21. Wpadamy na genialny plan (znaczy chłopacy wpadają)
Faktycznie uciekł nam samolot. Znaczy się, pewnie wciąż był na płycie lotniska, ale już skończyła się odprawa i straciliśmy szansę na to, żeby do niego wsiąść. Co więcej, okazało się, że miejsca, które zdobył Will były jedynymi dostępnymi na taki lot w przeciągu następnego tygodnia. Co tych wszystkich ludzi wzięło, żeby naraz lecieć do Phoenix. Moich kochani śmiertelnicy (swoją drogą używanie takiego określenia przez półbogów jest nieco ironiczne jak dla mnie, przecież my zwykle umieramy szybciej), serio, nie zostawiliście nawet trzech głupich miejsc. Mamy ratować świat, nie utrudniajcie nam tego, na bogów.
Chociaż ej, my przynajmniej nie jesteśmy poszukiwani za zaginięcie rodzica jednego z nas, póki co nie jest źle, chyba że jakimś cudem poprowadzą szersze poszukiwania w sprawie zdemolowania kawiarenki, ale bogowie błagam, nie.
Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to ja byłam tą, która najbardziej panikowała z powodu całej tej sytuacji. Chodziłam w kółko po lotnisku jakbym miała owsiki i mamrotałam jakieś bezsensowne pierdoły, których nie pamiętam, a za które dosłownie dostałam po łbie od Patricka, ze słowami:
- Zamknij się.
Gdy to zrobił posłałam mu oskarżycielskie spojrzenie, ale nic nie powiedziałam oprócz mimowolnego "ej". Nie miałam co, a poza tym nie chciałam znowu oberwać. Wróciłam do mojego nerwowego spacerku, tym razem jednak panikując w milczeniu. Nie robiłam wtedy nic produktywnego, bo moja wiedza na temat ewentualnych alternatywnych środków transportu do Phoenix była niewielka. Hej, ja wcześniej nawet nie wiedziałam, że mają tam lotnisko! Jedyne, co osiągnęłam, to jeszcze większe nakręcanie się, a to nigdy nie jest niczym dobrym, szczególnie gdy trzeba się nad czymś obiektywnie oraz spokojnie zastanowić. Will wychodził z tego samego założenia, bo w pewnym momencie złapał mnie za ramiona, po czym patrząc mi w oczy, spokojnie powiedział:
- Flora, uspokój się. To w niczym nie pomoże, a twoje emocje są strasznie dekoncentrujące. Wdech, wydech i przestań tak się tak denerwować.
Nie wiem czemu akurat te słowa doprowadziły mnie do wybuchu. Prawdopodobnie w tej sytuacji nawet gdyby powiedział "konstantynopolitańczykowianeczka" to trafiłby mnie jasny szlag. Jednak nie zmienia to faktu, że kiedy to usłyszałam, zaczęłam się drzeć po polsku, bo w tym stanie wzburzenia nie byłam w stanie przetłumaczyć tego na angielski:
- Jak mam się uspokoić?! Właśnie straciliśmy najszybszą możliwość dotarcia do Phoenix, bo ktoś stwierdził, że doskonałym pomysłem będzie spacerek! Mówiłam, że nie i to właśnie dlatego, ale obaj mieliście to w głębokim poważaniu! Dostanie się tam zajmie nam w cholerę dużo czasu, a jeśli okaże się to fałszywym tropem, to już z góry możemy założyć, że zawaliliśmy sprawę i przez nas setki ludzi zginą z głodu! Nie wiem jak ty, ale ja nie chcę być powodem pieprzonej klęski nieurodzaju, więc nie każ mi się uspokoić do cholery, bo to gówno da!
Zamilkłam na chwilę, bo przez nieustanne krzyczenie trochę się zapowietrzyłam, a wtedy satyr spokojnie powiedział:
- Już Ci lepiej?
Zdębiałam na chwilę. To była dosłownie jedna z najgorszych możliwych reakcji (chociaż w tej sytuacji chyba nie było dobrej reakcji, ale mniejsza o to). Potem jednak odzyskałam połączenie z mózgiem, więc bez zawahania dałam mu z liścia tak mocno, że zabolała mnie ręka, ale udałam, że nie.
- Tak.
Patrick prychnął śmiechem. Spojrzałam na niego wkurzona i podeszłam trochę. Tym razem starałam się jednak mówić w języku dla niego zrozumiałym, ale było ciężko.
- A ty się nie śmiej debilu! To poważna sytuacja, za którą też jesteś odpowiedzialny, więc morda w kubeł! Gdybyś się ogarnął i ten jeden raz oszczędziłbyś sobie walkę, to moglibyśmy zdążyć! Ale nie, wielki pan O'Connell nie mógł chociaż raz pomyśleć! Jesteś tak samo winny całej tej sytuacji jak Will, a może nawet bardziej! Nie debilu, nie mam zamiaru słuchać twojego tłumaczenia, bo ono nic nie zmieni! Zjebaliście sprawę po całości!
Nie, nie wiem skąd znam tyle przekleństw po angielsku, ale to całkiem przydatna wiedza.
Rudzielec skrzywił się na moje słowa.
- Odezwała się święta. – zaczął znacznie ciszej niż ja, ale już następne zdanie wykrzyczał jakby próbował bić rekord świata w głośności wydawanego dźwięku – Nie zachowuj się jakbyś jako jedyna przejmowała się powodzeniem tej misji. Może cię to zaskoczy, ale też nie chcę tego zjebać. Poza tym, ty też nie jesteś bez winy idiotko! Trzeba mi się było nie plątać pod mieczem, to szybciej bym ją rozwalił! Ale nie, ty musiałaś wpierdzielić się w nie swoją walkę i wszystko utrudnić!
– Tak, oczywiście! Poradziłbys sobie! Jakoś nie było widać kiedy ta harpia prawie rozdrapała ci twarz!
– Wcale nie!
– Naprawdę?! To w takim razie następnym razem gdy coś się będzie działo zignoruję cię. Zobaczymy jak sobie poradzisz!
– W porz...!
– Oboje przestańcie w tym momencie. Tym krzykiem nic nie zyskacie, a tylko zwracacie na nas niepotrzebnie uwagę jełopy. Jeszcze słowo, a obu wam przywalę. - twardo przerwał nam nagle Will. W tym samym momencie odwróciliśmy się w jego kierunku bardziej zaskoczeni tym, że w ogóle odważył się nam przerwać, niż tym, co powiedział. Kiedy przez dłuższy czas się odezwaliśmy, wciąż próbując przetworzyć jego słowa, uśmiechnął się delikatnie, jakby przed chwilą wcale nie groził nam uderzeniem, po czym dodał - Skończyliście? Jeśli tak, to może chodźmy stąd i wymyślmy jakiś plan.
Jeszcze zanim coś chciałam zrobić jedną rzecz. Mój rozum mówił stanowcze nie, moja moralność mówiła "lepiej nie", moja boląca dłoń wołała nie, a moja duma razem ze złością krzyczały głośne tak. Właściwie prawie zagłuszała wszystko inne, więc zrobiłam to. Tak jak się trochę spodziewałam, zaraz po tym poczułam pieczenie na policzku. Oddał mi, po czym jak gdyby nigdy nic ruszył za Willem w stronę wyjścia. Zmieliłam w dłoni materiał kieszeni moich spodni i pobiegłam za nimi. Faktycznie potrzebowaliśmy w tamtym momencie spokoju. Na Patricka jeszcze będę się mogła wydrzeć.
Gdy stanęliśmy na chodniku przed wyjściem z lotniska Will zatrzymał się na moment, chyba zastanawiając się gdzie powinniśmy pójść, po czym swobodnie powiedział:
– Chodźmy do biblioteki, ok? Będziemy tam mogli sprawdzić jakieś alternatywne środki transportu.
Nie do końca rozumiałam dlaczego do biblioteki, a nie do kafejki internetowej czy innego miejsca tego typu, ale nie wiedziałam zbyt wiele o specyfice światka amerykńskiego, więc się nie odezwałam. Pokiwałam lekko głową, a Patrick niechętnie powiedział coś w stylu "niech Ci będzie", więc ruszyliśmy w bliższej nieokreślonym dla mnie kierunku. Nie mogłam się powstrzymać (znowu) od rozglądania się na wszystkie możliwe strony i patrzenia jak monumentalne jest wszystko dookoła. Nie mieszkałam w małym mieście, ale ej, Nowy York jest jakieś 13 razy większy, więc ogólnie wszystko tu było jak dla mnie ogromne.
Z tego powodu prawie ich zgubiłam, bo nagle skręcili, czego nie zauważyłam, przyglądając się akurat dużej spiżowej figurze koło której przechodziliśmy. Gdyby Will nie zauważył mojego zniknięcia i mnie nie zawołał, to bym się zgubiła, a to była jedną z ostatnich rzeczy jakich potrzebowaliśmy w tamtym momencie.
Patrick zmieszał mnie z błotem za to, że się nie pilnuję. Nie odpowiedziałam mu, bo miał rację, ale jakoś tego nie żałowałam. Spiżowy Hermes był tego warty. Jednak od tamtego momentu ograniczyłam swoje podziwianie miasta do tego minimum jakie widziałam po prostu idąc za chłopakami i "podziwiając" ich plecy oraz włosy. Z pewną ulgą przyjęłam fakt, że dotarliśmy na miejsce, bo podczas narzekania Patrick bardzo intensywnie machał rękami, przez co czasem bałam się o swoją twarz. Poza tym na zewnątrz było dość gorąco (na tyle, żebym odczuwała to nieprzyjemnie, a ja miałam dość dużą tolerancję na wysokie temperatury, więc nie chcę sobie wyobrażać jak czuli się inni), a w bibliotece powitał nas powiew chłodnego powietrza z klimatyzacji. Zrównałam się z nimi i kątem oka wydawało mi się, że zauważyłam lekki uśmiech ulgi u Patricka, ale to raczej niemożliwe. On się nie uśmiechał. Zawsze wyglądał jakby miał pod nosem końskie łajno i nie miał jak się go pozbyć. Chyba, że faktycznie tak się czuł, bo podpadł bogom czy coś. Znaczy, jest też możliwość, że miał taką minę tylko gdy mnie widział, ale tego nie miałam jak zweryfikować. Nieważne.
Gdy tylko weszliśmy i miło uśmiechnęliśmy się do bibliotekarki, udając, że wcale nie jesteśmy problematycznymi dziećmi, które chwilę temu rozniosły kawiarnię, Will niemalże skoczył w kierunku najbliższego komputera. Znalezienie guzika do włączania zajęło mu zaskakująco dużo czasu, tak jak uruchomienie sprzętu, co było jednak usprawiedliwione, bo zdecydowanie to urządzenie nie było najnowsze i działało dość wolno. Kiedy jednak w końcu, z pewną pomocą jednego z pracowników, zdołał odpalić Google przestałam się przyglądać. Przynajmniej do momentu gdy ogłosił:
– Nie znalazłem żadnego busa, który mógłby nas zawieźć do Phoenix. Są takie, które mogą podrzucić nas kawałek, ale są dość wolne, ciasne i raczej nie tanie. Nie wiem jak sprawdzić ilość wolnych miejsc w jednym z nich, ale w innych takich na już, nie ma już dość miejsc dla naszej trójki.
Zjechałam plecami po chłodnej ścianie po prostu się załamując. Zwinęlam się w kulkę chowając głowę między ramionami i kolanami. Nie mamy jak dostać się do Phoenix. Utknęliśmy w Nowym Yorku na co najmniej tydzień, więc gdyby okazało się, że się pomyliliśmy, to zostanie nam tylko kilka dni na przeszukanie kilku tysięcy miejscowości. Nie ma szans, żeby to się udało. O bogowie, ale zjebaliśmy.
Po policzku popłynęła mi łza i dołączyłaby do niej kolejna, gdyby nie to, że któryś z chłopaków (nie wiem który bo zatkałam uszy ramionami i wszystko było przytłumione) powiedział:
– Czyli pozostaje nam stop.
Uniosłam głowę, dyskretnie wycierając przy okazji twarz, żeby nieco mętnie na nich spojrzeć. Will wciąż siedział przy komputerze, uśmiechając się z dumą oraz stukając w klawiaturę, a Patrick stał naprzeciwko mnie oparty o regał z miną z cyklu "chciałbym mieć was wszystkich w poważaniu, ale sytuacja wymaga abym wam pomógł". Nie wiedziałam, czy ktokolwiek z nas miał chociaż odrobinę pojęcia o jeżdżeniu autostopem, ale nie miałam lepszego pomysłu, więc uznałam to za naszą ostatnią nadzieję. Will schylil się do swojego plecaka i zniknął w nim prawie do połowy, żeby wyjąć z niego jakieś kartoniki oraz czarne markery.
– To od czego powinniśmy zacząć? Jakieś spore miasto, które jest maksymalnie trzysta kilometrów od nas, bo dalej mogą nas nie wziąć.
– Nie znam geografii USA, ja nie pomogę. – powiedziałam, ale Patrick niechętnie oderwał się od regału i podszedł do włączonego ekranu. Zaczęli cicho się wykłócać o ustalanie trasy ("Nie, lepiej jechać do Pittsburga, jest większy" "Ale jest dużo dalej niż to"), a ja z nudów zaczęłam przyglądać się stojącym na półkach książkom. Nie znalazłam nic ciekawego do czasu aż Will zwycięsko zawołał:
– Skończyliśmy!
Spojrzenie jakie posłała mu bibliotekarka sprawiło, że nieco się skulił i głośno wyszeptał:
– Przepraszam... Skończyliśmy i nawet zrobiłem te kartoniki z nazwami miast.
– Super. To co teraz?
Spojrzeli na mnie jak na idiotkę. Hej, nie znam się na stopie, nigdy tego nie próbowałam i nie planowałam.
– Teraz idziemy na jakiś wyjazd z miasta, szukamy stacji benzynowej lub dzikiego parkingu i czekamy aż ktoś się nad nami zlituje.
Oki... To nie brzmi zbyt dobrze, ale chyba nie mamy innego wyboru. Pokiwałam lekko głową i wstałam z ziemi.
***
Kiedy w końcu dotarliśmy na jakąś stację (po trzech przesiadkach i zrobieniu chyba dziesięciu kilometrów na piechotę) zaczął się problem. Dlaczego? Cóż... Kto normalny chciałby zabierać gdziekolwiek trójkę podejrzanie wyglądających czternastolatków ztojacych z plecaczkami turystycznymi i proszących o podwiezienie do miasta odległego o ponad dwieście kilometrów.
Ustaliliśmy system zmian przy trzymaniu kartonika, bo nikt z nas nie zasługiwał na to, żeby musieć trzymać to cholerstwo przez kilka godzin. Nawet Patrick. Zmiany w założeniu trwały pół godziny, ale ponieważ to Syn Aresa jako jedyny miał zegarek, to jestem prawie pewną, że moje trwały za długo, a jego zbyt krótko.
Czekaliśmy naprawdę długo. Chociaż z Obozu wyjechaliśmy po siódmej, to kiedy słońce zaczynało zbliżać się do szczytów najwyższych budynków w centrum wciąż staliśmy wierząc, że ktoś się nad nami zlituje. Znaczy, może nie do końca w to wierzyliśmy, ale nie mieliśmy innego wyboru niż tam sterczeć.
Gdzieś cztery godziny wcześniej Patrick zaczął narzekać. W tej jednej sprawie się z nim zgadzałam, ale nie miałam zamiaru się do tego przyznawać, więc tylko go okrzyczałam żeby się zamknął. Zaczęliśmy się kłócić. Will po jakichś piętnastu minutach wkurzył się i kazał nam się zamknąć. Na chwilę przerwaliśmy z szacunku dla niego, jako dla typa który ocalił nam życia w walce przeciwko harpii, ale nie wytrzymaliśmy zbyt długo. Dlatego następne dużo czasu spędziliśmy na przerywanym darciu się na siebie z powodu różnych pierdół, których nawet nie pamiętam i serio nie wiem, jakim cudem jeszcze się nie zabiliśmy, ale w tamtym momencie już wyjmowaliśmy broń. Nawet nie pamiętam dlaczego, ale byłam gotowa go dźgnąć pod żebrami.
Wtedy jednak bogowie zesłali nam cud w postaci dużego ciemnoszarego samochodu typu jeep, który zatrzymał się koło nas. Wygladał jak coś czym jeździć mogliby młodzi zbuntowani metalowcy. Przyciemniana szyba po stronie pasażera zjechała w dół ukazując... uśmiechniętą staruszkę, która tonem super babci powiedziała:
– Wsiadajcie słoneczka. Akurat jedziemy do Pittsburga i mamy wolne miejsca z tyłu.
Rzuciłam okiem w stronę Willa, czekając na jego werdykt w sprawie ewentualnej potworowatości tych ludzi i na tym samym przyłapałam Patricka. Satyr pokręcił lekko głową, tak żeby miła staruszka tego nie zobaczyła, po czym otworzył tylne drzwi.
– Panie przod...– zaczął, ale Patrick bez słowa wlazł do środka zanim skończył. Wzruszając ramionami wszedł za nim mi zostawiając ostatnie miejsce. To był dobry wybór, bo gdyby nikt nas nie odzielał to prawdopodobnie któreś z nas nie przeżyłoby tej podróży, a wolałabym nie brudzić tym miłym ludziom tapicerki. Zamknęłam za sobą drzwi i oparłam się o nie głową. To był męczący dzień, ale nie mogłam jeszcze spać, bo to byłby rażący brak kultury.
– Powiedzcie mi słoneczka, co takie urocze dzieci jak wy robiły same czekając na stopa po dwudziestej na jakiejś podrzędnej stacji paliw? I dlaczego jedziecie do Pittsburga?– spytała kobieta.
Nie przygotowaliśmy na tego typu sytuację żadnej historyjki, więc lekko się spięłam słysząc to pytanie. Chyba że chodziło o moją dumę nieco podrażnioną tak protekcjonalnym traktowaniem. Nie jestem pewna. Podniosłam się nieco i wykrzesałam wszystkie swoje dostępne pokłady bajery oraz umiejętności kłamania, żeby powiedzieć:
– Wie pani, mamy dość... specyficznych rodziców. Niedawno doszli do wniosku, że... doskonałym pomysłem będzie wysłanie nas stopem do Phoenix na przygodę życia, żebyśmy potem nie szaleli... Mamy tam... Ciotkę...
– Ciotkę Angelę.– wtrącił Will.
– Tak.– powiedziałam udając irytację, ale tak na prawdę byłam mu wdzięczna, że trochę uwiarygodnił moją historię. Mam nadzieję, że to wyczuł tymi swoimi satyrzymi supermocami.– Pittsburg to jeden z przystanków na tej trasie.
Nieco się zacinałam, a kiedy wpadałam na jakiś sensowny pomysł mówiłam z nieco zbyt dużym entuzjazmem, ale ogólnie chyba wyszło w miarę dobrze. Patrick spojrzał na mnie z niechętną aprobatą, więc nie było beznadziejnie.
– Cóż za skrajna nie odpowiedzialność. Słyszysz to Stan? Żeby takie dzieci wysyłać same tak daleko i to jeszcze stopem?!– oburzyła się kobiecina i nie mogłam nie przyznać jej choć trochę racji. Nie znałam matki bezpośrednio, ale jedną z niewielu rzeczy jakie mogłam o niej oraz o jej nieśmiertelnej rodzinie powiedzieć to właśnie to, że są nieodpowiedzialni. – Ile wy macie właściwie lat, dwanaście? I czy ty chłopcze z ciemnymi włosami przypadkiem nie chodzisz o kulach?
– Tak chodzę, ale bez nich też jestem w stanie się poruszać. Z nimi jest po prostu łatwiej.– wyjaśnił satyr odrobinkę nerwowo.
– Mamy czternaście lat. – burknął Patrick.
– Tak czy siak, to nie do pomyślenia. Jesteście na to znacznie zbyt młodzi.
– Ruth kochanie, spokojnie. Za bardzo panikujesz. Kiedy ja miałem czternaście lat...
– I ty Brutusie?!– zamilkła na chwilę– Nie kończ. Nie ma co ich deprawować.
W tamtym momencie zaczęłam mocno się zastanawiać co ten mężczyzna robił gdy miał te czternaście lat i czy faktycznie chcę to wiedzieć.
– Tak czy siak...
– Kochanie przestań. Swoją drogą, dzieciaki jak wy się właściwie nazywacie?
Nie byłam pewna czy odpowiadanie na to pytanie to dobry pomysł, ale zanim zdążyłam się rozmyślić Will przedstawił nas wszystkich entuzjastycznie:
– Ja jestem Will Hills, moja koleżanka to Flora Lipka, a ten maruda za panem to Patrick O'Connell.
Rozmawiali o czymś dalej, ale już się nie przysłuchiwałam. Byłam padnięta po tym dniu i oczy same mi się zamykały. Jak dowiedziałam się później, pani Ruth była bardzo miła, ale również strasznie wścibska. Pytała o wszystko, od zainteresowań po ulubiony sos do hot‐dogów, co irytowało Patricka do tego stopnia, że Will trzy razy musiał zakrywać mu ręką usta, żeby nikogo nie obraził. Dobrze, że to wszystko przespałam.
********
Nie wiem co tu napisać. W początkowym zamiarze to Will miał okłamać tych ludzi co ich podwożą, ale zauważyłam, że Flora w tym rozdziale nie robiła nic oprócz narzekania, więc pozwoliłam jej na wciskanie tym miłym dziadkom kitu. Czy coś jeszcze... A właśnie, Niela, jeśli to czytasz, to wiedz, że właśnie po tobie została nazwana wymyślona postać epizodyczna. Znaczy się, musiałam to zangielszczyć, ale robiłam to z myślą o tobie.
To chyba wszystko
Vide de
A nie chwilunia. Jeszcze wam miałam Raven pokazać.
Proszę bardzo, oto i ona:
To już tyle na dzisiaj
Vide de mox
Wandixx
Ps: Dbajcie o siebie i pijcie dużo napojów. Odwodnienie jest średnio przyjemne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro