowanego pojazdu, ale poza tym miło nam było opuścić tę niezręczną atmosferę.
Ponieważ jednak mieliśmy tak blisko sklepy, to szybko odnowiliśmy zapasy, w razie, gdybyśmy znowu skończyli w jakimś dziwnym miejscu.
Zaskakująco szybko trafiła się kolejna osoba, która zechciała nas ze sobą zabrać. Była to młoda, piękna kobieta, wyglądająca jak modelka lub cheerleaderka. Chętnie powiedziałabym o niej coś więcej, ale z jakiegoś powodu nie byłam w stanie utrzymać na niej wzroku dłużej, niż tyle ile potrzebowałam do stwierdzenia, że ma ognistorude włosy. Do tego, wydawała się miła. Znaczy, była miła. Znaczy początkowo, ale nie uprzedzajmy faktów.
Will chwilę walczył ze swoim katarem, jakby poczuł, że coś jest nie tak, ale to zignorował, pewnie nie mając zaufania do swojego węchu z przyczyn raczej oczywistych.
Gdy już wleźliśmy do środka i z grubsza wyjaśniliśmy, kim jesteśmy, gdzie jedziemy i powtórzyliśmy wyuczoną już historyjkę o ciotce Angeli, kobieta bardzo gwałtownie ruszyła. Prędkość praktycznie wgniotła mnie w siedzenie.
Na szczęście pani Kelea dość szybko się ogarnęła i spuściła nogę z gazu.
– Przepraszam was bardzo. Mam protezę i czasami nie czuję, jak mocno coś naciskam.
– Przykro nam to słyszeć. – odpowiedział bardzo dyplomatycznie Will. Zacisnął dłoń na moim nadgarstku tak mocno, że prawie przestała dopływać mi krew do dłoni i spojrzał na mnie nerwowo. Wyglądał trochę, jakby chciał mi dyskretnie przekazać, że coś jest nie tak i mam się pilnować, bo na ten moment ciężko będzie uciekać. Wydaje mi się, że Patrickowi też miażdżył nadgarstek, bo rudzielec kopnął go w piszczel, na co satyr syknął, a w tym samym czasie ten brutal coś szepnął.
Po tym stwierdzeniu zapadła bardzo niezręczna cisza, co jakiś czas przerywana przez donośne wciąganie nosem powietrza przez kierowcę, jakby czuła, że ktoś wdepnął w psie odchody, ale nie była tego pewna. Na czerwonym świetle szybko przejrzała jakieś dokumenty i uśmiechnęła się delikatnie. Światło zmieniło się na zielone, więc znowu gwałtownie ruszyliśmy przed siebie.
W końcu pani Kelea postanowiła jednak tę ciszę przerwać i znaleźć jakiś ciekawy temat. Niestety, tematem zostałam ja.
– Właśnie... Flora, jesteś z zagranicy, prawda?– bardziej stwierdziła niż spytała.– Skąd jesteś?
Poczułam się co najmniej zaskoczona tym pytaniem. Na jakiej podstawie wysnuła ten wniosek? Wydawało mi się, że nie zrobiłam żadnej głupoty jak wtedy, gdy pierwszego przytomnego dnia w Obozie chciałam ściągnąć buty przy wejściu do domku Hermesa i wszyscy spojrzeli na mnie jak na kosmitkę. Sądziłam, że udało mi się nawet dobrze "wtopić" w amerykańskie społeczeństwo. A jednak nie. Pozostaje mi tylko wierzyć, że nigdy się to na mnie w żaden sposób nie zemści. Poza tym oznaczało to, że nie uwierzyła, a przynajmniej nie w pełni, w historyjkę o ciotce Angeli, a to... to nie mogło o nas dobrze świadczyć.
Ponieważ jedyne, co z siebie wydobyłam w odpowiedzi to jakieś nieartykułowane "eee", pani Kelea zaśmiała się delikatnie. Kurde, dlaczego ludzie tak ładnie się śmieją, a ja brzmię jakbym się dusiła!
– Uczę angielskiego w podstawówce i po godzinach obcokrajowców. Moją pracą, że tak powiem, jest słuchanie różnych akcentów. U ciebie słychać, że nie mówisz na co dzień po angielsku, brzmisz egzotycznie, trochę jak Rosjanie. Ale trzeba przyznać, gdybym nie pracowała, gdzie pracuję, to pewnie bym na to nie wpadła. Ktokolwiek uczył cię języka, odwalił kawał dobrej roboty. To skąd jesteś?
Skrzywiłam się nieco, słysząc o dobrym nauczycielu. Nie, wszyscy moi belferzy z języków obcych byli beznadziejni. Nie wiem, dlaczego przyswoiłam z angielskiego cokolwiek.
– Jestem z Polski, to w Europie Środkowej.
W odpowiedzi usłyszałam krótkie "aha", jakby notowała sobie, czy moja odpowiedź pasuje do jej wcześniejszej teorii, czy też nie (zdaje się, że pasowała) i nie do końca była myślami w tym samym miejscu co ciałem.
Nie byłam pewna, co jeszcze powinnam powiedzieć. Oczywiście, wiedziałam więcej, ale... bez pytań nie wiedziałam co właściwie powiedzieć. Uwierzcie lub nie, poczułam się przytłoczona wolnością.
Jednak pani Kelea okazała się doskonałym pedagogiem i zdołała wyciągnąć ze mnie sporo rzeczy, na które nawet bym nie wpadła, a które okazały się ciekawe dla wszystkich, którzy nie mieli z moim krajem nic wspólnego.
Bogowie, czy serio niekorzystanie z elektrycznej suszarki jest takie dziwne? I lektorzy w filmach? Ludzie, serio?!
To był dość przyjemny przejazd. Do momentu, gdy dojechaliśmy do Amarillo, gdzie oczywiście, wszystko musiała się posypać.
Z jakiegoś powodu, nad którym jednak się nie zastanawiałam, zatrzymaliśmy się na jakimś dzikim parkingu, z budką strażniczą, która nie była chyba używana od trzydziestu lat, tak samo, jak dwa z trzech pozostałych samochodów. Obok rosło kilka nieco uschniętych drzew i płynęła jakaś wąska, brudna rzeczka. Ogólnie nie było to miejsce, w które normalnie bym się udała, ale wiecie, darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Możliwe, że pani Kelea miała coś do załatwienia w okolicy. Nie myślałam o tym. Ktoś do niej zadzwonił, więc nie wypadało nawet dopytywać.
To stało się zaraz po tym, jak wysiedliśmy. Cicho i kulturalnie podziękowałam za przejazd, a chłopaki zaczęli powoli odchodzić. To miejsce nie wyglądało na takie gdzie dało się złapać stopa. Chciałam do nich dołączyć, aby dalej nie przeszkadzać pani Kelei. Jednak gdy tylko się odwróciłam, poczułam czyjąś dłoń na ramieniu, zaciskając się na nim z siłą imadła. Już samo to wystarczyło, bym się przeraziła. Nie potrzebowałam dodatku w postaci słów:
– Powiedzieli mi, że nie potrzebujemy chłopców, ale ciebie nie mogę puścić. Spokojnie i cicho wrócisz do samochodu. Jeśli nie, dostaniemy się na miejsce w sposób o wiele mniej dla ciebie przyjemny. A jeśli twoi koledzy spróbują wejść mi w drogę, to ich też nie spotka nic dobrego. Jasne?
To był kobiecy głos, brzmiący tak, że byłam w stanie uwierzyć, że ma przy sobie coś jak chloroform, tylko działające jak w filmach i jeśli jej nie posłucham, to mnie uśpi i będzie ciągnąć na łańcuchu za stopę za samochodem gdziekolwiek chciała się dostać.
Skinęłam głową czując, że moje serce podeszło mi do gardła. Odwróciłam się, aby wrócić do pojazdu i wtedy zobaczyłam, kto stał za mną.
Jej włosy płonęły, jedną nogę miała z metalu, a drugą jakiegoś kopytnego zwierzęcia. Stała za mną empuza. Pani Kelea, empuza.
********
W tym rozdziale miało pojawić się nawiązanie do Pozaświatowców, ale później zorientowałam się, że to nie ten stan. Cóż, przynajmniej dla Narnii znalazło się miejsce.
Jak wam mija dzień swoją drogą?
Nie, to wcale nie tak, że usilnie unikam przejścia do faktu, że ostanio obiecałam wrzucić rozdział szybciej, a przerwa była jeszcze dłuższa niż ostatnia, a rozdział nie jest... nie jest jakoś wybitny. Mam nadzieję, że jednak wam w miarę się podoba. Następny na stówę będzie szybciej, bo rok szkolny prawie się skończył, więc powinnam znaleźć dość sił do napisania kolejnego we w miarę sensownym czasie. Przepraszam za taki poślizg.
Ale szczerze, serio jestem ciekawa, jak wam dzień mija. Jeśli chcecie, podzielcie się tym ze mną.
Mam nadzieję, że szkoła was nie zabija.
Właśnie Pixeel05, wyrobiłam się! Nie wiem, jakim cudem, ale się wyrobiłam! Tydzień się jeszcze nie skończył. ɾǝʅoʞ ɐɾoʍʇ zɐɹǝꓕ
Vide de mox
Wandixx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro