33. Arie do Arielki i obozowe truskawki
Tamta misja nauczyła mnie, żebym nigdy nie myślała, że mogę się czegokolwiek spodziewać. Tamten dzień nauczył mnie, że nieprzewidywalne są nie tylko okoliczności, ale również osoby mi towarzyszące.
Najpierw okazało się, że Patrick ma kompetencje w relacjach międzyludzkich. Oczywiście, wiedziałam, że nie jest w tym absolutnie beznadziejny, ale szczerze nie spodziewałam się po nim tego, co zrobił tamtego dnia po moim koszmarze. Szczerze mówiąc wtedy poczułam, że powinnam kiedyś zwrócić przysługę. Jak najszybciej szczerze mówiąc.
Później okazało się, że jest cholernym pranksterem. To też można było podejrzewać, ale bogowie, naprawdę?
Will też, chociaż tego się trochę można było po nim spodziewać.
Z drugiej strony po satyrze można spodziewać się wszystkiego.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu albo dlatego, że nie mogliśmy mówić, albo dlatego, że mieliśmy rzeczy do przemyślenia, albo jedyne pomysły na rozmowę dotyczyły czegoś, co nie nadawało się na dyskusję w miejscu publicznym (chociaż nie wiem, co siedziało w głowie chłopakom. Może myśleli o wacie cukrowej). Większość ludzi miałaby naszą rozmowę w głębokim poważaniu, ale gdyby chociaż jedna osoba z dostateczną wolą działania usłyszała coś nieodpowiedniego, moglibyśmy mieć bardziej przerąbane niż mieliśmy w tamtym momencie.
Nie wiem, czy było to tak w sumie możliwe.
W końcu Will przerwał milczenie proponując, żebyśmy poszli się przebrać. Uznaliśmy, że zmiana ciuchów to dobry pomysł jeśli chcemy udawać kogoś innego.
Czemu pomyśleliśmy o tym tak późno? Nie mam pojęcia, ta misja nie daje nam się porządnie wyspać, nasze mózgi chyba nie działają najlepiej.
Dzięki bogom, pomyśleliśmy o tym zanim stało się coś złego.
Znaczy się, gorszego od tego, co stało się dotychczas. Mimo wszystko wciąż byliśmy w strasznym bagnie.
Bogowie, mój mózg już nie działa tak jak powinien, wrócę do pisania tego jutro, jak się porządnie wyśpię.
Między Bogiem, a prawdą (bogami? Którymi w takim razie? Dlaczego tyle przysłów przestaje mieć sens gdy na scenę wkracza politeizm) nie do końca pamiętam, co działo się przez trochę czasu później. Znaczy się, to nie tak, że mam nagłą czarną dziurę we wspomnieniach. Wiem, że szliśmy przez Amarillo szukając miejsca, w którym moglibyśmy próbować łapać stopa. Wiem, że było gorąco jak w piekle. Wiem, że było dość tłoczno, bo byliśmy w stosunkowo dużym mieście, w godzinach gdy wszyscy ludzie wracali do domów, a normalni nastolatkowie, jeśli gdzieś wychodzili, to w tamtym czasie wciąż byli na zewnątrz. Wydaje mi się, że chłopacy zaczęli o czymś rozmawiać. Być może, o czymś ważnym. Nie wiem. Na pewno o czymś myślałam, to się nie zdarza, żeby ktoś o niczym nie myślał.
Jednak gdybym miała podać jakiekolwiek konkrety, to nic nie wiem. Nie mam pojęcia, jak szliśmy, co dokładniej robiliśmy. To zwykle nie jest problem. O ile nie uciekam, walcząc o swoje życie, pamiętam którędy szłam. Wiem, że szliśmy, ale nic poza tym.
Pamiętam za to bardzo dokładnie, że byłam zmęczona. Nawet nie chodzi o to, że ledwie stałam na nogach, czy coś, choć to trochę też. Faktycznie, choć trochę odpoczęłam w chińczyku na podłodze, potrzebowałam więcej. Jednak to nie był główny problem. Głównym problemem było to, że byłam absolutnie wyczerpana w sensie psychicznym. Najprawdopodobniej, gdybym zobaczyła wtedy zdjęcie smutnego kotka, to bym się popłakała. Jakaś część mnie chciała rzucić całą tą misję w cholerę, położyć się na chodniku, czy też trawie na mijanym skwerze, jak obrażony trzylatek i pusto patrzeć w niebo, napawając się jego spokojem, do czasu, aż bogowie ogarną swój własny bajzel samodzielnie albo przynajmniej przestaną rzucać nam kłody pod nogi, gdy mamy to zrobić. Serio, jak trudne może to być dla przedwiecznych istot, które kontrolują rzeczywistość. Pewnie mogliby to zrobić pstryknięciem palca, a przynajmniej tym samym wysiłkiem mogliby nam oszczędzić drogi.
Byłoby szybciej. Byłoby łatwiej. Zdecydowanie lepiej. Ba, mielibyśmy szansę na wyrobienie się w podanym czasie. Wtedy ta szansa trochę przestała istnieć.
Trochę szkoda, że empuza była zbyt głupia na to, żeby zwieźć nas do tych ludzi-nie-ludzi, którzy kazali jej mnie porwać czy coś tam. Być może pracowała dla tych samych ludzi, którzy ukradli mojej matce sierp, a w takiej sytuacji bylibyśmy szybciej. Później moglibyśmy ukraść jej samochód i wrócić albo kupić bilety lotnicze za forsę oszczędzoną na jedzeniu, które musieliśmy kupić w międzyczasie.
W sumie, najlepiej byłoby, gdyby ta cholerna harpia po prostu postanowiła zjeść innych półbogów i gdybyśmy zdążyli na ten przeklęty samolot. Świat byłyby piękniejszy. Dosłownie. Gdy mijaliśmy jakiś skwerek widziałam, jak rośliny na nim zdychały, choć wyraźnie były podlewane. Dosłownie widziałam działające zraszacze. Co prawda było to kretyńskie, bo przy takich temperaturach podlewać należy wcześnie rano albo późnym wieczorem, a nie po południu w najgorętszych godzinach dnia, ale doceniałam wysiłek.
To był jeden z tych nielicznych, wybijających się momentów, które wyraźnie zapamiętałam z tego popołudnia. Moja matka naprawdę czuła się źle przez brak swojego atrybutu, skoro cała natura powoli zaczynała przez to umierać. Cóż, my czuliśmy się fatalnie próbując go odzyskać. Mogła go nie gubić, chyba takiego poziomu odpowiedzialności można oczekiwać od kogoś, kto żyje kilka tysięcy lat. Chociaż co ja gadam. Bogowie to były, są i pewnie będą duże dzieci.
Przynajmniej daje mi to wiecznie skuteczną wymówkę do wykorzystania, gdy coś zgubię. Skoro zawiadujące naszym światem, przedwieczne istoty nie są w stanie upilnować najważniejszego symbolu ich mocy i boskości, dlaczego ja muszę? Czy ktoś sugeruje, że jestem lepsza od bogów? Szybko to odszczekaj, zanim któreś z nich ciśnie w ciebie błyskawicą, falą tsunami czy inną klątwą, bo uraziłeś ich dumę.
Tak, przesadzam, dałam sobie pofolgować, nie powinnam PRZEPRASZAM, PIĘKNIE PROSZĘ MNIE NIE ZABIJAĆ!
Drugi raz, gdy stało się coś dość wiekopomnego (tak naprawdę, to nie, to po prostu było tak głupie, że zapadło mi w pamięć), zaczął się niewinnie. Szliśmy, w sumie nie wiadomo gdzie, tak samo jak przez ostatnie bogowie nie wiedzą ile czasu. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakiegoś skrzypka z nagranym podkładem grającego znajomą melodię. Na chodniku w jednym miejscu stłoczyło się sporo ludzi, a przynajmniej więcej niż w innych miejscach. Zaintrygowani, podeszliśmy bliżej.
Okazało się, że chłopak na oko w wieku Rose, a co najmniej dwa lata starszy od nas, praktykował jak widać znany ogólnoświatowy zwyczaj chałtury, grając piosenki z filmów Disney'a. To samo w sobie nie byłoby nawet w połowie dość istotne, żeby tamtego dnia zatrzymać się w mojej pamięci na dłużej. Na pewno nie przebijało Patricka Prankstera.
Otóż gdy go mijaliśmy Will zaczął śpiewać.
- Gdzie lepiej być może, gdzie? Na morza dnie~
Nie przystanęliśmy ni nic, po prostu szliśmy, a on początkowo tylko cicho śpiewał pod nosem:
- Bo tam gdzie sucho, morze być krucho, posłuchaj mnie~
Na koniec, gdy byliśmy już tak daleko, że młodego skrzypka nie było już słychać, prawie krzyczał.
- ONI NA GÓRZE, UWIERZ MI, W SŁONCU HARUJĄ CAŁE DNI!~
Jednak to też był pryszcz. Po Willu spodziewać się można było absolutnie wszystkiego i po jakimś czasie można było do tego w miarę przywyknąć. Tak myślę.
Na migi i bez przekonania, kazałam mu się zamknąć, żeby nie zwracał na nas większej uwagi teraz, gdy powinniśmy udawać, że nas tam nie było. Wiem, że to zobaczył, a ponieważ robiłam co mogłam, żeby mnie zrozumiał, to nie wierzę, co musiałoby się stać, żeby nie ogarnął. Próbowałam zakryć mu usta i przeczekać aż się znudzi, ale niestety mi nie wyszło. Typ polizał mi dłoń oraz wywijał się jak ryba wyciągnięta świeżo z wody, nie przerywając śpiewania. Nie wiem, jakim cudem tego dokonał, ale nie spodziewałam się po nim niczego innego szczerze mówiąc.
Również szczerze mówiąc, muszę się przyznać, że mnie też to śmieszyło. Mimo usilnych prób mojej rozumnej części, nie mogłam w pełni przekonać się do poważnego wymuszenia na satyrze zamilknięcia. Will był zaskakująco niezłym śpiewakiem, co więcej wkładając w tę piosenkę tyle radości i dziecięcej ekscytacji, że po prostu nie dało się nie uśmiechać. Coś we mnie chciało dać mu spokój i też cieszyć się chwilą spokoju. Po prostu robić coś głupiego, jakbyśmy nie mieli na plecach kilku tarcz strzelniczych.
Zaciskałam usta, próbując się nie zaśmiać.
- NA MORZA DNIE!~
Wtedy stało się to, co było chyba najdziwniejsze tego popołudnia. Patrick dołączył do Willa.
Spojrzałam na niego, jak na ostatniego zdrajcę, bo po nim spodziewałam się większej ilości zdrowego rozsądku. Odsunęłam się od nich na kilka kroków, próbując udawać, że ich nie znam. Wydawało mi się, że całkiem skutecznie grałam rozbawione skofundowanie oraz szłam odpowiednio daleko, ale to przekonanie zostało szybko rozwiane.
- Panienko, czy mogłabyś przekazać swoim przyjaciołom, że pięknie śpiewają, ale w miejscu publicznym lepiej, żeby przestali?- zaczepił mnie jakiś starszy mężczyzna z bukietem w ręku.- Nie wszyscy gustują w takim typie muzyki.
Pokiwałam głową tak gwałtownie, jakbym chciała, żeby mi o odleciała. Mężczyzna z wyrazem ulgi poszedł dalej, a ja szturchnęłam Willa w ramię. Na migi znowu próbowałam kazać im się zamknąć, ale przyniosło to taki sam efekt, co wszystkie wcześniejsze próby.
Zignorowali mnie, a Patrick chyba nawet zaczął śpiewać jeszcze głośniej.
Policzki zaczęły mnie boleć od wstrzymywanego uśmiechu.
Tak właściwie, to skąd oni znają tekst?
Kiedyś próbowałam uczyć się tekstów piosenek, ale po dwóch miesiącach czy coś plik TekstRzeczonejPiosenkiDisneya.txt już dawno nie istniał. Gdy sobie to uświadomiłam nie mogłam zrobić nic oprócz bycia pod wrażeniem. Serio, jak oni to robią. Ja kiedy chcę coś zapamiętać to najczęściej to zapominam. Wolałabym zapominać inne, wybrane, nieprzyjemne rzeczy.
Założyli sobie ręce na ramiona, idąc jak dwa pijaki i dalej śpiewając czy też bardziej krzycząc.
- NIKT NAS NIE SIECZE ANI NIE PIECZE, A PÓŹNIEJ JE!~
- To w sumie brzmi zachęcająco.- przerwał Patrick, ale Will machnął na niego ręką, dalej śpiewając:
- WIEDZĄC, ŻE LUDZIE CHCĄ NAS TAK! LIKWIDUJEMY KAŻDY HAK! I SPOKÓJ WIELKI, TYLKO BOMBELKI NA MORZA DNIE!
To nie był moment na przejmowanie się całym tym bajzlem. Dawny rudzielec posłusznie wrócił do niszczenia sobie gardła.
To było takie głupie.
Znowu, praktycznie nieskuteczne, starałam się udawać, że ich nie znam oraz, że nie mam ochoty się śmiać.
Tak strasznie, potwornie, pięknie głupie. Szczególnie, gdy chłopaki z jakiegoś powodu i zdecydowanie beż wcześniejszego ustalania, podzielili się na głosy. Chyba, nie wiem, nie znam się na muzycznej terminologii. Śpiewali na zmianę.
- CO LUDZIE MAJĄ?
- TYLKO PIACH- odpowiedział Will bardziej krzycząc niż śpiewając. Praktycznie w ogóle nie śpiewając.
- MY CZADUJEMY PO CAŁYCH DNIACH!
- NAWET MIĘCZAKI GRAJĄ DLA DRAKI!
- NA MORZA DNIE!- wyśpiewali znowu razem.
W tym momencie nie byłam w stanie się powstrzymać od dziecięcego chcichrania. Brzmiałam jakbym się dusiła, ale na prawdę w tamtym momencie miałam to w poważaniu. Na chwilę musieliśmy się zatrzymać, bo śmiałam tak intensywnie, że zgięłam się w pół i nie byłam w stanie zrobić kroku. W oczach stanęły mi łzy.
- ŚLIMAKI GOŁE TEŻ SĄ WESOŁE.- Will był prawie niezrozumiały, przez chichot, który mieszał się w słowach piosenki.
- NA MORZA DNIE!
Było przyjemnie.
- A TE W SKORUPIE TEŻ SĄ NIE GŁUPIE.
Czy oni próbowali zabić mnie śmiechem? Tak na poważnie, po prostu przez moment czułam się dobrze.
- WSZYSCY TU WIODĄ ŻYCIE POD WODĄ.
Wszyscy się czuliśmy.
- LEPSZE NIŻ W GÓRZE, PORZUĆ PODRÓŻE,
W końcu zebrałam się w sobie na tyle, żebyśmy mogli iść dalej. Nie przestałam jednak się chichrać jak trzepnięta.
- ZOSTAŃ NA DNIE!
Chciałam spróbować dołączyć do śpiewania,przynajmniej na ostatnią linijkę, ale przestałam próbować gdy usłyszałam jak brzmiałam, to znaczy ciągle jak pterodaktyl. Chłopaki oczywiście też to usłyszeli, co zadziałało na nich prawdziwe cuda, jak jakiś gaz rozweselający czy coś. Prawie się poprzewracaliśmy ze śmiechu.
Bardzo potrzebowaliśmy tego momentu na wygłupianie się, zapominając o wszystkich możliwych i negatywnych konsekwencjach. Po prostu przez moment chcieliśmy być trójką zwykłych nastolatków robiących niewyobrażalne głupoty w czasie łażenia po mieście.
W pewnym momencie Will nagle się wyprostował, przez chwilę nic nie mówił, nic nie robił, wyraźnie walcząc ze śmiechem. Zaskakująco szybko mu się to udało. Razem z Patrickiem przymknęliśmy się, nieco się uspokajając, ciekawi co się właściwie stało. Szybko jednak spoważnieliśmy. Co jeśli właśnie dostrzegł jakieś zagrożenie? Wpatrywaliśmy się w satyra czekając na to, co się miało zaraz stać.
Wziął głęboki wdech, spokojny wydech, kolejny wdech... Ok, raczej nic nam nie groziło, bo już by coś zrobił.
- TO JASNE, ŻE WODOROSTY!~
Nie daliśmy rady, znowu wybuchliśmy śmiechem. Szczególnie, że jakiś przypadkowy przechodzień szybko, ale znacznie ciszej niż my, odpowiedział następną linijką.
Will faktycznie by się przewrócił, gdyby nie miał nas obok siebie. Głównie Patricka szczerze mówiąc. Głównie dzięki dobremu losowi, bo my też ledwie utrzymywaliśmy się na nogach. Przetarłam oczy, z których gęsto ciekły łzy radości. Brzuch zaczynał niemiłosiernie boleć, ale z jakiegoś powodu to bawiło mnie jeszcze bardziej.
W końcu musieliśmy jednak przerwać, bo nasze płuca przestawały wyrabiać w dostarczaniu powietrza. Nie uśmiechało nam się dosłowne umieranie ze śmiechu.
To było przyjemne uczucie. To, przynajmniej pod koniec, był mimo wszystko dobry dzień.
Z trudem przekonywaliśmy nasze organizmy, że potrzebujemy przestać się chichrać jak powaleni, bo inaczej następnego dnia nie będziemy w stanie używać przepony i innych mięśni brzucha.
Will uśmiechał się z dumą.
Wtedy to do mnie dotarło. On zrobił to wszystko specjalnie. Nie byłam i ciągle nie jestem zła. Miał rację, potrzebowaliśmy się wyśmiać, wycieszyć, spuścić napięcie z balonika stresu pompowanego przez ostatnie półtorej tygodnia.
Szliśmy dalej, szczerząc się jak na gazie rozweselającym, gdy nagle Patrick, jak przysłowiowy Filip z konopi, powiedział:
- Truskawka.
- C-co?- spytałam razem z Willem, starając się znowu nie parsknąć. Ja oczywiście pewnie byłam niezrozumiała dla kogokolwiek innego niż ja. Były rudzielec, jako że już odzyskał swoją normalną osobowość, po prostu przewrócił oczami jakby cokolwiek chciał przekazać było najbardziej oczywistą rzeczą pod słońcem. Dlaczego nawet jego irytacja wydawała mi się zabawna? A chwila, to Patrick. Kiedy się irytuje, to zawsze oznacza, że będzie zabawnie albo wkurzająco. Nic pomiędzy.
- Dosłownie wczoraj mówiłeś sklerotyku o tym, że złość jest jak pomarańcze, a strach jak musztarda. Radość to truskawki. Takie świeże, odpowiednio słodkie, nie pryskane. Takie...
- Takie jak w obozie?- dokończył Will. Skinęłam w głową, uderzona ciężarówką melancholii, której zdecydowanie nie chciałam poczuć. Tamte truskawki są dobrym smakiem na radość. Cholera, chciałabym już wrócić. Chyba wszyscy chcieliśmy. Tak zgaduję po tym, jak na to wspomnienie zmieniła się atmosfera.
Na tamten moment spędziłam w Obozie jakieś dwa tygodnie, dlaczego to miejsce nagle stało się dla mnie drugim, może nawet lepszym domem?!
- Nie sądziłem, że ta metafora się tak rozwinie, ale to jest dobry smak. Pasuje.- bąknął satyr, chyba (zdecydowanie nieskutecznie) próbując przerwać ciężką ciszę, która zapadła. - Chodźmy dalej.
Ruszyliśmy, znowu pogrążeni w niezbyt przyjemnych myślach, a ten krótki moment radości coraz bardziej niż faktyczna chwila szczęścia, wyglądał jak próba schowania głowy w piach i udawania, że wszystko jest w porządku, chociaż dom wokół nas płonął.
Patricku O'Connell, czy mógłbyś chociaż raz, trzymać swój pieprzony język za zębami i kiedy przychodzi ci do głowy jakaś myśl, nie dzielić się nią z nami wszystkimi, w momencie, gdy jak powietrza potrzebujemy chwili beztroski, a nie przypominania smutnych rzeczy?
Tyle dobrze, że oprócz facecika z kwiatami nikt nas nie zaczepił w tym czasie. Gdybyśmy znowu trafili na policję, to mielibyśmy przerąbane. Chociaż szczerze mówiąc, powiedzieć przerąbane to jak nic nie powiedzieć. Po prostu nie mam pojęcia jaki jest mocniejszy synonim. Świat dosłownie by się skończył.
Bogowie na niebie, ziemi i w podziemiach, błagamy, dajcie nam święty spokój i sami posprzątajcie swój bajzel. Nigdy nie chcieliśmy się w to mieszać. Przysięgam, gdybyśmy chcieli bylibyście pierwsi, żeby się o tym dowiedzieć. Albo przynajmniej skołujcie nam transport.
Patrick chyba myślami ZNOWU dopłynął w jakieś nieprzyjemne rejony i nie chciał się temu w ciszy poddawać, bo nagle, ni z gruchy ni z pietruchy stwierdził:
- Jest jedna zaleta tego, że Flora zdarła sobie gardło. Narzeka tylko w głowie.
Czy uderzyłam go otwartą dłonią w potylicę? Tak. Nie mocno, tak po prostu, żeby wiedział, że nie będę tego tolerować. Od przebywania z nim zbyt długo robię się strasznie agresywna.
- Przestań rozpoczynać rozmowy, jakimś cudem, zawsze tylko pogarszasz nastrój.- dodałam podirytowana. Już dostatecznie zepsuł atmosferę, czy mógłby nas nie dobijać?
- Nie mam pojęcia co właśnie powiedziałaś. - stwierdził niewinnie.
Odgłos jaki z siebie wydałam byłby doskonały do dubbingowania jakieś demona z samego dna piekieł. Nawet nie trzeba byłoby robić żadnych zabaw montażowych, po prostu nagrać i wstawić.
- I po prawdzie nie obchodzi mnie to.- dorzucił chłopak tym samym tonem, zupełnie nie przejmując się czymkolwiek, co się we mnie zbudziło.
Coś we mnie zostało naruszone, ale jeszcze nie wiedziałam co. Pragnienie, żeby mu przywalić pięścią w twarz było ogromne, ale powstrzymała mnie myśl o tym, jak prosto mógłby połamać lub zwichnąć mi nadgarstek, gdyby tylko chciał.
- Zamknij się.- jęknęłam zdesperowana.
Ten komunikat był dość prosty, żeby do niego dotarło, bo już się nie odzywał.
To byłoby piękne, czyż nie?
Szkoda, że aż tak nie prawdziwe.
- Co?
Bogowie, żeby tylko móc jakoś zmyć mu ten kretyński uśmieszek z twarzy. Duszę i ciało bym sprzedała.
Will nieśmiało próbował wywołać kolejną falę głupawki, ale okazało się, że oprócz Małej Syrenki w jego umysłowej bibliotece była tylko piosenka z karczmy z Zaplątanych, a ten utwór już jakoś nie wywarł na nas aż takiego wrażenia. Piosenka sama w sobie moglaby podziałać doskonale, przecież idealnie nadawała się na głupawkowe pienia. Może to dlatego, że byliśmy zbyt skupieni na wkurzaniu i byciu wkurzonym na siebie nawzajem.
Później próbował też wejść na spokojnie między nas, ogarniając to, co odwalał Patrick, ale jedynymi osobami, które byłyby w stanie to skłonić rudzielca do zaprzestania w takiej sytuacji, wciąż pozostają chyba tylko Chejron i jego rodzeństwo. Przynajmniej ta starsza jego część. Jeśli coś nie jest spisanym prawem, to O'Connell bardzo luźno podchodził do spełniania takich zobowiązań.
Byłam gotowa, żeby boleśnie skrzywdzić kogokolwiek, kto się do mnie odezwie (na swoją obronę powiem, niedobory snu nie pomagają w kontroli emocji), gdy koło nas zatrzymała się taksówka. Uznaliśmy, że był to zbieg okoliczności, ale tak czy siak, moja złość w mgnieniu oka stała się gotowością do walki z realnym zagrożeniem. Przezorny zawsze przygotowany.
Kiedy okno kierowcy zaczęło się opuszczać, zorientowaliśmy się, że samochód najprawdopodobniej zatrzymał z naszego powodu. Wciąż pozostawała nadzieja, że chciał zapalić, ale była raczej niewielka.
- Któreś z was nazywa się William Hill. – kierowca z grubym cygarem w zębach niby spytał, choć brzmiało to bardziej jak stwierdzenie. Jakby ktoś mu powiedział, jak wyglądamy, gdzie nas znajdzie i "pytał" tylko z obowiązku czy też żeby się upewnić.
– Kto pyta?
Will, ty idioto.
********
Ja piszę, wiem, to zaskakujące. Wiem, rozdział jest trochę krótszy niż zwykle, nie wiedziałam co tu jeszcze można zrobić szczerze mówiąc, szkoła trochę zabija moje umiejętności bycia kreatywną. Przez cały ten czas nie mogłam się zebrać, żeby to skończyć, żeby napisać więcej niż dwadziesta słów, gdy faktycznie do tego usiadłam, żeby cieszyć się z tego, co napisałam, a nie czuć, że ich radość jest sztuczna, ogólnie z jakiegoś powodu ten rozdział to była droga przez mękę.
Ma nadzieję, że wasz czas był nieco lepszy.
Tak, to jest to, co siedziało w mojej głowie od lata 2020. Will i Patrick śpiewający "Na morza dnie" na środku ulicy.
Swoją drogą, tak Will zaczął śpiewać między innymi dlatego, że doskonale wiedział jak zestresowani wszyscy byli i stwierdził, że trzeba przebić balonik. Gdybyście go spytali, pewnie rzuciłby coś o tym, że nie lubi czuć obcego stresu, ale tak serio to po prostu dobra morda jest, nie lubi jak ludzie wokół niego źle się czują.
Miłego dnia i zdrówka słoneczka, do czasu aż znowu uda mi się wypocić następny rozdział
Vide de mox
Wandixx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro