Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

29. Snowy rollercoaster, bo Hypnosowi chyba się nudziło

W ofierze dziękczynnej dla bogów za przeżycie konfrontacji z empuzą spaliliśmy batona proteinowego.

Will skonsumował opakowanie, bo z tego, co mówił, bogowie nie są fanami tego typu posiłków. Nie wiem, możliwe, że nas wkręcał, ale i tak nie bylibyśmy w stanie im tego wysłać. W sumie byłam zaskoczona, gdy udało nam się pozbyć samego batona.

Zaraz później ruszyliśmy, chyba, w kierunku centrum miasta. Żadne z nas nigdy nie było w Amarillo, a przynajmniej nie na takich peryferiach, więc nie mieliśmy do końca pojęcia gdzie iść.

Bogowie, ja nawet nie byłam pewna, czy byliśmy w Amarillo!

Ruszyliśmy po prostu w kierunku, który wyglądał bardziej obiecująco.

Możliwe, że moglibyśmy kogoś spytać albo w ogóle wziąć taksówkę. Był tylko jeden problem. Ja byłam mokra i uwalona błotem, a przez bandaż na ramieniu zaczęła mi znowu przeciekać krew, Patrick też miał jakieś mniejsze i większe rany, a krew z jego nosa ciągle nie została do końca wytarta, a Will... Will wyjątkowo też nie wyglądał jak aniołek, więc była szansa, że zamiast gdzieś do centrum, zostaniemy skierowani na komisariat. A tego każdy półbóg na misji wolałby uniknąć. Ogólnie chyba każdy człowiek, niezależnie od sytuacji, wolałby nie znaleźć się na komisariacie.

Dlatego szliśmy sami, czując się jednak jak przeżuci przez psa, wypluci, przeżuci ponownie, przemieleni przez pralkę, a potem wywieszeni na słońce do wyschnięcia. Tego dnia nie doszliśmy do centrum. Uwaliliśmy się w jakimś niezbyt zachęcającym zaułku, który ktoś wykorzystywał jako wolny kontener na śmieci. Wcisnęliśmy się jak najdalej od odpadków, choć nie było to jakoś szczególnie daleko. Nie wystawiliśmy warty. I tak w razie ataku chyba żadne z nas nie byłoby w stanie się skutecznie obronić, więc zgodnie postanowiliśmy się po prostu wyspać. Gdy już leżeliśmy w śpiworach, zanim zdołałam sobie to w pełni uświadomić, zapytałam:

– Hej, a może to o tym mówił Charlie i teraz będzie już z górki?

Uderzyłabym się dłonią w czoło z zażenowania własną naiwnością, gdybym nie była zbyt zmęczona, by się poruszyć.

Ktoś westchnął.

– Chciałbym w to wierzyć.– Chyba pierwszy raz usłyszałam Patricka tak smutnego. Jakby naprawdę chciał, żeby tak się stało, ale wiedział, że to niemożliwe albo chciał wrócić do czasu, gdy jeszcze widział na to szanse. Zdawało się, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale rozmyślił się i rzucił tylko – Dobranoc i obyśmy przeżyli do jutra.

– Dobranoc.

– Dobranoc i miłych snów.

Tej nocy Morfeusz, Hypnos czy kto tam właściwie jest odpowiedzialny za sny, chyba w końcu zauważył, że ostatnio miałam zbyt wiele spokojnych nocy i podarował mi składankę wszystkiego, co powinnam wtedy widzieć.

Widziałam kafelki. Znaczy nie tylko kafelki, ale ich było najwięcej. Były czyste, jasne, oddzielone równymi, ciemnymi fugami. To było wspomnienie małej dziewczynki. Siedziała na mokrej, zabłoconej podłodze również wyłożonej białymi płytkami. Kawałek od jej prawej stopy walała się kulka z mokrego ręcznika papierowego, którym ktoś chyba nie trafił do kubła na śmieci, a później nie poprawił. Kilka jasnych zlewów i dyspenser z ręcznikami rozwiały moje wątpliwości co do tego, gdzie byłyśmy. Szkolna toaleta po długiej przerwie. Za jej plecami, opartymi o drzwi, słychać było cichy szloch.

– Wiesz, Charlie, ja tam uważam, że twoje włosy wyglądają super. Są znacznie ładniejsze, ciekawsze i fajniejsze niż włosy Trudy. Jej włosy wyglądają jak błoto albo...– przerwała na chwilę, jakby zbierała się na powiedzenie następnego słowa. – albo jak kupa.– dokończyła nieco niepewnie. Albo wstrzymywała śmiech. Brzmiała na taką, która dopiero zaczęła pierwszą klasę. Takie fekalne żarty mogli ją bawić. Chłopiec w toalecie zachichotał. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko.

– Dokładnie, jak kupa. A ona sama jest strasznie głupia. A ty masz fajne włosy i jesteś fajny. Jak będę starsza, to sobie pomaluję włosy, żeby mieć takie jak ty.

– Twój tata się przecież nie zgodzi.

– Dlatego zrobię to, jak będę starsza i nie będzie mógł mi nic zabraniać.

Chłopiec znowu zachichotał.

– Dziękuję Floxi.

– Nie ma za co Charlie. Chodźmy, zanim panna Finley da nam uwagi albo szlaban za spóźnienie. A jak chcesz, to później mogę poszukać jednego z potworów, o jakich opowiadał mi tata i powiedzieć mu, żeby zjadł Trudy.

– Floxi, nie! Przecież mówiłaś, że jak się do jakiegoś zbliżysz, to na pewno CIEBIE zje.

– Jeśli zje przy okazji wszystkich, którzy są wobec ciebie nie mili, to i tak będzie warto. A poza tym ja sobie poradzę. W końcu moja mama to bogini, prawda? Na pewno mi pomoże.

Gdybym była obok, a nie w ciele tego dziecka, parsknęłabym śmiechem. Chcę poznać jednego boga, który pomógł swojemu dziecku w takiej sytuacji. Odliczmy tylko te z przepowiedniami, które trzeba było przecież dotrzymać przy życiu do odpowiedniego momentu.

Dziewczynka wstała i odsunęła się od drzwi, zza których wyłonił się zapłakany mały Charlie. Ten Charlie z domku numer trzydzieści, który uratował mi życie mojego pierwszego dnia w Obozie i wiele razy później.

Co się właściwie działo?

– Macie straszny bałagan w tych chłopięcych toaletach.

Gdy minęli drzwi, sen się zmienił.

Pstryk.

Wysoka, czarnowłosa, dziewczyna stała z długim, błyszczącym na złoto mieczem twarzą w twarz z jakimś potworem. Nie wiem, jak się nazywał, ale wyglądał przerażająco. Dziewczynka, w której ciele znowu byłam i mały Charlie staliśmy za jej plecami.

– Odsuńcie się słoneczka. Jenny szybko sobie z tym brzydkim panem poradzi i pójdziemy na lody, dobrze? A teraz cztery duże kroki do tyłu.

– Ale Jenny...– zaczął Charlie.

Dziewczyna spojrzała na nas przez ramię. Wyglądała groźnie. Na miejscu potwora uciekłabym jeszcze przed walką.

– Żadnego ale. Dam sobie z tym radę, ale musicie się odsunąć. Szybko.

Potwór zaczął się śmiać. Dziewczynka szybko się wycofała, a Charlie ruszył zaraz za nią. Coś mignęło. Gdyby nie przyjaciel, który szarpnął ją w swoim kierunku, mała dziewczynka skończyłaby z wielką dziurą w miejscu serca. Zalety bycia małym. Jest się mniejszym celem i ciężej jest cię trafić. Zamiast w serce, wielki kolec zranił ją w ramię. Dość lekko szczerze mówiąc, choć mogę mieć nieco zaburzone postrzeganie, od kiedy wielki kot rozorał mi ramię prawie do kości.

– Ała!

Wokół Jenny roztoczył się jakby błękitny nimb światła. Jakby wściekłość z powodu ataku na podopieczną otworzyła przed nią dostęp do jakiejś przedwiecznej mocy, z której sama nie zdawała sobie sprawy.

– Pożałujesz tego sku... pokrako.

Rzuciła się na niego z mieczem.

Pstryk.

Widziałam ciemność. Tym razem nie byłam zamknięta w cudzym ciele. Gdy moje duchowe oczy przyzwyczaiły się do panującego mroku, zaczęłam powoli dostrzegać pojedyncze sylwetki drzew. Byłam w lesie. Błysnęło światło latarki, tak jasne, że na chwilę mnie oślepiło. Osoba, która ją trzymała, wymamrotała coś pokroju "motyla noga, dlaczego to jest takie mocne", ale nie jestem pewna. Zdaje się, że był to chłopak mniej więcej w moim wieku. Zakrył latarkę dłonią, pozwalając przesączać się tylko takiej ilości światła, żeby nie zabić się po drodze. Ruszył szybkim krokiem przed siebie, a ja podążyłam za nim. Gdyby nie to, że jako duch nie mogłam się zmęczyć, to na pewno gdzieś po drodze padłabym zdyszana, zanim dotarliśmy do celu. On też zdawał się trochę zmęczony. Potrzebowałam zdecydowanie zbyt długiej chwili, żeby zorientować się, gdzie się znaleźliśmy. Przy mrowisku myrmerek, ogromnych mrówek na sterydach, które miały potwornie twarde pancerze i pluły kwasem. Zamieszkiwały las przy Obozie Herosów, tak samo, jak inne potwory wpuszczone na nasz teren. Wiecie bezpieczna przystań dla półbogów i takie tam.

Chłopak wziął z ziemi kij wielkości młodego drzewka (miał plus minus trzy metry długości) i uderzył w mrowisko, modląc się przy tym o ochronę i wybaczenie. Wciąż mamrotał, a światło latarki świeciło raczej do przodu niż w górę, więc wciąż nie byłam w stanie go rozpoznać. Gdy pierwsza mrówka wystawiła głowę przez otwór wejściowy, uderzył ją w głowę kijem i szybko zaczął wspinać się na najbliższe drzewo, zanim skonsternowany potwór zrozumiał, co się stało. Wkurzona myrmerka wydała z siebie odgłos najpewniej wzywający do walki i w całości wyszła na zewnątrz. Zaraz za nią z ciemnego tunelu wyłaniać zaczęły się kolejne zwierzęta. Gdy wyszło ich już strasznie dużo (tak plus minus dwadzieścia), chłopak na drzewie rzucił czymś w krzaki, które się poruszyły. Mrówki ruszyły w tym kierunku. Poruszył się kolejny krzak, kawałek dalej. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, dokąd tajemniczy chłopak kierował potwory. Do Obozu. Spanikowana ruszyłam biegiem w tę samą stronę. Może uda mi się zaalarmować jakieś dziecko Hypnosa lub Morfeusza. Muszą się przygotować, zanim potwory tam dojdą. Potknęłam się o korzeń i uderzyłam twarzą w ziemię.

Obudziłam się, dysząc, zlana potem, choć noc była wyjątkowo chłodna.

Prawie krzyknęłam. Nie do końca wiem co, może "Uważajcie"? Zerwałam z szyi wisiorek z kryształem, drugą ręką wyciągając z plecaka sakiewkę z drachmami. Rozsupłałam ją szybko i wyjęłam złotą monetę. Uniosłam kryształ tak, aby światło latarni załamało się i utworzyło tęczę. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że to nie działa. Pomachałam ręką, z nadzieją, że może inny kąt naprawi moją sytuację. Nic. Rozważałam poszukanie innego miejsca, ale wtedy mój wzrok padł na chłopaków. Spali wyjątkowo spokojnie tej nocy. Jakby ten jeden raz ci u góry odpowiedzialni za sny postanowili dać im spokój. Zostawienie ich samych byłoby nieodpowiedzialne. Wyplątałam się ze śpiwora i podeszłam do wylotu zaułka, jakby mogło mi to jakkolwiek pomóc. Nie pomogło. Nigdy nie byłam dobra w robieniu tęczy kryształem. Próbowałam nawiązać połączenie wodą z butelki.

Tylko zmarnowałam cenny w czasie upałów napój.

Była chyba jeszcze jedna bogini, która przekazywała informacje, co nie? Trzeba było rzucić w tęczę monetę i powiedzieć: "O Runo, uczyń mi łaskę, połącz mnie z" i podać dane osoby. Nie miałam co prawda tęczy, ale ponieważ Runo to nimfa chmur, to może puści połączenie kałużą? A może to było Rune? Runy?

Jasna cholera, trzeba było jednak chodzić na te zajęcia w Obozie.

Nie ważne, będę próbować aż do skutku.

Klęknęłam koło kałuży.

Rzuciłam drachmę.

– O Rune, uczyń mi łaskę, połącz mnie z Rose w Obozie Herosów.

Moneta potoczyła się i wpadła do studzienki kanalizacyjnej. Poczułam, jak coś w moim żołądku się skręca. Kolejna drachma wyleciała z mojej dłoni.

– O Runy, uczyń mi łaskę, połącz mnie z Rose w Obozie Herosów.

Tym razem udało mi się złapać złoty krążek, zanim przepadł w otchłani rur ściekowych. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Marnowałam kolejne cenne sekundy. Trzeba spróbować jeszcze raz.

– O Runo, uczyń mi łaskę, połącz mnie z Rose w Obozie Herosów.

W kałuży w końcu coś zaczęło się dziać. Prawie odetchnęłam z ulgą. Jednak zanim zdążyłam to zrobić, obraz wyklarował się, ukazując mi starszą siostrę zeskakującą z mieczem w dłoniach z dachu naszego domku prosto na kark zmutowanej mrówki. W tle słyszałam wezwania o pomoc, okrzyki bólu, płacz i jakieś pojedyncze prośby o obudzenie się. Pozostawało mi mieć tylko nadzieję, że skierowane były one do dzieci Hypnosa lub Morfeusza, które potrafiłyby podobno przespać koniec świata, a nie do kogoś, kto najprawdopodobniej już się nie obudzi.

Rose trafiła, ale nie umożliwiło jej to zabicia tej mrówki. Ktoś ruszył jej na pomoc, przy okazji klapkiem kończąc połączenie.

Zauważyłam, jak nisko pochylona byłam nad taflą wody. Odchyliłam się i panicznie odsunęłam się od kałuży, aż ściana uniemożliwiła mi przeczołganie się dalej. Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę. To nie był sen, który miał pokazać mi przyszłość. To się właśnie działo. Oni właśnie tam walczyli. A ja, wiedząc o tym, w spokojnym, bezpiecznym zaułku, zawiodłam nawet w próbie powiadomienia ich o tym.

Bogowie, byłam beznadziejna.

Łzy popłynęły mi z oczu. Chwilę później już dławiłam się szlochem.

Co, jeśli ktoś właśnie tam przeze mnie zginął? Charlie? Jocelyn? Mayumi lub Fuymi? Przecież one ledwo skończyły dziesięć lat. Nie zasługiwała na to, żeby zginąć. Żaden z mieszkańców Obozu nie zasługiwał, żeby zginąć.

A teraz to mogło się stać, właśnie przeze mnie.

Przewróciłam się na bok, dalej szlochając. Nie wiem, w którym momencie znowu zasnęłam.

Dwoje dzieci leżących na kocu pośrodku niczego i oglądających gwiazdy, których tam było wyjątkowo wiele. Znowu byłam w ciele małej dziewczynki. Jej przyjaciel pokazywał jej, gdzie jest Wielka Niedźwiedzica i Gwiazda Polarna. Potem odnalazł też inne gwiazdozbiory.

– Spójrz, tam jest Lew. Stamtąd powinny zaraz zacząć spadać meteory. Pomyśl życzenia.

– Żebyśmy zawsze zostali przyjaciółmi i nigdy się nie rozdzielili.

– Ale nie mów, bo wtedy się nie spełni! Teraz ja muszę sobie tego życzyć, żeby się spełniło. O nie – zakrył sobie usta dłońmi – Ja też powiedziałem. To wszystko przez ciebie. Teraz może się nie spełnić, bo nie wiesz, jak działają spadające gwiazdy.

– Przepraszam.

– Nic się nie stało. Zażyczymy sobie tego następnym razem.

Uderzył nas po przyjacielsku w ramię.

Pstryk.

Widziałam przerażoną twarz Kalei. Krzyczała coś, chyba prosiła o łaskę i obiecywała, że zostawi nas w spokoju. Byle byśmy tylko nie odsyłali jej z powrotem do Tartaru. Patrick coś jej odpowiedział. Najpewniej zaklnął. Potem zaczął ją dźgać w pierś do momentu, aż rozwiała się w pył. Woda wpadła mi do ust.

Pstryk.

Znowu było ciemno. Wiedziałam, że to, co zaraz usłyszę lub zobaczę, nie będzie mi się podobało. Zaraz rozległ się męski głos:

– Mam dla ciebie propozycję. Sprowadzę do ciebie twoją przyjaciółkę, a ty za to spełnisz jedną drobną przysługę. Oczywiście najpierw ja spełnię swoją powinność, żebyś miał pewność, że cię nie oszukam. Pasuje Ci taka umowa?

– Tak.– odpowiedział jakiś chłopiec. Był raczej mały. Jeszcze nie zaczął mutacji.

– Przysięgnijmy zatem oboje na Styks, że dotrzymamy swoich zobowiązań.

– Przysięgam na Styks.

Pstryk.

Okrzyki bólu, krew i przerażenie. Miałam nadzieję, że to nie były znowu wizje Obozu.

Pstryk.

Ciemność i to rozgrzewające, początkowo przyjemne uczucie mocy, które wkrótce przerodziło się w potoki lawy płynące mi w żyłach.

Pstryk.

Płacz.

Pstryk.

Dwoje dzieci robiących sobie nawzajem wianki.

Pstryk.

Nieco zatłoczona sala szkolna o jasnozielonych ścianach.

– U ludzi część mózgu odpowiedzialna za wspomnienia, nazywana hipokampem...

– To nie jest przypadkiem konik morski po grecku, proszę pani?

– Tak jest, proszę Flora, nie przerywaj mi, wszyscy wiemy, że dużo wiesz, ale nie musisz się tym z nami ciągle dzielić.

– Oczywiście pani profesor.

To jedno akurat kojarzyłam. Uczyliśmy się na przyrodzie czegoś tam o mózgu i nasza nauczycielka postanowiła dorzucić trochę ciekawostek. Lubiłam to u niej. Dzięki temu jej lekcje zawsze były ciekawe.

Jak już mówiłam, hipokamp u ludzi użyteczny zaczyna robić się około czwartego roku życia. Praktycznie nie ma szans, żebyście pamiętali cokolwiek sprzed tego czasu, a jakiś czas później i tak będą to raczej tylko urywki najważniejszych rzeczy. Albo przynajmniej tych, które wasz mózg uznał za najważniejsze.

Wtedy rozpoczęła się loteria wspomnień z czasów przedszkolnych, jakby wszyscy chcieli udowodnić nauczycielce, że pamiętają z tego okresu wszystko.

Ja pamiętam, jak kiedyś pani w przedszkolu miała podobną sukienkę co ja.

– Pamiętam, jak kiedyś prawie zrzuciłem koleżance szafkę na głowę jak byłem w drugiej grupie przedszkola. To było w czasie religii.

Pamiętam, jak uczyliśmy się o tym, dlaczego liście zmieniają kolor na jesień, a później musiałam uczyć się tego samego jeszcze raz w szkole. To głupie.

Miałam w grupie kolegę o nazwisku Pokrywka i strasznie się śmialiśmy, kiedy jakaś kucharka upuściła pokrywkę w kuchni i on chwilę później przyszedł.

A ja? Ja nie pamiętałam nic aż do pierwszego dnia drugiej klasy i byłam przerażona. Szybko jednak usprawiedliwiłam sobie, że po prostu nic ciekawego się w tym czasie nie stało, co nie?

Pstryk.

Żółty dostawczak jadący szybko w moją stronę i mocne pchnięcie w plecy, dzięki któremu nie zostałam rozjechana.

Pstryk.

Uśmiechnięty chłopiec o czarnych lokach, który pewnego marcowego dnia zepchnął mnie z pomostu do lodowatej wody.

Pstryk.

Widziałam przygotowania do jakiejś ofiary. Byliśmy na górze, na której szczycie stał kamienny ołtarz, oświetlany przez chybotliwe światło pochodni i koksowników stojących w przypadkowych miejscach. Mężczyzna w ciemnym, chyba granatowym, chitonie niósł właśnie klatkę z uwięzionymi wieloma gołębiami. Przez chwilę myślałam, że było to wydarzenie sprzed wielu lat, wieków wręcz, gdy spotkanie kogoś w takim stroju było na porządku dziennym, jednak okazało się, że nie, gdy w obrębie mojego wzroku pojawił się typ w jeansach. Niósł drewno, a konkretniej bardzo dużo drewna. Dorzucił je do stojącej obok kupy, na którą dopiero teraz zwróciłam uwagę, a która najpewniej starczyłaby na stos pogrzebowy. Albo nawet dwa. Nie byłam w stanie zobaczyć jego głowy. Gdzieś obok w klatce zamknięty był paw. Mężczyzna w chitonie odwrócił się w moją stronę i dopiero wtedy zauważyłam złotą maskę podobną do tej ponoć Agamemnona zakrywającą mu twarz.

Na jaką sektę trafiłam tym razem?

Mężczyzna w masce uniósł twarz w stronę rozgwieżdżonego nieba.

– Już niedługo panie. Już niedługo przybędzie twoja najważniejsza ofiara. Są w drodze, co najmniej w Amarillo.

Czy on mógł mówić o... nas?

Aua.

Obudziło mnie mocne kopnięcie w piszczel. Zerwałam się do siadu, a w moim gardle automatycznie pojawiła się gula. Mój oddech drastycznie przyspieszył.

– OFIARA!– krzyknęłam.

– Wstawaj, poryczałaś się. Musimy iść dalej, bo inaczej się nie wyrobimy – usłyszałam w tym samym czasie gdzieś z góry jak przez szybę.– I wyjaśnisz nam może, po jaką cholerę rozlałaś wodę w nocy?– powiedział Patrick, natychmiastowo przypominając mi o innej części snu. Mój układ oddechowy chyba chciał pobić rekord świata w liczbie oddechów na sekundę.

– Myrmerki, Obóz, atak – zaczęłam szybko, wyrzucając z siebie słowa zupełnie bez ładu i składu, zanim w pełni ukształtowały się w moich myślach. Will kucnął przede mną, opierając dłonie na moich ramionach.

Coś mówił. Mówił powoli i spokojnie, jak do dziecka, które właśnie spadło z rowerka i trzeba mu było wytłumaczyć, że nic mu nie będzie, że zaraz dostanie plasterek i już nie będzie bolało. Albo jak do zaszczutego zwierzęcia.

Patrzyłam na niego, wciąż przerażona nie słysząc nic, oprócz huku własnej krwi w uszach. Jedynym, co powstrzymywało mnie od ucieczki w sumie nie wiadomo gdzie, byle daleko, była ściana za plecami. Cała dygotałam, w kółko powtarzając:

– Obóz, atak, myrmerki. Obóz, atak, myrmerki! Obóz, atAK, MYRMERKI!

Will dalej coś mówił, nieco bardziej zestresowany chyba, ale nie słuchałam. Nie byłam w stanie. Jednak w końcu zdołałam wykrzyczeć w panice całe zdanie. A nawet dwa.

– MYRMERKI ZAATAKOWAŁY OBÓZ! KTOŚ ZROBIŁ TO SPECJALNIE!

Głos mi się załamał. Przerwałam, praktycznie dławiąc się powietrzem. Żaden z chłopaków się nie odezwał, chyba z zaskoczenia na tę wieść.

– CHCIAŁAM ICH OSTRZEC, ALE ZAWIODŁAM! KIEDY SIĘ DODZWONIŁAM TO... to – zamilkłam, znowu płacząc. Po dłuższej chwili kontynuowałam już ciszej, choć równie szybko– One już tam były. Atakowały ich. Ktoś krzyczał z bólu. Wiele osób. Co, jeśli...– przez kilka sekund słowa nie chciały przejść mi przez gardło.– Co jeśli ktoś tam zginął, bo nie zaalarmowałam ich na czas?– spytałam prawie niesłyszalnie.

W mojej głowie pojawiały się obrazy powykrzywianych martwych ciał moich przyjaciół i nowego rodzeństwa.

Zaczynałam się dusić.

Patrick powiedział coś do Willa i zepchnął go na bok. Przykucnął przede mną. Nieco zbyt mocno uniósł moją głowę tak, żebym na niego spojrzała.

– Oddychaj. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Spróbuj liczyć.

Przerwał na chwilę, dając mi czas na zrealizowanie polecenia.

Wdechwydech.
Wdechwydech.
Wdech wydech.
Wdech wydech.

–Jesteśmy tu z tobą. – kontynuował. – Jesteś bezpieczna. Tam pewnie też.

Wdech, wydech.
Wdech, wydech.
Wdech. Wydech.
Wdech. Wydech.

– Myrmerki przecież nie są aż tak zabójcze. Na pewno sobie z nimi poradzili. Pewnie większość nie jest nawet ranna bardziej niż otarcie kolana.

Kłamał. Na tych zajęciach nauki o potworach akurat byłam. Myrmerki są zabójcze. Kiedy mówiono o sposobach walki, to pierwsze co zostawało podane "Unikaj walki. Jeśli to możliwe, uciekaj". Była to co prawda informacja podawana przy ponad połowie mitycznych stworów, ale mimo wszystko coś to znaczyło.

Jednak chciałam mu wierzyć. Potrzebowałam mu wierzyć.

– Tak... tak myślisz?– spytałam z nadzieją.

– Jasne. Kto jak nie półbogowie?

Wdech... wydech...
Wdech... wydech...

Jest dobrze. Jestem bezpieczna. Oni są bezpieczni. Jest dobrze.

– Już wszystko w porządku?– dopytał Will ostrożnie. Przetarłam twarz koszulką i spróbowałam się uśmiechnąć.

– Myślę, że tak. Na pewno jest zdecydowanie lepiej. Dziękuję chłopaki.

Patrick przesunął się trochę i usiadł na asfalcie. Gestem zaprosił Willa do tego samego.

– Myślisz, że jesteś w stanie nam teraz powiedzieć, co dokładnie widziałaś? W sprawie ataku na Obóz i tej ofiary, od której zaczęłaś?– spytał rudzielec zaskakująco spokojnym, rzeczowym tonem.

Czy byłam w stanie?

Zdecydowanie pokręciłam głową.

– W porządku. Powiedz, kiedy będziesz gotowa. To może być ważne.

*******

Dziękuję słowu "Pstryk" za sponsorowanie tego rozdziału

Czasami mam wrażenie, że za bardzo daję moim bohaterom wolną rękę w tym, co robią. To miał być spokojny rozdział, z kilkoma snami, żeby naświetlić kilka spraw. Miały być urocze dziecięce wspomnienia z Charliem i jego przyjaciółką. Miała pojawić się kwestia sabotowania Obozu, o której Jocelyn i Raven im nie mówiły, żeby nie dodawać im więcej zmartwień czy coś. Miał być fluff z odrobiną sugestii, że nie jest dobrze.

A skończyłam z Florą mającą coś na kształt ataku paniki i najprawdopodobniej obwiniającą się do końca życia o to, że nie zdążyła ich ostrzec, nawet mimo tego, że prawie nic by tym nie zmieniła!

Bogowie, ja na prawdę nie chciałam!

Swoją drogą, większość tego rozdziału pisałam w samochodzie, bez połączenia z internetem. Jak byłam na scenie gdy Flora panikowała, to na chwilę wyszłam, żeby przypomnieć sobie, jak Patrick zareagował na prawie płaczącą Jocelyn i jej informację. I Wattpad chyba ogarnął, że to chyba niezbyt zdrowe dla mojej psychiki, bo nie chciał mnie wpuścić do tego rozdziału z powrotem.

Ale spokojnie, jakoś za kilka rozdziałów będzie komediowa scena, na której napisanie czekam jakoś do dwóch lat hah

Właśnie uświadomiłam sobie, jak długo piszę tę książkę i ile mi jeszcze zostało do końca. Ups?

A już może skończę gadać, miłej resztki wakacji słoneczka
Vide de mox
Wandixx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro