Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20. Jak szybko coś może się spierniczyć na misji? Co powiecie na godzinę?

Następnego dnia z rana siedzieliśmy w obozowym dostawczaku, jadąc na lotnisko, żeby polecieć do Phoenix. Dzieci Ateny, po naradzie z Wyrocznią i dziećmi Apolla, uznały, że to najbardziej prawdopodobny cel. Jeśli tam nic nie znajdziemy, mamy jechać dalej do innych miejscowości, wypisanych na kartce hierarchicznie. Ta kartka miała rozmiar A4, zapisana z dwóch stron w trzech kolumnach. Miałam szczerą nadzieję, że jednak uda nam się znaleźć tę zgubę w pierwszym przeszukiwanym miejscu. Czymkolwiek ta zguba była.

Siedzieliśmy ściśnięci na tylnej kanapie samochodu. Ja za kierowcą, Will na środku, a Patrick po prawej. Nie jestem pewna, kiedy satyr zorientował się, o co w tej całej misji chodzi, ale na szczęście nie ja byłam jego źródłem wiedzy.

Każdy z nas miał inny sposób na spędzenie tego czasu. Ja próbowałam znaleźć punkt w przestrzeni, w który mogę się wpatrywać, żeby nie dostawać mdłości, bo to nie były warunki na sen, głównie przez Patricka, który narzekał na jakieś farmazony, a Will kazał mu się zamknąć jednocześnie, grzebiąc przy swojej piszczałce. Oczywiście, że nasz kolega od Aresa się nie zamknął. Również kazałam mu przestać gadać. Zaczął mnie obrażać. Odwróciłam się od niego bez słowa, nie chcąc mu pokazać, jak bardzo mnie zirytował. Gdyby nie to, że miałam ochotę zwrócić wczorajszą kolację, bo śniadania prawie nie jadłam (dwie łyżki sałaty i pomidorków koktajlowych to nie jest wyjątkowo obfity posiłek), najpewniej pochyliłabym się w jego kierunku, żeby go dźgnąć lub uderzyć.

Kiedy już dojechaliśmy na lotnisko, z ulgą wygramoliłam się na zewnątrz. Chłopaki wyskoczyli zaraz za mną. Oparłam się o jakąś ścianę, żeby dać chwilę mojemu żołądkowi na uspokojenie się, bo bałam się, że jeśli tego nie zrobię, to będę zagrożeniem dla siebie i otoczenia. Obaj mi się przyglądali, Will chyba czekając czy mi pomóc, a Patrick wyglądał, jakby żałował, że nie ma telefonu, aby zrobić mi zdjęcia, do przerobienia na mema. W końcu moje organy wzięły się w garść na tyle, żebym mogła iść dalej. Bez słowa odepchnęłam się, żeby się wyprostować i ruszyłam w stronę lotniska.

– Flora, kasy są w drugą stronę.

Odwróciłam się jak gdyby nigdy nic i poszłam tam, gdzie trzeba. Syn Aresa parsknął, po czym ruszył za mną, tak samo, jak Will. Podeszliśmy do jednej z kas, żeby zakupić bilety. Ja wolałam się nie wtrącać, bo satyr miał doświadczenie w ogarnianiu lotów. Uznajmy, że moją rolą było pilnowanie, żeby Patrick nie odwalił jakiejś głupoty. Nie, żebym w razie czego miała jak go powstrzymać. Jakkolwiek bym go nie lubiła, fizycznie miał nade mną przewagę w chyba wszystkich możliwych aspektach.

Ok, Will nie był w tym całym lotniskowaniu dobry. Był zarąbisty. Nie wiem, jakim cudem udało mu się ogarnąć nam samolot odlatujący za jakieś półtorej godziny. Mieliśmy trochę czasu przed odprawą, więc zostałam przegłosowana przez chłopaków i musiałam zgodzić się pomysł, żeby trochę się przejść oraz ewentualnie coś zjeść. Znaczy, ja planowałam nie jeść, z powodów dość oczywistych, ale w sumie przejść można się było. Wprawdzie wolałam nigdzie nie iść, żeby w razie czego nigdzie się nie spóźnić (szanujmy się, ja potrafię się spóźnić wszędzie), jednak jak już wspominałam, zostałam przegłosowana i musiałam iść.

Dosłownie powtórzyłam to samo dwa razy... Może po prostu przejdźmy dalej i udawajmy, że to wcale się nie stało, ok?

Przeszliśmy całkiem spory kawałek, aż dotarliśmy do jakiejś małej, przytulnej kawiarenki. Wiecie, jednej z tych z kremowymi ścianami i ciemnymi meblami, z lampami z takim żółtawym, cieplutkim światłem, zapachem ciasteczek unoszącym się w powietrzu itd. Ogólnie przyjemne miejsce z gatunku tych, do których wejść można zarówno ze znajomymi po szkole, jak i z drugą połówką podczas randez-vous.

Zaraz po wejściu Will rzucił zaniepokojonym spojrzeniem w kierunku drzwi dla personelu, jakby spodziewał się kogoś tam zobaczyć, ale ponieważ było tam pusto, rozluźnił się, po czym zamówił całkiem spory kawałek sernika z wiśniową galaretką oraz owocowy koktajl. Patrick poprosił o szarlotkę i gorącą czekoladę, a ja grzecznie odmówiłam jedzenia, bo w żal byłoby to zaraz zwrócić w samolocie. Miałam tego szybko pożałować, słuchając chłopaków głośno zachwalających smaki swoich słodyczy. Jestem ciekawa, na ile robili to szczerze, rozpływając się nad jakością, a na ile chcieli zrobić mi na złość. W przypadku Patricka nie zdziwiłby mnie ten drugi scenariusz, a Will mógł zrobić to nawet dla jego zdaniem, śmiesznych żartów. Z takimi ludźmi już skończyłam na śmiertelnie niebezpiecznej misji, więc po prostu musiałam nauczyć się to ignorować. Aby oderwać swoje myśli od tych dwóch przygłupów, stałe mówiących mi, żebym żałowała tego, że niczego sobie nie kupiłam, zaczęłam dokładniej rozglądać się po wnętrzu kawiarenki. Nie było w niej zbyt wielu klientów, bo była to porą zbyt późna na dorosłych przychodzących tam przed pracą, ale jeszcze zbyt wczesna na radośnie odpoczywających podczas wakacji uczniów. Szklana gablota, za którą widoczne były oferowane przez zakład smakołyki, miała złotawo błyszczące okucia, tak samo, jak lustro wiszące w jednym miejscu oraz parę innych drobiazgów w różnych częściach kawiarenki, a dzięki prawdopodobnie temu miała w sobie taką nutkę elegancji, która jednak nie wprawiała w zakłopotanie lub chęć jedzenia kanapki nożem i widelcem, a po prostu była oraz ładnie się prezentowała. Miałam wrażenie, że druga ze sprzedawczyń, która chwilę wcześniej najpewniej wyszła z kantorka, czy czegokolwiek, co kryło się za tajemniczymi drzwiami z tabliczką "Wejście tylko dla personelu", przyglądała nam się, ale mogłam się mylić. Najprawdopodobniej, bo samego aktu wychodzenia nie widziałam, tak samo, jak w ogóle podchodzenia do kontuaru. Nic, po prostu jej nie była, a później się pojawiła. Zwaliłam to na ADHD lub patrzenie w innym kierunku. Sama kobieta była całkiem ładna, wysoka, smukła, o krótkich blond włosach i bladej skórze, ubrana w czarny luźny kombinezon bez rękawów oraz krótkich nogawkach, sięgających do połowy uda ze złotymi, małymi haftami przy końcach tychże nogawek oraz dziurach na ręce i na wysokości serca, gdzie prawdopodobnie znajdowała się kieszonka. Szanuję za wybór wygodnych ciuchów, bo jej koleżanka założyła obcisłą spódnicę oraz koszulę, które co prawda wyglądały elegancko, jednak do tego strasznie niewygodnie.

Byliśmy jedynymi klientami, więc to, że na nas patrzyła, nie było bardzo niezwykłe, ale po dobrych dziesięciu minutach robiło się niezręczne. Chłopacy nie zwrócili na to specjalnie uwagi, bo byli skupieni na swoim żarciu, a gdy skończyli, przez jakiś czas wymieniali się uwagami na jego temat, a potem zbieraliśmy się do wyjścia. Wydawało mi się, że Will rzucił nieco zaniepokojonym spojrzeniem w kierunku tej sprzedawczyni, która zwróciła również moją uwagę, ale pewnie się myliłam. Z drugiej strony odnosiłam wrażenie, że po tym nerwowym rzucie oka nieco bardziej nerwowo zaczął zbierać swoje rzeczy oraz nieco mało dyskretnie pospieszał Patricka. Ja nie miałam co zbierać, ale oni powyciągali zaskakująco dużo rzeczy przez te dwadzieścia minut. Rzuciłam okiem na biało złoty zegar wiszący nad jednym z kilku obrazów pejzażowych na ścianie naprzeciwko kontuaru. Jakim cudem zmarnowaliśmy prawie godzinę? Patrząc na czas, jaki zużyliśmy na dotarcie, to mieliśmy na czasu na tip-top, więc zamierzaliśmy od razu wyjść, jednak jak kurka chyba wszystkie plany półbogów wszystko musiało się spierniczyć, zanim w sumie zaczęliśmy go realizować.

Jak to się stało, że nie wyszło nam coś tak prostego, jak wyjście z punktu gastronomicznego? Otóż jak nie wiadomo, o co chodzi, to zwykle chodzi o potwory. Przynajmniej w przypadku bycia półbogiem, bo podobno dla śmiertelników to chodzi o pieniądze. Nie wiem, nie dorosłam do takiego wieku, żeby musieć się nimi szczególnie martwić. Za to potwory, to potwierdzone info.

Tym razem, gdy wyszła ta niewygodnie ubrana sprzedawczyni, jej koleżanka dosłownie przeskoczyła przez kontuar. Jak ona to do diabła zrobiła w butach na platformach? Nie wiem, ale to nie była najdziwniejsza rzecz, jaką zrobiła. Potem gdy z wręcz nieludzką gracją wylądowała na jasnych kafelkach i zaczęła iść w naszą stronę z bardzo, bardzo niepokojącym uśmiechem oraz... Chwila moment, czy ona się kuźwa oblizała? Bez większych skrupułów zebrałam swój plecak i ruszyłam w stronę drzwi, nie zwracając zbytniej uwagi na to, czy chłopaki ruszyli za mną. Nie oceniajmy, oni potrafią walczyć, ja nie, poza tym najlepszą obroną przed potworami jest ucieczka. Oni też powinni to zrobić i pewnie by to zrobili, więc spokojnie mogłam martwić się sobą. Znaczy, wszyscy wiemy, że to tylko usprawiedliwienia. Kiedy próbowałam uciec z kawiarenki, nawet nie pomyślałam o moich towarzyszach. Źle to o mnie świadczy? Oczywiście, ale mało mnie to obchodziło. Szczególnie w momencie, gdy w lustrze kątem oka zobaczyłam, jak ręce kobiety porastają pióra. Nie, nie mam kurka zamiaru uczestniczyć w tej imbie. A przynajmniej nie miałam, do czasu aż już w pełni przekształcona chyba harpia zamruczała z czymś na kształt rozkoszy, po czym powiedziała:

– Tęskniłam za mięsem z półboga... Syn jednego z dwunastki i satyr... Mogło być lepiej, ale i tak jest obficiej, niż spodziewałabym się po pracy w takiej zapyziałej miejscówce.

Ok, czas przyspieszyć. Byłam prawie przy drzwiach, a właściwie prawie je otworzyłam (moja ręka była jakieś dziesięć centymetrów od klamki), gdy obok mojej głowy rozbiła się szklanka po czekoladzie. Skąd wiem, że wcześniej była tam czekolada? Cóż, jeśli w twarz pryska mi resztka brązowego płynu, to idzie się domyślić, co nie? Gwałtownie odwróciłam się w kierunku, jak się okazało walki, zaskoczona tym atakiem na moje życie. W sumie byłam na misji z synem Aresa, boga cholernej chaotyczniej wojny, więc czego się niby spodziewałam? Szybciej przebiegłabym maraton po wyrośnięciu z pestki dużego drzewa, niż on odpuściłby sobie chwycenie za broń.

Co do dia...

Harpia rzuciła zaskoczonym spojrzeniem w moim kierunku i wymamrotała coś, ale nie zrozumiałam co.

Nie wiem, w którym momencie w mojej dłoni znalazł się nożyk do rzucania, ale musiałam go odłożyć, bo rzucenie nim w takich warunkach mogłoby skończyć się zabiciem Patricka, co nie zmartwiłoby mnie jakoś szczególnie, ale Wyrocznia z jakiegoś wysłała nas na misję wspólnie, więc zabicie go na początku byłoby złym pomysłem. Wyjęłam sztylet, żeby ruszyć do pomocy temu rudemu przygłupowi, bo chyba powoli zaczął przegrywać. Swoją drogą przed tą misją stałam się istnym arsenałem. Rose kazała mi wziąć miecz, którym posługiwałam się słabo, ale mimo wszystko ćwiczyłam nim najdłużej, Jocelyn ogarnęła mi sztylet, którym radziłam sobie lepiej, ale wciąż średnio, a Charlie zdobył dla mnie zestaw ośmiu nożyków do rzucania, które były chyba najbardziej dla mnie praktyczne. Jednak wracając do bardziej aktualnych faktów, zbliżyłam się do potworzycy, po czym prędko spróbowałam zranić ją sztyletem, ale okazało się to bardzo trudne. Czemu? Cóż, ponieważ była cholernie szybka i zdołała się ochronić, zanim jej zagroziłam, wciąż walcząc z Patrickiem.

Jak do diabła i gdzie można kupić trochę takiej szybkości oraz podzielności uwagi.

W tym momencie oboje zaczęliśmy na zmianę próbować zabić harpię i nie zginąć, jednocześnie demolując kawiarenkę. Jakiś ułamek mojego umysłu, który nie kminił właśnie jakichś pseudointeligentnych rzeczy o aktualnej walce lub nie darł się z przerażenia w panice, żałował zniszczenia tak ładnego miejsca. Mówię poważnie, nie wiem, czemu bogowie pokarali właścicieli tej kawiarenki naszą obecnością, ale było mi ich żal prawie tak bardzo, jak samej siebie.

Wykonałam dość zamaszysty cios sztyletem, po czym zostałam mocno odepchnięta, tak, że w bezsensownej próbie utrzymania się na nogach pokonałam kilka metrów, żeby ostatecznie upaść na ziemię, waląc głową w coś twardego. Jak przez mgłę (tę mlecznobiałą, pisaną małą literą) zauważyłam, że Patrick wylądował koło mnie i pewnie byśmy zginęli, gdyby nie Will. Jak rycerz na białym rumaku (swoją drogą satyr na koniu to jedna z zabawniejszych rzeczy, jakie mogę sobie wyobrazić) dołączył do walki, gdy stała się ona beznadziejna i pozbył się potwora jednym wymierzonym ciosem kulą przez głowę. A światło wpadające przez okno oświecało go jak aureola zwycięskiego bohatera w tych wszystkich grach i filmach. Chociaż to ostatnie, to pewnie urojenia wygenerowane wskutek tego, że dosłownie przypierdzieliłam łbem o ścianę. Potrzebowałam dłuższej chwili na to, żeby wróciła mi ostrość wzroku i zmysł równowagi, ale gdy to już się stało, jeszcze chwilę posiedziałam, zanim, wciąż czując się średnio, wstałam na nogi z drobną pomocą mojego kopytnego kumpla. Patrick zrobił to trochę szybciej niż ja i już zaczynał w pełni wracać do siebie, bo zaczął się na wszystkich drzeć. Nie uważam tego za dość ważne, aby tu przytaczać, więc powiem tylko, że najpierw wydarł się na Willa, za to, że nie wkroczył wcześniej i na nic zdały się wyjaśnienia, że gdyby wkroczył wcześniej, to straciłby element zaskoczenia, przez co cały jego plan mógłby trafić i najpewniej trafiłby jasny szlag. Natomiast później przeszedł do piłowania mordy na mnie za to, że wkroczyłam wcześniej i jak sam stwierdził "plątałam mu się pod nogami i pod mieczem". To nie miało prawa zastępować "dziękuję", więc co oczywiste, poczułam się zirytowana. Patrząc na to, jak sobie radziliśmy nawet wspólnie, gdybym nie pomogła, to wszystkiego najlepszego przy próbach przeżycia. Miałam ochotę wykrzyczeć mu to w twarz i może go jakoś dziabnąć, ale zanim to zrobiłam, Will położył mi dłoń na ramieniu, po czym powiedział:

– Tak, tak, nieważne. Zanim zaczniemy uzgadniać, kto tu najbardziej zawalił, może wyjdźmy na zewnątrz i udawajmy, że ten chaos nie jest naszą winą? Ta druga kasjerka może zaraz wrócić, a wtedy będziemy mieć poważny problem. Taki bardzo, bardzo poważny. No i przydałoby się modlić do bogów, żeby tutaj nie było kamer. Jeśli będą, to niezależnie od tego, co zrobimy mamy duży problem.

Spojrzałam na niego z jakiegoś powodu jeszcze bardziej zirytowana i zaskoczona. Tak, jego też miałam ochotę dziabnąć nożem, chociaż obiektywnie miał sporo racji. Korciło mnie, żeby zacząć się spierać, ale wtedy złapał również Patricka, po czym zaczął szybko ciągnąć nas do drzwi. Przez chwilę nawet się nie opierałam, bo właściwie nie wyłapałam, co się właściwie stało. Na zewnątrz jednak na szczęście odzyskałam połączeniem z mózgiem. Wyrwałam się satyrowi, gotowa zacząć się na niego piłować, ale wtedy, zdawałoby się bez powodu, zaczął biec na łeb na szyję, prawie potrącając nielicznych ludzi będących akurat na chodniku. Nie bardzo wiedząc, o co chodzi zarówno ja jak i Patrick, ruszyliśmy za nim. Nie wiem jak on, ale ja w głowie już wyklinałam satyra, bo on dzięki swoim koźlim nogom pędził o wiele szybciej, niż ja byłam w stanie. Ogólnie zamierzałam się na niego solidnie wydrzeć, kiedy już się zatrzymamy i odzyskam oddech.

Swoją drogą to, jak łatwo się tamtego dnia irytowałam, jest wręcz zaskakujące. Myślę, że można to zwalić na to, że byłam głodna i średnio wyspana, bo stres przed pierwszą misją nie ułatwia zasypiania. Właściwie nie wiem, czy w ogóle bym zasnęła, gdyby nie to jak cudowne rodzeństwo mi się trafiło. Wierciłam się na tyle głośno, że obudziłam Semaja, który, mimo swojego zamiłowania do żartów, widząc mój problem, nie wiem skąd, o drugiej w nocy zdobył jakieś ziółka na sen, które prawie dosłownie zmiotły mnie z nóg.

Jednak wracając do naszej szalonej pogoni za półkoźlim towarzyszem, to już rozkminiałam jak go pokaram za takie niezapowiedziane wyścigi z wiatrem, a w międzyczasie wróciliśmy na lotnisko, gdy nagle Will gwałtownie się zatrzymał i bardzo siarczyście zaklnął po łacinie. Wiecie, to było mocne kurwa, a potem japierdolę i parę innych słów tego pokroju. Nie wiem, czy chciałam wiedzieć, co skłoniło go do takiego doboru słów, ale raczej nie, bo mimo ponad miesiąca znajomości to był pierwszy raz, gdy słyszałam, jak powiedział coś mocniejszego niż "o kurczaki". Patrick nie miał tego problemu.

– Co tym razem?

Will tylko wskazał na listę odlatujących samolotów. Przez dłuższą chwilę moja dysleksja męczyła się z rozczytaniem neonowych napisów, ale potem odniosłam wrażenie, że Mojry serio mnie nie lubią i w tamtym momencie siarczyście splunęły mi w twarz. Chociaż właściwie, ponieważ było ich trzy, to każda splunęła każdemu z nas.

– Czy to jest to, co myś...

– Czy nam kurwa właśnie odleciał pierdzielony samolot?!

********

Ten, no, wróciłam z obozu, więc wracam do częstszego publikowania rozdziałów. Mam nadzieję utrzymać taką prędkość jak wcześniej, bo plany mam ambitne i chciałabym skończyć przed maturą, więc trza się spiąć, ale mniejsza o to.

Swoją drogą tak pobocznie rysuję nowe wizerunki najważniejszych postaci. Najpewniej zrobię z tego animację do muzyki z "Fashion Meme" (kto chce, może sobie sprawdzić wpisując to w wyszukiwarce YouTube, to wyskoczy co trzeba i tak, zdaję sobie sprawę z tego, że to prawdopodobnie martwy trend, nie ważne), ale nie wiadomo czy w ogóle skończę patrząc na czas pracy nad samymi popiersiami i moją wytrwałość przy tworzeniu różnych rzeczy, ale módlmy się, żebym jednak skończyła (to nie tak, że piszę to po to, żeby nie móc machnąć na to ręką, jak się znudzę, ze słowami "Nikt tego nie zauważy, nie ma problemu").

Jeśli chcecie, to mogę pokazać wam w następnej notce jedną ze skończonych babeczek (dlaczego od nich zaczęłam? Pieron wie). Do wyboru są:

~ Flora

~ Jocelyn

~ Raven (ta laska, która pomogła Florze z doborem miecza i która "chyba" jest crushem Jocelyn. Będzie jeszcze miała ważniejszą rolę, a poza tym uwielbiam jej wizerunek, więc no)

Otwieram głosowanie, czy coś. Jak wszystko skończę, to pewnie zaktualizuję arty nad rozdziałami (no i wreszcie stworzę Willa oraz ładnie narysuję Charliego)

No i jeszcze taki tam autorski memik o podejściu Flory do życia i do ludzi na wszystkiego najlepszego po dłuższej przerwie:

Nieśmieszne? Pewnie tak, ale co z tego.

Miłego dnia słoneczka
Vide de mox
Wandixx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro