Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

23. Ktoś tam na górze chyba nas lubi

Następne dwa dni minęły dość spokojnie jak na misję. Przynajmniej tak mi się wydaje, z tego co wiedziałam. Znaczy, pierwszy z nich był nieco upierdliwy, bo w dniu mojej bohaterskiej walki ze zmutowanym kotem udało nam się ogarnąć transport do Indianapolis, ale następnego dnia jakoś nikt miły się nie znalazł i kilkanaście godzin sterczeliśmy w jednym miejscu jak debile. Will robił mi przyspieszony kurs potworologii, na którym radziłam sobie tak średnio szczerze mówiąc, może dlatego, że nasz ulubiony rudy kolega co chwila dorzucał swoje trzy grosze i za każdym razem gdy jakkolwiek się wahałam przed odpowiedzią mówił coś w stylu:

- Właśnie zginęłaś. Gratulacje.

albo

- Właśnie nie zdążyłaś osłonić się przed ciosem, nie masz ręki, żyj z tym.

Z tego powodu za każdym razem gdy tylko otwierał usta miałam ochotę czymś w niego rzucić lub go udusić we śnie, ale powstrzymałam się z myślą, że nie chcę być przyczyną upadku tej misji. Wiecie, czasem trzeba myśleć nieco pragmatycznie. Typ walczył najlepiej z nas wszystkich, więc mógł być w przyszłości przydatny.

Pierwszą noc po moim małym wypadku obudziłam się, słysząc dźwięk wyjmowanego miecza. Normalnie coś takiego by mnie nie obudziło, ale z powodu stresu na misji nie spałam tak dobrze jak powinnam, więc budziły mnie nawet małe hałasy. Jednak o to mniejsza. Kiedy zostałam wyrwana ze snu zerwałam się do siadu, zaciskając dłoń na sztylecie schowanym w śpiworze. Zobaczyłam ruch gdzieś przed sobą. Z przymrużonymi oczami gapiłam się na jakiegoś potwora, którego jednak nie mogłam rozpoznać, bo była noc, a latarnia była za nim i patrzyłam pod światło, który gwałtownie atakował jakiegoś ktosia. Jak po chwili dotarło do mojego zamroczonego snem umysłu, stwór atakował Patricka, który odpowiadał na to spokojnie, niemalże na odczep, jakby się tym bawił i chciał robić to jak najdłużej. Nie ważne z której strony i jak szybko potwór próbował go trafić, on się bronił, elegancko trzymając lewą rękę za plecami, jak gdyby nigdy nic. Robił to z taką łatwością, jakby urodził się z szablą w ręku, co było wręcz zaskakujące. Znaczy wiecie, trochę inaczej się postrzega gdy ktoś miażdży cię na arenie z taką łatwością i irytacją, z jaką zwykle się krzyczy, a co innego widzieć gdy spokojnie walczy w niekontrolowanych warunkach z potworem. W tym, co robił było coś z tańca, pięknego mimo swojej śmiercionośności. Patrick kontrolował całą tę sytuację i gdy tylko usłyszeliśmy czyjeś kroki, zakończył przedstawienie bez zbędnych ceregieli długim cięciem w szyję, lekko od góry, przetarł ostrze chusteczką, żeby nie wkładać brudnej szabli do pochwy i schował ją jak gdyby wcale chwilę temu nie walczył z zabójczym potworem.

To było niesamowite.

No a później stwierdził, że ma nadzieję, że patrzyłam uważnie i następnym razem nie będę tak żenująco słabo machać mieczem, czym totalnie zniszczył atmosferę, ale powiedzmy, że byłam pod zbyt wielkim wrażeniem, żeby się na niego mocno obrazić.

Tak z innej beczki, żeby nie marnować na tego jełopa zbyt dużo miejsca moja ręka goiła się dość dobrze mimo braku dopingu w postaci ambrozji. Nie dostawałam jej z trzech powodów:

1. Will bał się, że przegniemy i spłonę.

2. Ja sama bałam się tego samego.

3. Patrick uznał, że mamy bardzo ograniczone zapasy boskiego żarcia i póki co wyczerpałam swój limit na tydzień, jak nie dwa i on nie pozwoli, żebym wzięła więcej, tym samym zużywając wszystko z powodu swojej głupoty.

Ale żeby być szczerym trzeba dodać, że powiedział to dopiero po tym, jak upewnił się, że dobrze się goi, a ja też ogólnie czuję się dobrze. Doceńmy to dwoma klaśnięciami, ok? Rosną mu skille socjalne, czy coś, przynajmniej tak sądzę. (Poza tym ten argument był całkiem sensowy i sama się z nim zgadzałam, ale nie powiedziałam i raczej nie powiem tego głośno. Nie przyznam mu przecież racji).

Chociaż tak właściwie, to z szerszej perspektywy, nie jestem pewna poprzedniego zdania. Przez te dwa dni pokłóciliśmy się chyba z dziesięć razy. Zwykle były to takie pierdoły jak to, czy zjemy w maku czy w kfc (ja byłam za tym drugim, bo mają tam zdrowsze jedzenie i hot wingsy). Jednak mam wrażenie, że mimo wszystko trochę się między nami poprawiło. Podczas tych dziesięciu kłótni tylko raz wyciągnęliśmy broń z zamiarem użycia jej na sobie nawzajem, a to porażająco duży progres jak na nas.

Minęło nas chyba dwanaście samochodów (przynajmniej z tych, którzy zwolnili jakby chcieli nas podwieźć, ale się rozmyślili) zanim zatrzymał się przy nas srebrny samochód marki Dacia. Kiedyś razem z siostrą miałyśmy fazę na rozpoznawanie aut po markach, potem przeszłyśmy na kraje lub miasta, z których dany pojazd według rejestracji przyjechał, ale to nie ważne. Po upewnieniu się, że jedziemy tam, gdzie jedziemy, kierowca wpuścił nas do środka. Oprócz niego na siedzeniu pasażera z przodu była dziewczyna, na oko dwa-trzy lata starszą od nas, prawdopodobnie jego córka. Wpakowaliśmy się na tylne siedzenia, w ustalonej wcześniej kolejności, opartej głównie na "Will jest na środku, a reszta się dostosuje" co z sześciu możliwych ustawień robiło dwa. Była to wciąż najlepsza opcja nawet mimo tego, że moje relacje z Patrickiem nieco się ociepliły.

Gdy ruszyliśmy, ja i Will staraliśmy się jak najlepiej udawać urocze, bezproblemowe dzieci jadące na wakacje, natomiast nasz "kolega" po prostu się nie wtrącał. Tak było najlepiej. To była przyjemna podróż, nawet mimo tego, że ugryzłam się w policzek, gdy satyr mnie szturchnął oraz umierałam z gorąca, bo musiałam siedzieć w czymś z długim rękawem, udając te "fajne" dzieciaki chodzące w bluzach nawet w czasie ogromnych upałów, żeby nie wzbudzać niepokojów bandażem na pół ręki. Inteligentnie nie wzięłam żadnego cieńszego długiego rękawa ani niczego, co się rozpinało. Jednak miało to swoje zalety, bo kierowca samochodu jakim jechaliśmy bardzo lubił zimno i gdyby nie bluza zamarzłabym. Co nie zmienia faktu, że zanim wsiedliśmy czułam jakbym miała zaraz zemdleć. W sumie, to samo stało się gdy wysiadaliśmy. Gorące powietrze uderzyło mnie w twarz z siłą powietrza obok pędzącego dostawczaka. Uwierzcie mi, niestety wiem jaka to siła.

Gdy wyszliśmy z samochodu na ulice St. Luis jeszcze nie było tak źle. Miałam szok termiczny, ale wszyscy mieliśmy, więc to nie taki wielki problem. Pojawił się on gdy już przez chwilę chodziliśmy po mieście szukając zaułka, który nadawałby się do spędzenia tam nocy. Ciągle nie mogłam się rozebrać do t-shirtu, bo mimo wszystko laska w bluzie w takim upale mniej zwracała na siebie uwagę niż typiara, która wyglądała jak osoba spod ciemnej gwiazdy, z zabandażowaną ręką po ranie odniesionej w jakiejś bójce. Ogólnie wydaje mi się, że cała nasza trójka wyglądała jak tak zwane złe towarzystwo. Patrick po prostu ma taką urodę (albo jej brak, to kwestia sporna), ja... Ja w sumie też, a Will wprawdzie wygląda jak ci uroczy chłopcy z romansów dla nastolatków, którzy rywalizują z bad boy'ami o względy głównej bohaterki i zwykle przegrywają, chociaż jak dla mnie nie powinni, ale ponieważ chodzi z nami, pewnie wszyscy myślą, że po prostu pozory mylą. Pamiętam jak kilka dni wcześniej jedna kobieta widząc nas idących ulicą ewidentnie pociągnęła swojego syna tak, by nas nie widział i by trzymać się tak daleko od nas, jak tylko się dało. Śmialiśmy się z tego cały wieczór.

Jednak wracając do tego, jak beznadziejnym pomysłem jest chodzenie w bluzie z kapturem w trzydziestostopniowym upale. W pewnym momencie przed moimi oczami zaczęły wirować różnokolorowe plamki, nie układające się w nic sensownego, a mój organizm zaczął wątpić, czy jest mi ciepło czy zimno. Oparłam się o jakąś ścianę próbując złapać trochę powietrza i dostarczyć sobie trochę tlenu. Nagrzane szkło prawie mnie poparzyło. Osunęłam się kawałek w dół, bo z doświadczenia wiedziałam, że zwykle tam jest z jakiegoś powodu nieco lepiej. Otóż nie było, bo beton, z którego złożony był chodnik też nie należał do najchłodniejszych. Will odwrócił się w moim kierunku i przerażonym tonem spytał czy wszystko ok.

Mordo. Prawie leżałam na chodniku ledwo trzymając się przytomności. Myślisz, że wszystko jest ok?

Sam sobie na to odpowiedział, jakieś pół sekundy później, gdy pomagał mi się dźwignąć z ziemi i zaczął praktycznie ciągnąć mnie w jakimś bliżej nieznanym mi kierunku. Wydarł się na Patricka, żeby mu pomógł, co ten niechętnie zrobił. Zaciągnęli/zanieśli (to sporna kwestia) mnie do jakiejś publicznej toalety gdzie przeprowadzili pierwszą pomoc w postaci ściągnięcia mi bluzy i oblania mnie zimną wodą w ilościach zabójczych. Ok, prawie zabójczych. Mimo wszystko pomogło. Doszłam do siebie całkiem szybko, a Will skorzystał z okazji i poszedł załatwić potrzeby. A co za tym idzie zostawił mnie oraz Patricka sam na sam w jednym pomieszczeniu bez żadnej kontroli. Jeszcze tydzień temu skończyłoby się to masakrą. Jednak wtedy już nie, może dlatego, że wciąż siedziałam na ziemi i wolałam nie wstawać. Po prostu patrzyliśmy na siebie niechętnie.

- Nie sądziłem, że możesz spierdzielić aż tyle tak szybko.- stwierdził nagle, a ja poczułam, jak moja krew się zagotowała. Nosz kurcze człowieku, serio zdaję sobie z tego sprawę, a poza tym chwilę temu zasłabłam i wciąż czuję się chu... źle. Nie musisz mi tego mówić. Wzięłam głęboki wdech, żeby się uspokoić, bo wiedziałam, że w tamtym momencie nie miałam siły aby się wykłócać. Uśmiechnęłam się lekko i powiedziałam:

- Dzięki.

Co zrozumiałe, spojrzał na mnie jak na idiotkę.

Zanim zdążyłam wymyślić jak mu to wyjaśnić nagle pojawiła się przed nami tęcza. Tak z niczego, zaczęła lewitować na wysokości kolan Patricka nad suchą podłogą. W tym samym momencie spojrzeliśmy na siebie jak raz myśląc chyba o tym samym. Chłopak rzucił się do drzwi i zablokował je za pomocą jakiegoś śmiecia wyjętego z kieszeni tak, żeby nikt nie mógł wejść. Nie mam pojęcia co takiego musiałaby zrobić Mgła, aby rozmowa dwójki nastolatków z innymi nastolatkami za pośrednictwem tęczy nie była dziwna, ale nie chcieliśmy sprawdzać.

Zrobił to w ostatnim momencie, bo akurat gdy się spowrotem odwrócił, tylna ściana domku Erosa przestała być głównym bohaterem przekazu, a stała się tłem dla Jocelyn usilnie ciągnącej kogoś tak, żeby było go widać i słychać. Gdy zobaczyła, że w końcu udało się nawiązać połączenie uśmiechnęła się nieco nerwowo i rzuciła:

- Hej Flora! Macie czas, czy walczycie z jakimś potworem? I gdzie jest Will? Raven, no chodź, nie daj się prosić!

Dyplomatycznie lub nie, zignorowała Patricka, ale on chyba się tym zbytnio nie przejął.

- Mamy czas, Will jest w kiblu, my na niego czekamy. Co się stało, że dzwonicie? Są jakieś problemy w Obozie?- odpowiedziałam, starając się nie śmiać.

- Nie... dzięki bogom nic złego się u nas nie dzieje... ale mamy dla was... pewne informacje.- przerywała co chwilę, wciąż próbując przekonać czarnowłosą dziewczynę do wejścia w kadr. W końcu dała sobie spokój, ale wciąż zaciskała dłoń na jej nadgarstku, jakby nie chciała pozwolić jej na ucieczkę.- Chejron dowiedział się, że Twoja mama zgubiła sierp.

Czyli grubo. Jest gorzej niż myślałam.

- Poza tym Raven miała sen, który może wam pomóc. Chodź im opowiedz.- dodała Joce.

- Powiedziałam Ci wszystko. Sama im przekaż.

- Musimy popracować nad twoimi umiejętnościami społecznymi, więc sama im powiesz! Nie możesz zawsze milczeć! Aua, czy ty właśnie zdeptałaś mi glanem stopę? Nie waż się uciekać. Raven na bogów, wracaj tu natychmiast!- zawołała używając czaromowy na tyle silnej, że zaczęłam wstawać z ziemi, gotowa wsiąść do najbliższego środka transportu i wrócić do Obozu, ale rudzielec, jak zawsze przytomny oraz z jakiegoś powodu odporny na czaromowę, bezceremonialnie zdzielił mnie po głowie, więc ochota na ruszanie gdziekolwiek natychmiast mi przeszła. Wróciłam do siedzenia na brudnych kafelkach i masowania swojej głowy. Typ ma parę w łapach. Na szczęście lub nieszczęście Raven nikogo takiego nie miała i musiała wrócić do córki Erosa jak potulny piesek. Blondynka złapała ją jedną ręką za ramię, a drugą owinęła wokół jej talii, żeby mieć pewność, że nie ucieknie.

Było to niepomiernie niezręczne do oglądania, ale patrząc na to, jak szybko Raven przeszła od swojej zwyczajnej bladosci do kamuflażu pomidora, musiała czuć się jeszcze gorzej.

– Są w Phoenix. Albo w okolicach, bo było dość pusto. Mówili o Phoenix. Narzekali na złe miejsce, nie wiem do czego. Nie zgińcie po drodze. Pa. Puść mnie Jocelyn. Powiedziałam.

Dzięki bogom, mamy szansę nie zawalić. Ave Mar... A nie, nieważne. Ogólnie, fajnie, że mamy szansę zdążyć. Chociaż to, że życzyła nam, żebyśmy nie zginęli po drodze było trochę niepokojące.

Jocelyn nie wyglądała na przekonaną do tego pomysłu, ale chyba nie miała do czego się przyczepić. Albo chciala ja trochę dłużej potrzymać, bogowie jedni wiedzą. Chociaż nie wszystko było jasne, co po chwili udowodnił Patrick.

– Kto?

Nie pomyślałam o tym. Powiedzmy, że przez ból głowy, a nie przez to, że jestem przygłupem (ale nie większym niż Will lub Patrick, szanujmy swoją inteligencję). Jocelyn spojrzała na niego dziwnie, jakby faktycznie zaskoczona, że tam stał. Całkiem nieźle grała szczerze mówiąc, choć nie dziwię się czemu. Kiedy rudzielec był tak daleko, można sobie było pozwolić na takie żarty z niego. Mój problem polegał na tym, że w moim wypadku on nie był daleko. I mogłam dostać za śmianie się z tego czy coś.

– Ludzie w togach.– odpowiedziała Raven takim tonem, jakby chciała go zabić za przedłużanie jej cierpienia czy czegoś tego typu.– Nie wiem kto to, pojęcia nie mam. Nie przedstawili mi się, nie wiedzieli, że tam jestem. To wszystko, czy jeszcze macie jakieś pytania?

Nawet gdybym jakieś miała, to chyba nie odważyłabym się ich zadać. Nie kiedy patrzyła tak, jakby była gotowa coś mi zrobić nawet mimo tego, że byłam ileś set kilometrów od niej. Patrick chyba też  nic nie wykminił, bo również nie odezwał się, a nie sądzę, żeby wystraszył się chwilowo spętanej dziewczyny.

– Dobra, Joce, wiesz, że cię kocham, ale puszczaj w końcu.

– Daj chwilę, Flora, Charlie zachowuje się jakoś dziwnie ostatnio, zadzwoń może do niego jak będziesz mieć moment. Myślę, że się o ciebie mar...– przerwała zaskoczonym krzykiem, bo nagle Raven szarpnęła i jakby przerzuciła ją sobie przez plecy, ale jak to się skończyło nie wiemy, bo Will, akurat wyszedł, drzwiami przerywając połączenie.

– Weź, akurat jak się ciekawie zrobiło. Serio stary?– zawołał Patrick. Spojrzałam na niego po prostu próbując zamordować go wzrokiem. Bez przesady, żarty, żartami, ale właśnie dostaliśmy ważne informacje, a ten sobie jaja robi. Nie, po prostu no nie. Zeusie czemu nie grzmisz?

– Co?

Nie dziwię się zaskoczeniu Willa. Wyjaśniłam mu co trzeba.

********

Ha, w końcu to skończyłam! To na tyle tutaj.
Vide de mox
Wandixx ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro