22. Oto mamy drugi dzień misji, a ja już coś schrzaniłam
Obudziłam się, znaczy zostałam obudzona, jakoś po czwartej. Nie zdążyłam sprawdzić ile to było, czy pięć po, pół godziny po, czy też za pięć piąta, bo gdy tylko doszłam do siebie na tyle, żeby przynajmniej odrobinę ogarniać co się dzieje dookoła mnie, musieliśmy wysiadać, bo byliśmy na miejscu. Nieco chwiejnie, nieco się zataczając od senności wywołanej przerwanym odpoczynkiem niemalże wypadłam z samochodu. Nieco się zatoczyłam, co spotkało się z nieukrywanym parsknięciem Patricka. Potarłam gwałtownie twarz i stosunkowo mocno uderzyłam się dłońmi w policzki. Poczekałam aż Will również wygramolił się ze środka. Pani Ruth spytała czy mamy gdzie spać. Nie wiem, po co jej była taka wiadomość, ale jedyna ogarniająca w tamtym momencie osoba, której byłabym w stanie zaufać (oczywiście mówię o satyrze) odpowiedziała, że oczywiście mamy i nie trzeba się o nas martwić. Oczywiście kłamał, bo z tego co wiem nikt z nas nigdy nie był w tym mieście oraz nikogo tutaj nie znał, więc mogliśmy co najwyżej przekimać się w jakimś śmierdzącym zaułku.
Faktycznie nikogo nie znaliśmy i skończyliśmy w zaułku. Dzięki bogom przynajmniej nie było tam tak śmierdząco jak być mogło.
- Stoisz na warcie- powiedział do mnie rudzielec, kiedy Will grzebał w swoim plecaku w poszukiwaniu karimaty i śpiwora.
- Dlaczego akurat ja?!
- No nie wiem, bo my obaj pozostawaliśmy czujni gdy ty spałaś dość twardo, żeby nie ogarniać świata. W pewnym momencie Will i ci dziadowie zaczęli drzeć się do jakiejś piosenki z radia.
Zanim zdążyłam się zdziwić lub zdenerwować, (jak on śmie obrażać ludzi, którzy nas podwiezli chociaż nie musieli) nasz półkozioł popędził ze sprostowaniem.
- Nie śpiewaliśmy. Ba, nawet gdy zorientowaliśmy się, że śpi, to mówiliśmy ciszej. Ale popieram, to Flora powinna wziąć pierwszą wartę. Obudzisz któregoś z nas za jakieś trzy godziny.
Jako że zostałam wyraźnie przegłosowana, to nie mogłam już zgłaszać żadnych obiekcji mimo wielkiej ochoty, żeby się położyć. Tym bardziej, że ich argumenty były niestety dość logiczne. Z niemałym smutkiem patrzyłam jak chłopaki kładli się spać na twardym asfalcie. Usiadłam gdzieś w kącie, ale zaraz potem wstałam bojąc się zasnąć. Byłby spory problem gdyby nas zaatakowano podczas mojej warty, bo prawdopodobnie wszyscy byśmy zgięli. Albo przynajmniej ja, bo gdyby Patrick na czas się obudził i poradziłby sobie z ewentualnym potworem, to zrzuciłby mnie potem z najbliższego wysokiego budynku lub utopił w publicznym kiblu.
Zaczęłam maksymalnie cicho krążyć w poprzek wejścia do zaułka. Przestałam, bo miałam wrażenie, że każdy mój krok bym potwornie głośny nawet mimo miękkich podeszw w moich butach. Zaczęłam liczyć pęknięcia w płytkach chodnikowych. Przerwałam, gdy zdałam sobie sprawę z tego jak bezsensowne to było. Zaczęłam przypominać sobie regułki gramatyczne w łacinie. Zauważyłam mlecza bohatersko walczącego o życie w nieprzyjaznym mieście. Chciałam mu pomóc, zakładając, że i tak nie ma tu, w mojej okolicy (tej, w której wyczuwałam wszelkie zielsko) niczego innego, a jeden mały kwiatek raczej nie mógł doprowadzić mnie do takiego stanu jak cały las. Zrezygnowałam z tego, woląc nie ryzykować. Lepiej podczas warty nie skończyć zwijając się z bólu na ziemi, szczególności gdy można było tego bez problemu uniknąć. Wróciłam do liczenia pęknięć w chodniku. Przy pięćdziesięciu przerwałam zastanawiając się, czy i w jaki sposób liczyć rozgałęzienia. Znowu powtórzyłam wszystkie łacińskie regułki gramatyczne jakie pamiętałam. Przeszłam na angielski. Zaczęłam krokami mierzyć zaułek i liczyć jaką miał powierzchnię. Za pomocą Twierdzenia Pitagorasa obliczyłam przekątną. Próbowałam oszacować wysokość budynków stanowiących ściany naszego chwilowego schronienia i zrobić z przestrzenią między nimi to samo. Usilnie próbowałam przypomnieć sobie sprawdzone metody mierzenia wysokich obiektów takich jak to.
Nie, nie wiem po co to wszystko wypisałam, prawdopodobnie nudziło mi się podobnie mocno jak tamtym momencie.
W pewnym momencie zauważyłam, że chyba wschodzi słońce, ale wysokie budynki uniemożliwiały mi obserwację samej naszej życiodajnej kuli wodoru i helu. Jedyne co mogłam obserwować to zmieniający się spektakl barw na nieboskłonie oraz przemianę różowych chmur wyglądających jak wata cukrowa w zwykłe białe obłoki. Uśmiechałam się przy tym, bo było to bardzo ładne, a ja lubię patrzeć na piękno. Właściwie dzięki temu nawet nie żałowałam tak bardzo przymusu do pełnienia tej warty. Wiecie, było nudno, byłam nieco zmęczona i tak dalej, ale przynajmniej pierwszy raz miałam okazję, żeby zobaczyć wschód słońca w innej sytuacji niż zima, kiedy dzień zaczyna się tuż przed ósmą.
Zaczęły jeździć samochody, więc liczyłam te czarne. Potem te srebrne. I czerwone. Skończyłam gdy zdałam sobie sprawę z tego, że chyba przysypiam. Wstałam akurat w momencie gdy do zaułka wszedł kot. Wyjątkowo duży kot. Prawdopodobnie gdyby nie to, że stałam na warcie już od dłuższego czasu, którego nie mogłam sprawdzić, bo jedyny zegarek miał Patrick, i każda zmiana w otoczeniu była na wagę złota, to zignorowałabym go.
Kiedy przyjrzałam mu się lepiej i zdałam sobie sprawę, że jest wielkości owczarka niemieckiego, a jego łapy są zakończone chyba bardzo ostrymi szponami, a na ogonie ma coś w stylu kolca jadowego, pomyślałam, że dzięki bogom go nie zignorowałam.
Szczególnie gdy zaczął iść naszym kierunku.
Nawet nie próbując być cicho wyciągnęłam nóż do rzucania. Mimo wszystko miałam nadzieję, że widząc broń potwór ucieknie. Lubię koty, nie chciałam nic żadnemu zrobić, nawet jeśli był olbrzymi i miał szpony. Stwór zignorował jednak to ostrzeżenie, dalej idąc w naszym kierunku. Rzuciłam pierwszym nożem tak, żeby przeleciał nad głową kota. Rzut ostrzegawczy. Zwierzak syknął i najeżył futro. Nagle wydał mi się jeszcze większy, przez co moja ochota na konfrontowanie się z nim jeszcze bardziej zmalała. Gdyby wtedy uciekł, dałabym mu spokój, gdyby nie, zamierzałam rzucić jeszcze raz, tym razem celując już w niego, a nie mur za jego plecami. Jednak wszyscy wiemy, jak to jest z planami herosów, szczególnie jeśli mają spotkać się twarzą w twarz z potworami.
Tak, zgadliście, nic z tego nie wyszło.
Dlaczego? Kiedy coś porusza się tak szybko, że widzisz tylko smugę, to ciężko w to rzucić. Szczególnie, jeśli umie się rzucanie na poziomie średnim. Kolejny nóż, którym miałam zamiar cisnąć, posłużył mi do odbicia płazem potwora, który tylko cudem nie rozorał mi pazurami twarzy. Z gracją wylądował zupełnie nie oszołomiony moim ciosem, co nieco mnie przeraziło. To nie było lekkie uderzenie, ba, myślałam, że już się tego pozbędę. Wyszarpałam sztylet z pochwy i tak uzbrojona stanęłam przed kotopotworem. Zacisnęłam dłonie na rękojeściach, z napięciem wpatrując się w stwora. Bogowie zabierzcie to stąd, póki jeszcze żyję. Znowu ledwo przetrwałam atak. Wyskoczyłam, żeby spróbować zabić potwora. Machnął łapą, prawie rozrywając mi rękę.
Potem zaś w pełni uaktywniło się moje ADHD i po prostu w pełni pogrążyłam się w tym zabójczym tańcu, nie przykuwając uwagi do takich głupot, jak zapamiętywanie co robiłam. Gdy jest się przy granicy życia i śmierci ma się inne priorytety, a ja właśnie tak się czułam. Pamiętam tylko satysfakcję, którą poczułam, gdy udało mi się drasnąć potwora. Nie wiem, ile czasu spędziliśmy na takim wywijaniu ostrzami w zamiarze zabicia się nawzajem, ale musiało to trwać dość długo, bo robiłam się coraz bardziej zmęczona.
Zaczęłam przegrywać, co swoją drogą brzmi strasznie ironicznie w kontekście tego, że walczyłam z kotem. Nie ważne, że był to kot na sterydach, tak czy siak, to było żenujące.
Rozdrapał mi lewe ramię tak bardzo, że nie zdołałam powstrzymać głośnego okrzyku bólu, a nóż wypadł mi z dłoni. Właściwie to cud, że nie upuściłam sztyletu, który trzymałam w drugiej ręce, co w sumie ocaliło mi życie, bo potwór za nic miał zasady fair play i nie raczył poczekać, aż przynajmniej ogarnę co się wydarzyło albo odzyskam czucie w lewej ręce. Ledwo zdołałam odbić zwierzaka, jednocześnie lekko raniąc jego pysk. Kątem oka zauważyłam ruch przy miejscu gdzie spali moi towarzysze, ale nie poświęciłam temu spostrzeżeniu więcej niż pół myśli wyrażającej nadzieję, że nie jest to kolejne stworzenie z Tartaru rodem, bo musiałam skupić się na dalszej walce. Tym bardziej, że zraniony kot zrobił się jeszcze bardziej wściekły (nie sądziłam, że to było w ogóle możliwe) i ta walka zrobiła się możliwie jeszcze groźniejsza. Zyskałam kilka nowych zadrapań, trzy razy z trudem uniknęłam bliskiego spotkania z kolcem na ogonie, dwa razy prawie trafiłam potwora oraz zauważyłam, że chłopaki chyba wstają. Nie miałam czasu na to, żeby rozważyć, czy to dobrze, czy źle.
Machnęłam mocno od lewej do prawej chcąc zakończyć całą tę walkę, ale okazało się, że był to wyjątkowo zły pomysł. Takie szerokie machnięcie było nieco zbyt czasochłonne i ledwo musnęłam ogon kota, który już wściekły leciał z wysuniętymi pazurami na moją twarz. Pomyślałam, że oto nadszedł koniec mojego życia albo przynajmniej możliwości korzystania z oczu.
Ale nie.
Błysnął spiż, świsnęło powietrze przez szybki ruch ostrza, a po chwili krztusiłam się szarym pyłem, który stał się jedyną pozostałością po dręczącym mnie kocie.
Usłyszałam głośny, zaskakująco szczery i jednocześnie okropny śmiech. Śmiech Patricka, gotowego nabijać się z mojego niepowodzenia.
- Brawo słabiaku. Prawie dałaś się zabić jednemu z najbardziej pokojowych potworów na świecie.
Spojrzałam na niego mętnym wzrokiem, chwiejąc się lekko. Z której strony i w której alternatywnej rzeczywistości był on niby pokojowy? Upuściłam sztylet, po czym złapałam się za rozorane ramię. Adrenalina trochę mi zeszła, więc ból robił się coraz bardziej nieznośny.
- Morda.- jęknęłam, nie mając pomysłu ani siły na bardziej kreatywną ripostę. Opadłam na kolana, brudząc tym samym spodnie w nie małej kałuży krwi, która zdążyła wypłynąć z mojego ramienia i przyciskając zranioną rękę do piersi. Zmarszczyłam brwi, przygryzając wargę i starając się nie krzyknąć lub nie jęknąć. Koło mnie nagle zjawił się Will z grubym motkiem bandaży i jakimiś dwiema buteleczkami. Wydaje mi się, że trzęsły mu się dłonie, ale przez łzy cały obraz świata zrobił mi się rozmazany na tyle, że nie dam sobie za to ręki uciąć. Złapał mnie za nadgarstek i pociągnął tak, aby móc dokładnie obejrzeć moją ranę. Ja nawet tam nie spojrzałam, wystarczył mi fakt, że czułam ciepłą, spływającą mi po ręce i boku krew.
- Na litość boską, jak ty to zrobiłaś. Nawet nie wiem czego nie masz tutaj rozwalonego.
- Walczyła z Gatateras.- parsknął Patrick, a ja syknęłam, gdy moja rana została obficie oblana środkiem odkażającym. Will chyba nie zachował się tak, jak spodziewał się tego rudzielec, bo gdy przetarłam oczy wolną ręką i na niego spojrzałam, to zobaczyłam na jego twarzy zaskoczone oraz odrobinę zniesmaczone oburzenie. Chyba oczekiwał, że satyr też się zaśmieje, co uznałam za okropne zachowanie z jego strony. Miałam ochotę powiedzieć chujowe, ale udaję kulturalną dziewczynkę, więc się cenzuruję... O szlag. Nie ma to jak pisać zanim się pomyśli. Nieważne, uznajmy, że trzech poprzednich zdań nie było.
Will polał mi ranę dość obficie nektarem, a z reszty kazał mi wypić pięć łyków. Początkowo planowałam ukradkiem wchłonąć jeszcze troszkę tej pyszności, ale pewnie ze względu na to, że chwilę temu przyjęłam trochę boskiego jedzenia niemalże bezpośrednio do krwioobiegu, już trzeci łyk był nieco piekący. Jak ostre pączki, co byłoby bardzo intrygujące i spróbowałabym więcej, gdyby nie to, że widziałam co to oznaczało. Płonięcie średnio mi się uśmiechało, szczególnie po tym, jak mój mózg nie mógł powstrzymać się od pokazywania mi takich rzeczy w snach, więc odsunęłam sobie od ust butelkę.
- To teraz z łaski swojej wyjaśnij mi, jak ty tego dokonałaś? Wygląda to okropnie i szczerze mówiąc, nie jestem pewien czy to ci się kiedykolwiek dobrze zagoi.- spytał Will oskarżycielskim tonem, jednocześnie owijając moje ramię grubym bandażem.
- No dzięki stary. Dajesz nadzieję jak mało kto.- burknęłam. Patrick jak zwykle miał ten swój głupi, krzywy uśmiech , gdy po raz trzeci powtórzył tę dziwną nazwę:
- To przez Gatateras.
- Ale przecież one zawsze są takie spokojne.
Ponowię pytanie. Z której strony i w której alternatywnej rzeczywistości?
- Tak, oczywiście. I dlatego, że są takie spokojne jeden rozwalił mi rękę.
- Kto pierwszy zaatakował?- spytał nagle zaskakująco rzeczowo Patrick. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się po nim takiej powagi.
- Cóż, na początku to ten kotopotwór wszedł do zaułka i zaczął iść w waszym kierunku. Trochę się wystraszyłam, bo nie wiedziałam co to jest ani czego chce, ale wyglądało niepokojąco... Więc... Właściwie to chyba ja, bo chciałam go przepłoszyć i rzuciłam nożem w ścianę za nim. Potem on od razu skoczył na mnie.
Usłyszałam powolne klaskanie.
- Sprowokowałaś do walki "potwora", który przez jakieś dziewięćdziesiąt procent czasu nawet nie zwraca uwagi na herosów i kradnie jedzenie ze śmietników. W DRUGI DZIEŃ MISJI!!! To wymaga niesamowitego talentu.
- Zamknij się, albo zrobię ci to samo, co temu kotopotworowi, ale nie będę celować w twoją głowę, a jakieś czterdzieści centymetrów niżej.
- Tylko spróbuj, bo nie mam zamiaru cię słuchać! Jesteś cholernym zagrożeniem dla siebie i dla otoczenia! W tym tempie zmarnujesz cały nasz zapas boskiego żarcia zanim dotrzemy do połowy drogi do Phoenix, a przypominam, że musimy jeszcze zawalczyć o odzyskanie tego czegoś, co posiała twoja matka i wrócić!- zaczął oskarżycielsko, jednocześnie ostentacyjnie poruszając butelką z resztkami nektaru- Nie możesz dawać się pokonać każdemu pieprzonemu potworowi, który się napatoczy! Zacznij oceniać zagrożenia, bo ja nie mam zamiaru zawalić lub zginąć, bo ty znowu rzuciłaś się na najbardziej pokojowego potwora świata i dałaś się pokonać!
- Myślisz, że chciałam tyle tego zużyć?!- krzyknęłam zirytowana taką obelgą- Myślisz, że chciałam z nim walczyć? Wolałam, żeby nie rozwaliło wam twarzy podczas snu. Skąd miałam wiedzieć, że to nie atakuje nie prowokowane?!
- No nie wiem, może Z ZAJĘĆ W OBOZIE, KTÓRE ODBYWAJĄ SIĘ JAKIEŚ DWA RAZY W TYGODNIU?!
- NIC TAKIEGO NIE MÓWILI!
- MÓWILI, ALE BYŁAŚ NA WAGARACH DEBILU!
Chciałam zaprzeczyć, ale wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to możliwe. Oczywiście, zawsze jeśli uciekałam z zajęć, to dlatego, że nie chciałam się ośmieszać, ale fakt, pewnie coś poza tym ominęłam, bo zwykle niespecjalnie chciało mi się potem wracać do ćwiczeń. Dlatego jedyne co powiedziałam, to nieśmiertelna i przedwieczna jak moja babka wymówka:
- ZAMKNIJ SIĘ, TO NIE TWOJA SPRAWA!
- JESTEŚMY NA WSPÓLNEJ MISJI, WIĘC TO JEST MOJA SPRA...
- Dobra, oboje przestańcie się drzeć, to już nie noc, zaraz przyjdzie tu jakiś śmiertelnik i będzie mu trzeba tłumaczyć to.- przerwał nam nagle Will, jednocześnie zasłaniając usta Patrickowi. Rudzielec jeszcze przez chwilę coś bełkotał (stawiam dwie drachmy na to, że przeklinał), po czym na chwilę zamilkł, co poskutkowało oskarżycielskim okrzykiem satyra:
- Czy ty mnie właśnie ugryzłeś w rękę?!
Usłyszałam kolejne hmfp hmfp hmfp, które jednak dość szybko się skończyło.
- Już? Będziesz cicho?
Heros skinął głową, więc szatyn puścił go i zaskakująco pogodnie stwierdził:
- No, to teraz wszyscy coś spapraliśmy. My przegapiliśmy samolot, Flora to przed chwilą, więc jesteśmy kwita. Teraz chodźmy może poszukać jakiegoś publicznego kibla, żebyśmy mogli się przebrać i chodźmy na jakąś stację wylotową?
********
Cóż, witam po dłuższej przerwie, mam nadzieję, że jeszcze o mnie nie zapomnieliście (ty Niela się nie liczysz, tobie nawet dzisiaj zawracałam głowę, więc musiałabyś być złotą rybką, żeby o mnie zapomnieć). Jak wam się podoba?
Przepraszam, że mnie tak długo nie było, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Nie wiem, czy się poprawię, ale się postaram.
Mam do was pytanie, gdybyście mieli zrobić "ranking" postaci stąd, bez Flory, to jak by wyglądał? (tak, to jest jedno z tych pytań, które mogą zmienić książkę)
To chyba tyle na teraz, zapraszam do one-shotów, bo dawno nikogo tam nie był ( oraz bo nie ma to jak subtelna autoreklama)
Vide de mox
Wandixx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro